The Moose Do America (South!)

Nasze tułaczki po Ameryce od jej południowej strony / Our American dream... well our southern American dream ;)

Moje zdjęcie
Nazwa:
Lokalizacja: Anywhere in South America

sobota, grudnia 31, 2005

Vamos a la playa!



Perelka (Bogota) / A Gem (Bogota)



Plomba / Pretty pretty pretty


Typowy architektoniczny chaos / Typical architectural mayhem


Bogota z lotu kolejki linowej / Cable car's view of Bogota downtown



Ja z Luisem w Candelarii / Luis and me in Candelaria



Mona Lisa wg Botera / Mona Lisa according to Botero


Nasz Sylwester / Our New Years Eve

Z checia porzucamy Bogote.Nie udalo sie jej dokladnie poznac, bo Luisowy dom to jednak daleeekie przedmiescie a jak 3 godziny dziennie trzeba przeznaczyc na dojazd, to troche zniecheca i utrudnia zwiedzanie. Zgadzam sie z Losiem, ze chaos tu niewaski ale z okna autobusu czy taksowki czasem widac bylo calkiem mile okolice, np. bylo miejsce gdzie mieszanka nowoczesnosci ze starocia byla harmonijna i mila w odbiorze jak w Bostonie. Mijalismy tez dzielnice pelne zieleni, w ktorych mieszka sie pewnie dosc przyjemnie. A czasem spoza blokow nagle wygladal ladniutki kosciol neogotycki. Oto zniwo naszych wizyt w stolycy. Najchetniej lazilismy po najstarszej czesci Bogoty, Candelaria. Przewodnik po Ameryce Pld. (poswieca Bogocie 2 strony :-)) nie raczyl o niej wspomniec, a Luis chce nas stamtad jak najszybciej odciagnac, bo to dzielnica o zlej slawie. Ale bez przesady, w koncu to dzielnica zwiedzana przez turystow wiec nie moze byc tak zle. Dziwne miejsce, znowu jedno, dwuíetrowe kamieniczki, kolorowe i dosc roznorodne ale ogolnie mocno zaniedbane i poprztykane niemozebnymi bloczydlami. Widocznie bogotanscy urbanisci wstawiac plomby uczyli sie od naszych mistrzow z lat 50-ych. Tylko ze tu ubytki w zabudowie to nie efekt bombardowan, a zwyklego zaniedbania i braku sentymentu do historii. Luis twierdzi, ze na tych uroczych starociach nikomu nie zalezy, nie ma chetnych do inwestowania w remonty, wzyscy tylko czekaja az sie toto zawali zeby mozna bylo cos nowego i wyzszego zbudowac. Teraz akurat jest tu dosc pusto i sennie, bo studenci, ktorzy zwykle temu miejscu nadaja charakteru, maja urlop od grudnia do polowy stycznia. Za rada Luisa i przewodnika, wjechalismy kolejka linowa na szczyt Monserate, skad Bogota majaczy gdzies w dole, rozmazana ale duuuuza. Z muzeow odwiedzilismy slynne muzeum zlota i muzeum Botera. O Boterze (mianownik: Botero)wczesniej nie slyszalam, ale ponoc na swiecie to jeden z najslynniejszych wpolczesnych Kolumbijczykow a na pewno najglosniejszy malarz z tego kraju. Ma bardzo swoisty styl polegajacy na pogrubianiu rzeczywistosci, do granic turpizmu. Maluje glownie portrety, w tym czesto akty, ale chyba nie na zamowienie, bo malo kto ma tyle poczucia humoru zeby za taka karykature jeszcze zaplacic :-) Facet ma tez w swoim dorobku liczne pastisze arcydziel malarstwa, zwlaszcza renesansowego (patrz np. Mona Lisa)i, co mnie najbardziej zaciekawilo, ilustracje biezacych wydarzen z zycia Kolumbii, np. wybuch samochodu pulapki, smierc narkobossa Escobara z rak policji lub slynna strzelanina gdzies tam. Na obrazie widac kule w roznych stadiach lotu, w tym rowniez wylatujace z cial, zawieszone jak w Matriksie. Podobno japonska telewizja, gdy przeprowadzala z nim wywiad, po obu jego stronach posadzila tlusciutkiego mistrza sumo wraz z towarzyszka podobnej tuszy, zdaje sie ze nawet rozebranych. Ot, japonskie poczucie humoru.
Muzeum zlota faktycznie robi wrazenie, ale nie wiem czemu spodziewalam sie zupelnie czego innego. Ubzduralam sobie ze zobacze monumentalne posagi ze zlota i jakies wielkie maski, tymczasem wyjatkowosc tych zbiorow nie na rozmiarach polega, tylko na wielkiej ilosci zgromadzonych eksponatow i na ich artystycznym wykoaniu. Wystawa jest bardzo dobrze uporzadkowana wg plemion zyjacych w poszczegolnych rejonach kraju. Ze Indianie nie mieli pieniadza, to wiadomo, nie bylo wiec monet ani typowych przedmiotow luksusowych ze zlota, czyli naczyn czy typowej bizuterii (tzn ozdob, ktorych rola jest upiekszanie i wyznaczanie bogactwa ich nosiciela). Zloto mialo dla Indian wymiar magiczny, wiec zastrzezone bylo dla sfery religijnej. Na przyklad wiec ze zlota wykonywano stroj szamana i wodza oraz rozne male wizerunki bostw albo boskich zwierzat, rowniez sluzace za czesc ubioru. Muzeum mozna zwiedzic wirtualnie pod adresem www.banrep.gov.co/museo
Zabawne jest ze w salach kinowych pokazuja dwa filmy, ale nie na temat: jeden to reklama parku Tayrona (glownie zjdecia plazy i zblizenia egzotycznych zwierzat, ktore przed turysta i tak pierzchna)oraz bardzo ciekawa relacja z prac archeologicznych z terenu .... Hondurasu i opowiec o upadku Majow. Bardzo dziwne, ze nie maja materialu o lokalnych kulturach, bo to tak jakby w Polsce puzczali filmy o Czukczach i Samojedach zamiast o Lemkach, na przyklad.
No, dobra, los mnie ruga, ze zbytnio wchodze w szczegoly i kaze sie streszczac, "bo nikt tego nie bedzie czytal". No ale zanim zapodam telegraficzny skrot dalszych wydarzen, jeszcze wspomne, ze pod Bogota jest kopalnia soli z "katedra" w srodku. Nasz przewodnik mowil, ze kopalnia jest zaprzyjazniona z Wieliczka i ich pracownicy nawzajem sie odwiedzaja w celach szkoleniowych. Katedra jest bardzo dziwa i zupelnie inna niz kopalnia krakowska. Zbudowano ja 10 lat temu jako atrakcje turystyczna w miejsce orygialnego kosciola zbudowanego przez gornikow, do ktorego juz nie wolno wchodzic bo strop sie sypie. Katedra to kilkanascie kolejnych sal z oswietlonymi grubo ciosanymi krzyzami, troche dziwne miejsce. I znowu nie oryginal. Zwiedzajac Kolumbie trzeba sie przorientowac z europejskiego trybu zwiedzania. Candelaria byla pierwsza stara rzecz, jaka zobaczylismy. Na przyklad myslalby kto, ze w Eje Cafetero, czyli na szlaku kawowym, od ktorego zaczelismy, chcac-nie chcac wizyte w Kolumbii znajdziemy stare plantacje i hacjendy. Nic takiego nie bylo w calym regionie, tylko jakies stylizowane budynki. Jak widac w Bogocie ze starociami tez nie najlepiej. W poszukiwaniu staroci postanowilismy udac sie do miasta Tunja, dawnej stolicy Kolonii. Pozegnalismy sie z Luisami i jedziemy na polnoc. Plan jest taki, zeby tego samego dnia zobaczyc jeszcze male kolonialne miasteczko po sasiedzku, wrocic do Tunjy i zlapac autobus nocny do Santa Marty, czyli na karaibska plaze. Wstaje o siodmej, pakujemy sie, jemy na sniadanie placek po wegiersku, ktory wczoraj rodzina wychwalala, ale jadla polgebkiem :-), pakujemy sie, zegnamy sie, wracamy po zapomniane rzeczy, zegnamy sie az robi sie jedenasta. Na dziki przystanek docieramy w poludnie. Nie mamy biletu, musimy lapac przejezdzajace autobusy. Zadnych tabliczek, trzeba wiedziec gdzie stanac, a ja sie upieram na zlym miejscu, gdzie zaslaniaja nas lokalne busety i nie widzac nas, mijaja nas kolejne autobusy do Tunjy. Spaliny, upal, scisk, sprawa jst beznadziejna. wreszcie udaje mi sie zhaltowac jakis autobus, wsiadamy, a tam okazuje sie ze nie ma miejsc. Tam z tylu cos znajdziecie. Z przodu jakis gosciu zabawia dzieci programem artystycznym, konkursy i zabawy, a my nie mozemy sie przepchac do przodu, zeby kazac sie wysadzic. Wreszcie po kilku kilometrach kierowca wyrzuca nas za bramkami peaje (czyli tam gdzie autobusy i samochody placa za uzywanie zwyklej drogi, ktora panstwo oddalo w uzytkowanie prywatnej firmie, bramek tych jest pelno i placi sie na kazdym kroku). Tuz za bramkami stoi radar policyjny z zakazem zatrzymywania w tle. Mozemy sobie pomachac. Az tu policjant, zagaduje do nas i mowi ze nam zatrzyma autobus. Zadowolony z towarzystwa, nie kwapi sie z lapaniem, tylko nas zagaduje o Polske, jaka mamy policje i takie tam, a czas mija i slonce grzeje. Na szczescie na nasz widok zatrzymuje sie jakis samochod, stoi i czeka, az policjant sie wygada. Okazuje sie ze jakis mlody chlopak, ktory nigdy wczesniej nie przymowal autostopowiczow, nagle poczul zryw, zeby pomoc komus w potrzebie. Mozna wiec powiedziec ze nie zlapalismy stopa, tylko stop zlapal nas. Ups, jak ja losiowi wytlumacze, ze z opowiescia nie dojechalam nawt do Tunjy!
Bardzo sympatyczny Javier upiera sie zeby zaprosic nas na lokalny obiad i pokazuje po drodze lokalne atrakcje (np. most wyzwolenia czy jakos tak - atrakcja jak w Stanach, czyli dawne pole bitwy do objechania samochodem z mikrym mostkiem w tle), wiec docieramy na miejsce o trzeciej. Po zabytkach (nareszcie!) - rezydencji kolonialnej z 16 wieku i pieknych kosciolach) oprowadza Policia Turismo. Bardzo nas bawi widok przewodnikow w pelnym umundurowaniu, lacznie z wojskowymi butami (aha, mowilismy ze mundur policji wyglada jak wojskowy?)
Czas zwiedzania scisle normowany, bo kazdy mebel ma swoja historie, a nam na widok munduru strach pana poganiac, wiec po dwoch zabytkach jest juz godzina piata. Jeszcze dodam, ze do pieknego kosciola z 16 wieku wchodzi sie przez garaz, zastawiony wielka terenowa Toyota przewodnika. Zainteresowalo nas, ze w wystroju kosciola bylo mnostwo uklonow w strone indianskiej tradycji. Misjonarze chcieli zachecic tubylcow do nowej wiary, wplatajac w nia poganskie motywy, np. ananas - symbol slonca. Co powiecie na rzezbione w drewnie pozlacane ananasy w kosciele? Jak widac mozna pogodzic doktryne z folklorem, trzeba by o tym doniesc abpowi Dziwiszowi zeby juz dal spokoj tym koledom goralskim.
Oczywiscie nie zdazylismy pojechac do malego kolonialego miasteczka (Villa de Leyva), bo juz nie bylo busow powrotnych. Nie ma sprawy, myslimy, to wczesniej wsiadziemy w autokar do Santa Marty. Okazuje sie ze kursuje tam tylko jedna firma, bo wszystko inne wyprzedane (szczyt sezonu!)i chca za jeden bilet 140 zl! Wycwaniamy sie i kupujemy bilet do duzego miasta w 1/3 drogi, tam na pewno bedzie wybor. Okazuje sie ze do owej Bucaramangi zawiezie nas buseta czyli ciasny mikrobus, w ktorym po drodze wciaz magicznie przybywa przestrzeni na nowych pasazerow (dostawiane fotele!). Scisnieni jak sledzie, bez klimy, po 6 godzinach (jest polnoc) dobijamy do B/Mangi (tak pisza na tabliczkach) a na dworcu okazuje sie ze stad tez jedzie tylko jedna firma a 2 wolne miejsca dopiero w autobusie o 9.30! Maja dostawic dodatkowa busete (w tej samej cenie, co autokar, laskawcy!) ale nie chcemy juz o tym slyszec. Rozprostowalismy kosci na karimatach w poczekalni, na szczescie straznik z wygonieniem nas wtrzymuje sie do godz. 6.50. Przeczekalismy reszte czasu na internecie szukajac gospodarzy w Rio i bezskutecznie przeczesujac dworzec w poszukiwaniu lokalnej atrakcji - prazonej mrowki "dupiastej" ("culona"). Wreszcie wsiadamy w autobus i doceniamy roznice standardow. Rozlozonych wygodnie i odurzonych klimatyzacja, zatrzymuje nas policja w celu rutynowego obszukania pasazerow plci meskiej. Korzystajac z okazji urywam sie do kibelka, w ktorym, dla odmiany, bedzie papier, woda i swiatlo (autokarowy ma niestety pewne braki) i z kabiny slysze jak cos odjezdza. po 200 metrach losiowi udaje sie przekonac kierowce, ze kogos brakuje, gdybym jechala sama, to pewnie musialabym blagac policje zeby gonila autokar.
Dojezdzamy po zmierzchu, na szczescie uzbrojeni w adres taniego hotelu podany przez mieszkajacego tam Amerykanina z klubu Couchsurfing. Wysiadamy z taksowki i wchodzimy do rudery, jakiej swiat nie widzial, w ktorej najladniejsza jest tabliczka z nazwa. Mimo ze rezerwowalismy pokoj, pan na ta noc moze nam zaofiarowac nocleg tylko we wspolnej sali. Jeszcze nikogo nie ma, ale jak sie zjawia chetni, to ich do nas dokwateruja. W pokoju scisniete obok siebie trzy syfiaste lozka, niedomykajacy sie kibel i rura w funkcji prysznica, w srodku jszcze duszniej niz na zewnatrz, mimo wielkiego filmowego wentylatora na suficie. W hallu rzeczywiscie siedza jacys gringo zadowoleni z elstremalnych doznan. Na szczescie niedaleko udaje mi sie w malym pensjonacie znalezc habitation sencilla czyli pokoj niewiele wiekszy od lozka, ktore miesci. Prysznic i kibel podobny ale oddzielnie i przynajmniej nie na widoku calej sali. Placimy 16 zlotych za calosc i idziemy przed snem na spacer po okolicy. Dopiero teraz otwieramy przwodnik na stosownej stronie i czytamy, ze "Santa Marta niegdys miala kolonialny urok"...hehe, faktycznie, klimaty cokolwiek kubanskie, ludzie siedza na progach domow i na tych samych progach prowadza swoje small biznesy gastronomiczne. W korytarzu domu, tuz pod drzwiami, babulenka uwija sie nad palnikiem, a wnuczka pomaga jej kroic pomidory na salatke. Klienta sadza sie na plastikowym krzesle przed domem, po co stol, mozna talerz polozyc na kolanach. Dziadek kasuje mnie 3 razy wiecej, niz pana z synkiem, ktorzy wlasnie placili, ale wciaz tyle, co zaplacilabym w Polsce za kebab, ktory toto odlegle przypomina. Ale plaza jest i wreszcie cieplo!

We gladly leave Bogota behind. We weren´t able to explore it thoroughly as Luis´s house is in a faaaaraway suburb
and the 3 hours´ ride per day to reach downtown and get back is both discouraging and inconvenient. I agree with the Moose that the city development is quite chaotic but from the bus or taxi window one could occassionally spot very nice neighborhoods too, for example a place where the old-new mixture was rather well-matched and pleasant to look at like the one in Boston. We also went past nice green areas where living must be a pleasure. At times, a neat neo-Gothic church would surprise us from amongst the blocks. Here is the outcome of our visits to the capital. We liked the most our strolls in the oldest part of Bogota called Candelaria. Our South America guide (as many as 2 pages devoted to Bogota :-)) ) fails to mention that major attraction and Luis wants to drag us out of there as quickly as possible because this is a "difficult" neighborhood. No sweat, though. After all it´s a touristy district so it can´t be that bad. What a strange place, again one and two-story high buildings, colorful and varied in styles but generally on the delapidated side and sandwiched in nasty concrete blocks. Apparently the Bogotan city planners looked up to our socrealist masters from the 50-ies how to fill in the blank space. But here the gaps between the buildings are not the result of bombings but of a sheer negligence and lack of sentiment for history . Luis says that noone cares about those cute antiquities, there´s a shortage of investors willing to revamp them, everybody seems to wait for it all to collapse and can be finally replaced by something newer and higher. Now, with all the students gone for December-January break, the place looks deserted and sleepy. Encouraged by both Luis and the guidebook, we took the cable car to the Monserate hill from the top of which Bogota can be barely seen down there in the mist, blury but still giant. As for museums, we visited the famous Gold Museum and Botero´s museum. I had never heard about Botero before but he is said to be known worldwide as one of the most famous Colombians and, for sure, the country´s most acclaimed artist. He has a very distinct style consisting in making the reality larger (fatter) than life, verging on turpism. He mostly paints portraits, often nude, but I don´t think they are made to order as there are not many people with enough sense of humor to pay for such a caricature :-) The guy is also known for a number of pastiche of world painting masterpieces, especially dating back to Renaissance (e.g. Mona Lisa) and, what was most striking for me, for illustrations of Colombia´s current events such as the car bomb explosion, the death of drug kingpin Escobar shot by the police or an ill-famed shootout somewhere. The painting features bullets at various stages of their trajectory, including bullets leaving the body, stranded in the air like in Matrix. We heard that the Japanese television, when interviewing him, put a sumo champion with a similarly built lady on both his sides, both naked if I remember correctly. That´s Japanese sense of humor.
The Gold Museum is impressive indeed but for some reason I expected something completely different. I put it in my head that i´d see immense gold statues and giant masks, while what is unique about the exhibits is not their size but their great quantity and artistic value. The exhibition is very well categorized by tribes living in the country´s respective regions. I don´t need to tell you that the natives used no money so there were no coins or typical luxurious gold objects such as kitchenware or jewellery (namely used to decorate its wearer and to mark his/her status). The gold had a magical dimension for the natives so it was reserved for sacred purposes. It was used for the shaman´s and leader´s outfit as well as for statuettes of small gods and devine animals also to be used as a piece of clothing. A virtual tour of the museum is available at www.banrep.gov.co/museo
It´s funny that movies they show in the two auditoriums are kinda off topic: one is a commercial for the Tayrona park (mostly beach views and close-ups on exotic animals that will flee from the tourist anyway) and a very interesting report on archeological work conducted in ....Honduras and the tale of the demise of the Mayan civilization. Strange how they don´t have a material about local cultures.
Ok, the Moose is nagging me for getting too much into details and is telling me to cut it short, "or no one will read it ". Before I present the news in the nutshell, allow me to mention that there´s a salt mine outside Bogota with a salt cathedral inside. It was built 10 years ago as a tourist attraction to replace the original church built by the miners which can no longer be entered because the ceiling is collapsing. The cathedral consists of a dozen of rooms with lighted squarish crosses, a bit weird place . And not a genuine thing, again. Visiting Colombia you need to change your European sightseeing expectations. Candelaria was the first old thing we saw. One would expect that in Eje Cafetero, the coffee trail, from which we started our Colombian trip, we can find some historic plantations and haciendas. There was nothing of this sort in all the region, just buildings made to look like historic. Seemingly the antiquities are not Bogota´s strongest point either. We decided to visit the city of Tunja to find some more oldies. We kiss Luis´s family goodbye and head north. The plan is to see a nearby colonial town on the very same day, get back to Tunja and catch a night bus to Santa Marty, that is for the Carraibean beaches. I get up at seven, we pack our stuff, eat the traditional Polish potato pancake that the family raved about but hardly ate :-), we keep packing, kiss goodbye, get back to pick up what we forgot, kiss goodbye and it´s eleven already. By midday we reach an informal bus stop. We have no ticket, we need to hail the buses that go past us. There are no signs, you need to know where to stand and I insist on waiting at the wrong spot, where local busetas hide us from the drivers and we miss a bunch of Tunja buses. Fumes, heat, crowd, all this looks hopeless until I successfully halt a bus, we get on only to learn there are no seats left. You will find somewhere back there. At the front, a guy is entertaining the kids, tongue twisters and nursery rhymes at their best, and we can´t get thru to the exit to get ourselves out. Finally, after several kilometers the driver drops us out behind the peaje (the toll plaza where buses and cars pay for using a run-of-the-mill road which the state leased to a private company, there´s a great bunch of these toll plazas and you keep paying wherever you drive). There´s a policeman standing just after the toll plaza, with a no stopping sign behind his back. We can go on and wave in vain. And then the policeman says he´s gonna hail us a bus. Glad to have some company, he is in no hurry but keeps chatting us up instead, asking about Poland, our police and suchlikes, while the time is running away and the sun is killing us. Luckily, a car stops and waits till the cop stops talking. Turns out a young guy who´s never given a ride to hitchkikers suddenly felt an urge to help us out. Technically we didn´t hitchhike then, but rather we were "hithkiked" :-). Oops, how am I to explain to the Moose that my story has not even taken me to Tunja yet!
A very nice Javier insists on buying us a local dinner and shows us the region´s attractions (e.g. the liberty bridge or sth - a US type battlefield to be visited in a car, with a smallish bridge to be seen in the background), so we don´t reach the destination until three o´clock. The tour of the historic sites (finally!) - a colonial residence from the 16th century and beautiful churches) is provided by Policia de Turismo. We can barely keep from laughing at the sight of fully uniformed guides including the military boots(by the way, did we mention that the police uniform looks like the military one?)
The visit time is strictly scheduled as all piece of furniture has its history and the grim looking uniform stops us from rusging the guy, so two historic attractions later it´s already five pm. Let me add that the entrance to a beautiful 16th century church is via a garage featuring a giant 4x4 Toyota. We found it interesting that the church decorations included a lot of native features. The missionaries clearly wanted to encourage the local people to the new faith, intertwining it with bits of pagan tradition such as a pinapple - the symbol of the sun. How do you feel about guilded carved pinappples in a church? Seems like it´s possible to reconcile the doctrine with local folklore.
Of course we had no time to go to the little colonial town (Villa de Leyva), as there were no return buses at this time. No problem, we think, we´ll catch the Santa Marta coach earlier. Turns out that only one company serves that route as all other tickets are sold out (high season! and they charge 50 bucks for that! We get smart and buy a ticket to a large city 1/3 of the way ahead, there must be a great choice from there. Turns out the ticket to Bucaramanga is for a buseta that is a crampy bus which seems tp be growing (new seats for the passangers that keep getting on !). Crowded and with no air conditioning, we reach B/Manga after 6 hrs (it´s midnight) and at the bus terminal we learn that only one company goes there and first 2 seats are available for a 9.30am bus! They plan to organize an extra buseta (same price as a coach, how generous!) but we won´t hear of it. We stretch our bones on our rollers in the waiting room, the guard is nice enough to kick us out only after 6.50. The rest of the time we wait in an Internet cafe looking for hosts in Rio and unsuccessfully looking for the local curiosity - roasted "fat-bottomed" ant ("culona"). Finally we get on the coach and appreciate the difference. We get halted by the police control to get frisked (guys only). Taking the opportunity I sneak away to the restroom which, for a change, has some paper, water and light (luxury unavailable on the coach) and I can hear sth drive away. After 200 meters, the moose eventually convinces the driver that sb is missing. If I were travelling alone, I would probably have to beg the police to chase the coach.
We arrive after sunset, luckily armed with the address of a cheap hotel provided by an Couchsurfing member, an American who lives there on a regular basis. We get off the taxi and see a run-down den. Although we made a reservation for a room, the guy in charge can only offer us a place in a dormitory. There´s noone else but us but once there are any newcomers, they´ll put them in our room. Three dirty beds crammed one against another, toilet with a door half open and a pipe to be used as a shower, the air even more dense and stuffy inside than outside, despite the big movie-like fan on the ceiling. The hall is indeed full of gringoes, glad to be experiencing extreme adventures. Gladly, I find a vacant habitation sencilla in a nearby boarding house, that is a room not much bigger that the bed it houses. The shower and the restroom are the same as back there but at least they´re not a part of a crowded room. We pay a total of 5 bucks and go for a walk. It is only then that we open the guidebook and read that "Santa Marta once had a colonial charm"...hehe, true, all this has some Cuban quality, with people sitting on the ground in the doorway and running their one-man restaurants there. In the hallway, just across the door, a granny is busily stirring the meat on a pan, while her grand daughter is cutting tomatoes. A client is offered a plastic chair in front of the house, no need for the table if you can put the plate on your knees. An old man charges me 3 times more than the guy with a kid who just paid but still it´s what i´d pay in Poland for a kebab which it somewhat resembles. Anyway. the beach is there and it´s finally hot!

wtorek, grudnia 27, 2005

Zobaczyc Bogote i kojfnac / To see Bogota and snuff it

Kolejne przygody w Bogocie. Chcielismy dzis kupic nowa karte prepaid w miejsce tej, ktora byla w skradzionym telefonie Asi. Nie tak prosto, pane Havranek. Najpierw trzeba zglosic kradziez operatorowi, potem policji, a na koncu isc znow do operatora. Wtedy dostaniemy nowa karte z tym samym numerem. Zapomnialem dodac, ze podczas kazdego kupna takiej karty pokazuje sie telefon i jego IMEI jest spisywany w umowie prepaid. Wtedy karta dziala tylko w tym aparacie. Bezpieczenstwo ma swoje wymagania Cena jest paranoja. A wiec podczas finalnej wizyty u operatora juz juz... mamy dostac karte ale pokazujemy telefon... “O zgrozo! Przeciez ten model Nokii nie ma u nas homologacji! Nie mozemy wam sprzedac karty!!!” A wiec Siemens Asiny mial homo a moj nie ma. Super. Zostalismy bez karty. A wiec dalej Idea, przychodzace za 8 zl/min i wychodzace za 11. Coz, smsy to jest to.
Bardzo ciekawy jest w Kolumbii system ulic. Oprocz najstarszych, nie maja nazw, ale numery, czyli jak w USA, a wiec sa calles i carreras (opowiedniki powiedzmy ulic i alej). Ale na tym nie koniec. Typowy adres zapisuje sie tak: Calle 11 6-39. Oznacza to ni mniej ni wiecej to, ze gosc mieszka na ul. 11, najblizsza przecznica to Al. 6 a jego dom jest oddalony od tej przecznicy o ok. 39 m. Proste i genialne. Kodow pòcztowych brak, sa zbedne. Numery domow takze. Japonczycy mogliby sie wiele nauczyc...
Dzis sie nacialem i do frytek pociagnalem sobie z zoltej buteleczki, ktora u nas zwykle oznacza musztarde lub majonez. Tutaj nie. Owszem w czerwonej stoi keczup, ale w zoltej – wyborny miodzik. Nowe doznania kulinarne gwarantowane.
W calej Kolumbii brak pocztowek. Sa tylko w wyspecjalizowanych punktach z pamiatkami i zwykle pamietaja jeszcze czasy Gierka, ORWO itp. Teraz juz wiem dlaczego. Otoz ile kosztuje wysylka paczki na nastepny dzien (to najwolniejsza opcja) w ramach Kolumbii? Ano kosztuje 10 zl. A ile kosztuje wyslanie pocztowki (niewazne krajowej czy zagranicznej)? 8 zl. A wiec lepiej wyslac kilogramowy list do krewniaka od wielkiego dzwona niz zasypywac rodzine pocztowkami, ktorych i tak nikt nie sprzedaje. Kolko sie zamyka. Czemu tak jest? Bo wszystko idzie samolotami, a samolot kosztuje. Kolei tu od 50 lat nie ma, kiedys opowiem dlaczego.
Wspanialy tu maja system transportu. Metra brak, ale sa szybkie autobusy TransMilenium. Maja osobny 1 lub 2 pasy ruchu, specjalne przystanki i kilkanascie linii poruszajacych sie na roznych trasach. Na przystankach obrotowe bramki, rozsuwane drzwi na peronie przed wejsciem do autobusu, elegancja Francja. Na wydzielone pasy nikt inny sie nie pcha, bo oddziela je od normalnej szosy... 30 cm kraweznik. Nie mozna bylo tak w Warszawie, Kaczorku? Droga to inwestycja taki kraweznik? Wokolo korki, a TransMilenium pruja az milo. Czasem do 100-110 km/h az strach, a czasem nawet jeden drugiego wyprzedza jak sa dwa pasy. Lepsze niz metro. Jedzie szybko a widoki tez podziwiac mozna.
Inna sprawa, ze jest ich za malo i stad okropny tlok. I ten cholerny lokalny zwyczaj. Nikt nie wysiada, zeby ulatwic ci przepychanie sie do wyjscia, wiec lokcie ida w ruch (oni to rozumieja, sa fullkontaktowym narodem : ). Jakby tego bylo malo, wsiadajacy wcale nie czekaja az wysiadajacy wysiada. Procesu obustronnego przepychania sie w drzwiach i scierania sie ogromnych sil ludu kolumbijskiego nie mozna opisac. Fabryka Malp to malo : )
Porecze w autobusach idealne, nie za wysokie, wygodne. Ale nie dla nich tylko dla mnie! Przecietny Kolumbijczyk, mimo moich skromnych 1,81 siega mi do podbrodka. Chyba ktos te autobusy zamawial w Arabii Saudyjskiej u Ben Ladena. Przykro patrzec, jak zwisaja na tych poreczach : )
Bogota to miasto niezmiernie chaotyczne pod wzgledem architektury. Przypomina prowincjonalne amerykanskie molochy ze wschodniego wybrzeza. Dwa olbrzymie drapacze przedzielone rzedem jednopietrowych domkow nikogo nie dziwia. Kilka starych kolonialnych ulic (w dzielnicy nedzy, do ktorej strach chodzic bez kalacha) a reszta to same pudelka, najrozniejszej masci i wielkosci. Ulubiony budulec to czerwona cegla, u nich szczyt elegancji, u nas raczej obciach w wiekszosci przypadkow. Brzydko az strach, ale to miejsce ma fajna atmosfere i widac, ze zyje nonstop. Czego jak czego, ale energii Bogocie nie brakuje.
Plac Bolivara (“Wyzwoliciela”), we wszystkich miastach w krajach andyjskich oraz w Wenezueli jest zawsze plac Bolivara. Ten jest dosc imponujacy. Sa tu dwie katedry, budynki rzadowe i Palac Sprawiedliwosci, w ktorym w 1985 r zabarykadowali sie z zakladnikami bojowkarze z grupy M19. Wojsko postanowilo, ze nie popusci, okopalo sie na placu, w centrum miasta i postanowilo wyprobowac rakiety. Traf chcial, ze wyprobowali na skrzydle zachodnim, w ktorym siedzieli zakladnicy, ministrowie, poslowie i tym podobne plotki. Nie wiem, jak sie to skonczylo, ale bojowkarze podobno przeksztalcili sie w partie polityczna, a palac zbudowano od nowa. Ten kraj nie jest po prostu szalony. To Locombia.
Sprzedawcy falszywych szmaragdow, falszywej waluty, falszywi Indianie, prawdziwe owoce, kierowcy z piana na ustach, wszechogarniajacy pospiech, upal i przepychanie ogromnych tlumow. Pod bankami 200 osobowe kolejki do zaplacenia rachunku za telefon, bo internetowi nie ufaja. Wciaz bandyci, partyzanci, urzedy podatkowe czyha na ich pieniadze, wiec moze siec rowniez? Lepiej zaplacic osobiscie,...Spaliny widoczne na kazdym kroku. Nie mowie, ze wyczuwalne, bo to oczywiste. Nic innego w zasadzie sie nie wyczuwa. Autobusy maja rury podniesione na wysokosc tylnej szyby, nie bardzo wiem po co. Dla zwiekszenia efektu dramatycznego? Swiatla sa tu tylko dla samochodow, dla pieszych nie. Jak pieszy widzi, ze samochod stoi, to jest szansa, ze samochod ma czerwone i pieszy moze isc. Ale gwarancji nie ma. Zreszta pieszy nie ma tu zadnych gwarancji. Brrr... A oni tu mieszkaja i jeszcze to sobie chyba cenia.. Hmmm..
Ogromna jest skala handlu ulicznego. Tak duza, ze co pare ulic stoja sliczne dziewczyny z zoltymi tabliczkami “Kupuj w sklepie”. Panstwo traci niesamowite ilosci podatkow na takim nieformalnym handlu. A wiadomo, ze biedne panstwo to slabe panstwo. I slabe szanse na zmiany..
Na wyswietlaczach autobusow mkna napisy: rozpal zycie, zgas ognie sztuczne. Maja na tym punkcie niezla obsesje. W gazetach co dzien statystyki poparzonych. Sytuacje utrudnia fakt, ze tu strzela sie i na Sylwestra i na Wigilie o 24.00. Mimo przepisow zakazujacych fajerwerkow, strzelanina trwa w najlepsze. Prawo a rzeczywistosc to w tym rejonie swiata bardzo odlegli kuzyni. Skad my to znamy?
W Wigilie na mszy chor emerytek (w tym mama Luisa) przebranych w mikolajowe czapy (A co, Benek XVI moze to i my tez!) doprowadza wiernych do ekstazy i nie jest to ekstaza sw. Teresy. Po Mszy Luis prowadzi nas na tradycyjne spotkania u sasiadow. Wszyscy sie odwiedzaja, pelen luz. Zarcie kupione w sklepie, prezenty na ostatnia chwile. Nikt sie tak nie umecza wigilia na 2 tyg. przed jak u nas. Za to domy udekorowane jak na amerykanskich filmach. Wplywy USA sa tu ogromne, co drugi woz to Chevrolet (lacznie z autobusami i ciezarowkami).
Na spotkaniach u znajomych Luisa wszyscy pytaja jak jest w Polsce i jak nam sie podoba w Kolumbii a potem czestuja whisky (a jakze). Jeden wujek chwali polskie narzedzia. “Duzo lepsze niz chinskie!” Milo, ale nie wiem, co mam mu opowiedziec. Ze w Polsce lubimy Marqueza, Botero? Ze cenimy Kolumbijska koke? (80% swiatowej produkcji) “bo duzo lepsza niz z Afganistanu”. Rozmowa sie nie klei...Moglem powiedziec, ze maja tu ladne dziewczyny (zgodnie z prawda), ale jakos zapomnialem...
Wszyscy policjanci wygladaja tu jak chinska armia. Biedne, szarozielone, zwisajace mundury. I ogromne karabiny. Karabiny maja zreszta rowniez prywatni ochroniarze. To bron polautomatyczna, robi niesamowite wrazenie. Zwlaszcza jesli wymachuje nia gosc sprawdzajacy, czy nie wnosimy wlasnego jedzenia do kompleksu urocznych basenow termalnych...

English to come

sobota, grudnia 24, 2005

Wiesci z Bogoty/ From Bogota with Love

Wczoraj mielismy pierwsza szanse troche rozejrzec sie po Bogocie. Cel wycieczki byl glownie handlowy - znalezc ladowarke do duzego aparatu, bo bateria dawno zgasla, a na malym karta szwankuje i niedlugo nie bedzie czym pstrykac. A juz i tak mamy zaleglosci w publikowaniu zdjec bo nie wszedzie w kafejkach pozwalaja sie podlaczac przez USB. Na szczescie wczoraj zrobilismy back up na plycie wszystkich dotychczasowych zdjec wiec nawet jak karta pamieci nadal bedzie odmawiac wspolpracy, to i tak sie wszystko zachowa. Nie widzielismy jeszcze zadnych zabytkow w Bogocie bo zaczelismy od czesci handlowej. Z przedmiescia, gdzie mieszkamy jedzie sie 30 km prywatnym autobusikiem, na ktorego schodach stoi naganiacz i mijanych ludzi zaprasza do srodka. Dlatego przystanki sa zbedne, wsiadasz tam, gdzie cie autobus zastal. Dojezdza sie tak do krancowki (dla osob spoza lodzi wyjasnienie: na petle)autobusow miejskich. Na szczescie maja osobny pas ruchu odzielony od reszty 20cm-owym kraweznikiem, zeby sie samochody nie wpraszaly jak w wawie. Dzieki temu jadac w autobusie nie utkniesz w korku, tak jak samochody, dla ktorych to chleb powszedni. No wlasnie, mala dygresja. Przed wyjazdem do Bogoty, pojechalismy z naszymi znajomymi z Pereiry do lokalnego Baden-Baden - lazni termalnych czyli naturalnie cieplych basenow, bardzo relaksujace wrazenia z widokiem na piekny wodospad. Miasteczko lezy pod Pereira, ale niestety na trasie krajowej, wiecznie zatloczonej i odcinek 8km jechalismy w 2,5 godziny. Na szczescie z korkow zyja liczni uliczni sprzedawcy. Jak tylko sie utknie, znikad pojawiaja sie sprzedawcy zimnej wody z termosu, slodyczy, pierozkow, swiezo wyciskanych sokow i owocow. Tak sie tu jezdzi.
Wracajac do Bogoty - bardzo rozni sie od mniejszych miast ktore dotad widzielismy. W Armenii i Pereirze standardem sa waskie uliczki z rzedami minisklepikow bez okien i drzwi. Sa tylko dwa filary i dziura w srodku zamiast wejscia (na noc spuszcza sie tam wielka zaluzje) a okna zbedne bo swiatlo leci z dworu. Ogolnie na ulicy pelno sprzedawcow jedzenia i pamiatek (ale pocztowek ani sladu!), a przed sklepami i barami wisza papierowe cenniki, promocje itd.,miasta sa tym papierem oblepione. Ogolnie wszystko wyglada na niewykonczone, rowniez domy mieszkalne. Glowny budulec to czerwona cegla, nieotynkowana, nawet jezeli jest mocno zapackana zaprawa a z boku widac dziury pustaka. Czesto rury biegna na zewnatrz, nawet na niby zabytkowych domkach. Zabudowa przewaznie jedno, dwupietrowa, dlatego miasta strasznie rozlegle, bo gdzies tych ludzi trzeba pomiescic.
Za to Bogota na tym tle wyglada naprawde europejsko - szerokie ulice, porzadne kilkukondygnacyjne budynki, zielen. Mnie to sie bardzo z Berlinem kojarzy (toute proportion gardee :-)), na co los sie podsmiewa. Mnostwo wielkich centrow handlowych, jest tez wielkie centrum elektroniczne-odpowiednik warszawskiej gieldy elektronicznej - czyli setki malych sklepikow ale w eleganckim otoczeniu. Szkoda ze nie maja tego czego szukamy. Ladowarka canon ? muy dificil. Los sie zrzyma, zwlaszcza ze butow porzadnych tez nie moze znalezc (jego sketchersy dokonaly zywota w gorach). 23 grudnia - cala Bogota kupuje prezenty. O ladowarce mozemy zapomniec (na szczescie rano dostaniemy wiadomosc, ze tatcie Losia udalo sie kupic ladowarke w Polsce i razem z innymi niezbednikami juz ja do nas wyslal). Na postoju taxi przed centrum handlowym ponad 80 osob grzecznie stoi w ogonku. Tu sie nikt chyba nie spieszy. Anielska cierpliwosc to chyba cnota narodowa Kolumbijczykow. Na przyklad Luis prawie caly dzien z nami chodzil za ta ladowarka i ani sladu zniecierpliwienia czy rozdraznienia. Tak samo nasi motocyklowi ratownicy - wpakowali sie przez nas w niezly rajd blotny (inaczej jechaliby inna droga i bez obciazenia) a usmiech im z ust nie schodzil i jeszcze potem na piwo razem poszlismy. Jak wyglada wigilia, napiszemy nastepnym razem. Jeszcze nie wiemy, bo od rana wymknelismy sie na Internet :-)

Yesterday we had the first chance to look around Bogota a bit. Our main mission was shopping - to find charger to the bigger camera since the battery is long dead and the memory card on the smaller camera is playing tricks on us so soon we'll have nothing left to take snapshots. And mind you, many pics are long overdue as it is, with a shortage of internet cafes allowing to use the USB. Fortunately we made a back-up CD of all the pictures we took so far so if the damned memory card is down for good, we,ll keep the photos at least. We haven't seen any Bogota monuments yet as we started from the commercial zone. From the suburb or, rather a nice little pueblo where we live it takes 30km by a private bus. An employee is standing in the open door and shouts to the people he passes to jump in. That's why there's no need for bus stops, u get on where the bus found you. The bus takes us to the municipal bus terminal. Gladly, it has a separate lane dividde from the rest by a 20cm curb to keep cars from using it as they do in Warsaw. As a result, you won't get stuck in a traffic jam when taking a bus, as the cars inevitably do.
By the way, allow me a little flashback. Before coming back to Bogota, we went with our Pereira friends to a local Baden-Baden, thermal spa: hot water pool, a very
relaxing experience with a view of a beautiful waterfall. The little town of Santa Rosa is very near Pereira but happens to be located on a national road, always crowded, and it took us 2,5 hours to make 8km. Luckily, traffic jams are the feeding ground for a host of street vendors. Whenever you get stuck, they come from nowhere to offer cold water from a vacuum flask, sweets, dumplings, freshly squeezed juice and fruit. This is how you drive here.
Coming back to Bogota - it is very unlike smaller cities that we've seen so far. The standard fro Armenia and Pereira (300-400 thousand population each) is narrow streets lined with storefronts with no windows and doors. There's just two pillars and a hole in between instead of an entrance (at night it's covered with a giant metal roller blind) and no need for windows as the light filters in from the outside. Generally, the streets are full of food and souvenirs vendors (but no postcards anywhere!) and paper price lists and promo notices and suchlikes can be seen in front of every bar and store, which makes the city look littered with paper. There's an overall feeling of sth makeshift and unfinished, residential buildings included. The main building material is a red brick, with no plaster even if it's soiled with mortar and if the holes of the hollow brick can be seen at the seams. It is customary for piping and cables to run outside, even on allegedly historic. Two- or three story houses (if we consider the groundfloor as the first floor, the American way) are most common hence the great urban sprawl ( you need to accomodate all these people somewhere).
In comparison, Bogota looks really European - wide streets, decently built several story high buildings, green corners. This reminds me of Berlin a lot(toute proportion gardee :-)), which makes the he-moose sneer at me. Theres's plenty of shopping malls as well as a huge electronics center, sth like what we have in Warsaw but much bigger over a hundred small stores but with a more elegant look. Too bad we can't find what we are looking for. A Canon battery charger? muy dificil. The
Moose is cross, especially as he can't get any decent shoes either (his sneakers died on him back in the mountains ). 23 December - the whole of Bogota is shopping for Christmas presents. Let's forget the charger(luckily the next day we'll get a message that Moose's dad got a charger back home and sent it to us along with other bare necessities. Over 80 people standing patiently in a line on a taxi rank in front of the big shopping mall. Nobody seems to be in a hurry. Angel-like patience seems to be Colombians' national virtue. Take Luis, for example, dragging all day behind us in search of the charger and yet no sign of impatience or irritation. Same goes for our motorbiker rescue team - they were in for an enduro rally in the mud(otherwise they'd take another route, with no extra load) and still they kept smiling to us and in the evening they were up for a beer with us. Wait for next chapter to learn what Christmas Eve looks like here. We don't knw yet as we sneaked out in the morning in search of an Internet cafe to provide you with this report :-)

piątek, grudnia 23, 2005

Kilka uwag / Random comments

Moje wrazenia z jazdy motocyklem: skad wiadomo, ze Kolumbijczyk bedzie wyprzedzal nasz motocykl np. duza ciezarowka z bananami? To bardzo proste, musza byc spelnione trzy warunki: zakret, podwojna ciagla i wzniesienie. No i przepasc z boku. Inaczej nie warto sie meczyc. Za slabe wrazenia. Jestesmy objezdzani z przodu, boku, tylu, gory i dolu. Zastanawiam sie czasem, czy w ogole nasz motor widac, tak blisko przejezdzaja.
Na dworcu autobusowym brak jednej duzej firmy. Sa dziesiatki okienek malych firemek obslugujacych okreslone trasy. Trzeba szukac najtanszej. Autobusy sa ogolnie duzo lepsze niz u nas, kazdy ma toalete, TV itp, nawet te najtansze, jak nasz wczorajszy z Pereiry do Bogoty. Tylko w tych najtanszych nie ma czasem papieru w kiblu i wody w umywalce :) Pech. Kazda z firm w swoim okienku ma wywieszone statystyki wypadkow swoich autobusow z ostatniego miesiaca. Liczba wypadkow, rannych i zabitych. Niezla reklama. Wszyscy wywieszaja oczywiscie zero, a jak nie maja zero, to nie wywieszaja :) Oczywiscie nie ogladalismy sie na jakies statystyki, wybralismy tych, ktorzy sie nie chwalili :)
Na ulicy plakaty: dzwon, gdy twoj kierowca jedzie nieostroznie. Nasz autobus ma nawet duzy wyswietlacz pokazujacy predkosc z jaka jedziemy tyle ze... nie dziala :)

How do you know a big banana truck is going to overtake your motorbike? Easy, three conditions must be fulfilled. A strong curve, a double continuous line and a hill. Well, a precipice on the side of the road will help too. Otherwise overtaking is just not worth the trouble. People pass our motorbike from all sides and I wonder if they can even see us.
Tens of different small carriers at the bus terminals. Looking for the cheapest one. Buses are really nice, everyone has a toilet, TV, A/C even the cheapest ones, like the one we took from Pereira to Bogotá. Except the cheapest ones sometimes don’t have toilet paper and running water. Oh well. Every carrier posts mortality statistics from the previous months. Accidents, wounded, dead. Great publicity. Of course, everybody posts zero in all fields. If a number is greater than zero, statistics are obviously not posted at all. The hell with statistics, we chose a carrier which doesn’t post :)
Billboards on the street. Call us if your driver is driving recklessly. Our bus has even a large visible LCD display showing our speed, except it… doesn’t work.

Zapodziana kartka z kalendarza/ Some old forgotten news

Wpis zalegly - powinien tu sie znalezc 16 grudnia. Zwiedzalismy lokalna atrakcje, nazywa sie to Canopy. Zjezdzasz nad lasem na kilku stalowych linach w odpowiedniej uprzezy. Podobno najbezpieczniejsze i najlepsze w kraju. Do 70 km/h. Nie skusilem sie, nadal szukam najlepszej kolejki gorskiej w Ameryce Pld. w google :) Asia i Luis pojechali i byli ciut rozczarowani. Na szczescie potem mogli jeszcze sie wyszumiec na mostkach linowych, wrocili spoceni jak myszy :) Polecam zdjecia.

Overdue entry - dating back to 16 December. We visited a local attraction called Canopy. What you do is you slide down on several steel cables over a cheap imitation of a rainforest. Arguably the best and safest ride of this kind in Colombia. Up to 70 km/h. I did not fall for that, Im still trying to google up the baddest rollercoaster on the continent. Aska and Luis took the ride and were a bit disappointed. Luckily, the ticket included some rope bridge acrobatics for volunteers only, so all in all, they completed the mission happy, though drenched in sweat :) See the pics.

środa, grudnia 21, 2005

Pierwsze kroki ku samodzielnosci / The meese at large


Ciemno wszedzie, glucho wszedzie / Quoth the Raven, ne´ermore!

Jeszcze nie wiemy, co nas czeka / Still unaware of what we´re in for

Cwaniak Felipe w swym naturalnym srodowisku / Felipe the Hustler in his natural environment

Nasi poniedzialkowi gospodarze - brak pradu ale jaka serdecznosc! / Our Monday night hosts - no electricity but a surplus of heartfelt generosity for sure.

Zycie na charleju / Rolling rolling rolling...

Laguna del Rio Otún

Sceneria z westernu / Clint Eastwood moments

Piekna sciezka, nie ma co / The road to hell

Asia grzeje sie ruana (miejscowe poncho) / Asia warming up in ruana (local poncho)

Gorska panorama / Mountain panorama

Moje biedne buty / My shoes being miserable

Naturalny drut kolczasty / Natural barb wire


Niedziela, 18 grudnia. A wiec koniec turnusu. Jedziemy SAMI autobusem z Armenii do Pereiry, skad mamy ruszyc w gory. Autobus tani, ladny, klimatyzowany. Wysiadamy, taksowka pod adres wskazany przez nasz kontakt z HC.org, niejakiego Felipe. Po krotkim targowaniu, taksowkarz zawozi nas na miejsce. Tu czeka na nas Felipe. Wyglad drobnego cwaniaczka, ale usmiecha sie szczerze (szczerzy?) Zaprasza do swojego mieszkania, klitki z aneksem prysznicowym. Opowiada o swoich podrozach. Pyta, czy chcemy isc w gory do Parque de los Nevados. Jasne, ze chcemy. Po to przyjechalismy. Felipe na to, ze zna tani sposob na wejscie do parku na krzysia i potrzebuje na lapowe dla straznika. 35 tys peso, ok 55 zl. OK, zgadzam sie chociaz dziwnie wyglada ta prosba o kase juz na wejsciu. Daje pieniadze, on znika, za chwile wraca. Gotowe, mowi. Pyta, czy mamy pozyczyc mu spiwor albo kurtke. Dziwne dziwne. Nie mamy, bo skad. OK, pozycza kurtke od kolegi i idziemy na autobus. Zapowiada 15h marszu. Wow, ladnie. Ale widoki maja byc niezapomniane. Lodowce, laguny, pumy i takie tam. Muchas fotos! Muchas! Kupujemy prowiant, olbrzymie pudlo chinczyka z ryzem i kurczakiem za jakies grosze i garsc slodkich bulek. Zapowiada sie niezle. Place ja, ale co tam.
OK, jedziemy na autobus, tzw. la chiva. La chiva bedzie na zdjeciu, bo dotad o tym nie wspominalismy. To tani sposob na podroze, lokalna ciekawostka. Taki kolorowy autobus bez okien i z wesola muzyka. Jedzie tam, gdzie inne nie jezdza. Bagaze wozi na dachu. Tyle teorii. Okazuje sie, ze chiva, ktora ma nas dowiezc do parku jest zapelniona. Felipe nie tracac czasu wskakuje na dach i zaprasza nas. Troche przestraszeni, wchodzimy za nim. Gdy bus rusza, trzymam sie kurczowo relingow, ale nie jedzie zbyt szybko, a wentylacja jest doskonala. I tak ok. godzine. Potem droga zmienia sie na gruntowa i Felipe radzi wskoczyc do srodka. Faktycznie, przy takich wybojach.. Az sie dziwie, jak ten pojazd radzi sobie na wykrotach wielkosci Mount Everest. To w zasadzie dziury w ksztalcie drogi, a nie droga z dziurami. W kulminacyjnym momencie dwie chivy mijaja sie na drodze o szerokosci ok 3,5-4 m. Od czego krzaki. Wjezdzamy do parku. Faktycznie, nie musimy juz placic. Dziwne, jak on to zalatwil? Wysiadamy, dalej idziemy pieszo.
Juz 17:00, zaraz sie sciemni, trzeba znalezc nocleg w jakiejs chatce. Idziemy po kamieniach, blocie, fatalny szlak. Felipe rwie do przodu jak kozica. Mnie zaczyna brakowac tchu. Chiva wysadzila nas na 2200 m npm (Pereira jest na 1300 mnpm). Mamy dojsc do Laguna del Rio Otun na wys. 4100 m npm. Wow. Coraz ciemniej. W dali majaczy chatka. Wolamy, gospodarze nie sa zbyt zachwyceni, ale w koncu wpuszczaja nas, daja agua panela (woda slodzona trzcin cukrowa, ktora bedzie nas przesladowac do konca pobytu w Kolumbii), mleko i jakis namiot (my mamy tylko spiwory, bo Felipe powiedzial ze namiot niepotzebny). Mleko stawiamy Felipe. Niech ma. Czy on w ogole ma swoja kase?
Spalbym jak zabity, gdyby nie to, ze zimno i ze w dwojce musimy spac w 3 osoby. Hmm... w koncu zasypiam. Przed oczami majacza wspaniale widoki, ktore obiecuje jutro.
Poniedzialek. Wstajemy o 6.00. Agua panela i w droge. 12 godzin drogi. Genialnie. Po 2-3 godzinach wchodzimy na ok. 2600 m npm. Zaczynam odczuwac pierwsze skutki choroby wysokosciowej, na razie lagodne, szybciej sie mecze. Felipe nadal wyrywa jak maly parowozik. Wchodzimy wyzej. Wciaz kamienie i cholerne bloto. Moje doskonale supergorskie dyskotekowe adidasy czy inne sofiksy :) sa juz w strzepach. Bloto oblepia je kompletne a nogi mam mokre w 100%. Ale na razie wciaz dosc nisko, wiec cieplo. Zaczynamy wchodzic w mgle. 2900 m. Kazdy nastepny krok staje sie powaznym przedsiewzieciem. Musze odpoczywac co 100-200 m. Godziny mijaja szybko, a kilometry leca wolno. Dzis juz nie dojdziemy na szczyt. Trzeba szukac noclegu. Spotykamy jakiegos faceta pedzacego muly. Mowi, ze mozemy sie u niego przespac. Ze to jeszcze 2h pod gore. Hmm. dla nas chyba 4h. 3100 m npm. (sa tabliczki). Mecze sie po 20-30 krokach. Odpoczynek nic nie pomaga. Aska jakos znosi to lepiej. Ja, chocbym siedzial pol godziny po wstaniu jestem tak samo zmeczony jak bylem. Kreci sie w glowie. No tak, bez przygotowania to mozna jajecznice ugotowac, a nie w gory isc. Felipe wciaz bierze do swego duzego plecaka coraz to nowsze nasze rzeczy, zeby nas odciazyc, ale mi niewiele to daje. W dodatku caly czas jara trawe i musze wachac jego dym :) Proponuje mi to ciagle, jakoby na "lepsze oddychanie" ale mam pewne watpliwosci co do skutecznosci takiej terapii... Gubimy droge we mgle i tulamy sie po bezdrozach. Ale nawet w najbardziej dziwnych miejscach, sceneriach jak z filmow Burtona, odnajdujemy mule bobki. To jedyna inteligentna forma zycia w tych stronach. Ok. 17.00 polzywi docieramy do obiecanego noclegu. Gospodarz dotarl tu przed nami, tyle ze wczesniej zdazyl spac z wlasnego konia, a potem mul go kopnal, wiec lezy zbolaly. Przyjmuje nas zona i coreczka, Luisa. Warunki spartanskie, ale ludzie bardzo mili. Buty przemoczone, rozpadaja sie. Nie ma gdzie wysuszyc skarpetek. Grypka? Zobaczymy. Ja ide spac od razu. W nocy nie moge zasnac. Serce bije mi jak oszalale, chociaz po prostu leze. Za chwile sie uspokaja, potem znow zaczyna. 3400 m npm. Ladnie, tak wysoko bylem tylko w samolocie. Wyjscie do kibla w nocy to ryzykowna operacja. Zimno, coraz zimniej, a przed kiblem wielki pies gospodarza. Na szczescie nie zwraca na mnie uwagi. Uff. Powrot do lozka. Jestem u kresu sil.. :)
Wtorek. Kompletnie niewyspany wstaje. Aska ma sie ciut lepiej ale nieduzo. Felipe jak skowronek, odgrzewa na palniku gospodarzy nasz 2dniowy ryz ktorego jakby nie ubywalo. Mowi, ze zaplacil cos gospodarzom za nocleg i ze jestesmy mu winni. OK, potem. Ruszamy do Laguny. Stad ponoc tylko 2h. No, juz wiemy przez ile trzeba to przemnozyc dla nas. Felipe chcialby dzis wrocic na dol, przenocowac w jakiejs chatce i rano zlapac pierwsza chive do miasta. My czujemy, ze nie damy rady zejsc przed zmierzchem, zwlaszcza, ze zejscie po blotnej drodze jest ciut trudniejsze niz podejscie i zlamanie jakiegos czlonka jest kwestia czasu. Felipe mowi wiec, ze pojdzie sam, a nas zostawi w jakims domku, skad nastepnego dnia zlapiemy jakiegos stopa na dol. Podobno jest tam droga. Nonono. O dziwo po ok 2,5h jakimis podejrzanymi skrotami dochodzimy do obiecanego domku. Jest ok. 12.30. Temperatura 5-6 C tylko dlatego, ze slonce grzeje jak oszalale. Niestety mgla i widoki kiepskie. Laguna podobno w dole, ale malo ja widac. Lodowcow w ogole. Nie mowiac o pumach, ale moze to dobrze :) Felipe mowi, ze zaplacil gospodarzom za nasz nocleg i ze w sumie wisimy mu 20 tys. (30 zl) Zaczyna mnie to zloscic i mowie, ze rozliczymy sie w miescie. Jest niepocieszony, ale odchodzi.
W domku malzenstwo i dwojka uroczych dzieciakow. To centrum informacyjne parku. Co miesiac zmienia sie obsada. Oni sa tu akurat w grudniu. Ogladamy kolumbijska wersje Familiady. Nazywa sie 100 Colombianos Dicen (100 Kolumbijczykow powiedzialo). Rownie wciagajace i rownie glupie jak nasza rodzima wersja ze Strashamburgerem. Chcemy sie upewnic, co do noclegu. Facet mowi, ze jemu nie robi roznicy, ale jesli przyjdzie lesniczy :)) tj. funkcjonariusz strazy parku, bedziemy musieli zaplacic za pobyt w parku. Jak, to a kasa dana Felipe? Eee.. prosze pana, on nie ma prawa brac zadnej kasy. Przyjdzie lesniczy, bedzie chcial kase. Hmmm... Widzac nasze minki facet obiecuje, ze pogada z lesniczym, jesli wpadnie. Pani domu przygotowuje nam obiadek i choc zupelnie od 2 dni nie mam apetytu, jem, bo wiem, ze musze. Oczywiscie nocleg mamy za darmo, wiec Felipe skrecal. Poprzedni nocleg tez byl za darmo, bo ludzie mieszkajacy na terenie parku nie maja prawa pobierac kasy za spanie. Co za kretacz, narasta we mnie irytacja. Zapomnialem dodac. Tutaj jest 4100 m npm. Glowa lupie mnie jak oszala. Dopiero 14:00 ale ide sie polozyc. Potem wracaja 2 bracia pana domu i ich kumpel. Wywiazuje sie rodzinna pogawedka, w ktorej nie biore udzialu, bo jestem w lozku, zbolaly. Asia mowi, ze urzekla ich nasza historia i obiecuja nam pomoc. Podobno obiecany stop na dol to jeep, ktory jezdzi co dzien z jakiejs wioski pod gorami do Manizales, miasta obok Pereiry, ale o 8 rano. I nic potem nie ma. A trzeba do niego zejsc na dol ok 12 km. Czyli wstac najwczesniej o 5.00. Wtedy temperatura wynosi ok. -4 do -6C. A ja w krotkich spodenkach. Super. Asia mowi, ze jestem troche zbolaly, a brat pana domu (Freddy) i jego kolega (Germano) od razu oferuja sie, ze moga nas podwiezc, bo maja tu motory. Okazuje sie, ze droga jest fatalna i nie dadza rady zwiezc nas na dol do tej wioski, ale mozemy sie umowic juz tam powiedzmy o 10.00 a oni zawioza nas dalej do miasta. W ten sposob nie bedziemy musieli wstawac tak wczesnie. Droga ponoc latwa, bo wciaz w dol, tyle ze sporo blota. OK, idziemy spac. A oni i tak moga jechac w dol, bo Germano prowadzi w miescie cukiernie, w ktorej pracuje tez Freddy.
Sroda. Nie chce wychodzic z cieplego spiwora. Slonce ledwo wstaje i prawie nie grzeje. Niech bedzie, wylaze. Goraca, przerazliwie slodka czarna kawa "tinto" (tylko tak tutaj pija) i jestesmy ciut ozywieni. Chlopaki wyrusza na motorach 2h po nas i spotkamy sie na dole pod jakas chatka. Okazuje sie, ze slynna droga w dol przez pierwsze 3-4 km wiedzie pod gore. Wchodzimy wiec wyzej zamiast schodzic. Na ok. 4400-4500 m npm. Nie musze mowic, jak mnie to spowalnia, chociaz nic juz nie niose (plecak z litosci wziela Asia, tak jak i poprzedniego dnia). Co 10 krokow odpoczywam. Nie panuje nad oddechem. W 2h pokonujemy ledwie polowe drogi. Za soba slysze juz silnik motorow. Probuje przyspieszac i robic dobra mine do zlej gry, ale pluca nie chca wspolpracowac :)
Motory przyblizaja sie. Na szczescie (?) chlopaki co chwila zakopuja sie w blocie. Koniec koncow co chwila wyprzedzaja nas a potem my ich. Droga zaczyna wreszccie wic sie w dol. Uff.. Ostatnie 2 km przechodzimy szybkim marszem. Tutaj tylko 3200 m npm a ja czuje sie, jakby ktos dal mi aparat tlenowy. Co za ulga. Chlopaki czekaja na nas tylko od 20 min. przy okazji czyszczac motory z ton blota i przyczepiajac atrapy oraz blotniki, ktore wczesniej im odpadly. Ja wywracam sie w bloto tylko raz, co uwazam za sukces, ale i tak o malo nie trace raz butow w blotnej kapieli o glebokosci ok. 40 cm. I tak sa do wyrzucenia.
Przed nami 49 km wyboistej drogi gruntowej. Jak sie uda, zrobimy to w 4-5 h. "Moj" motor wywraca sie w blocie tylko raz. Bez ofiar. Motor Asiny jedzie do konca bez wywrotki :) Faktycznie tluczemy sie po wybojach 6h, ale widoki sa niesamowite. W miare jak zjezdzamy 2 tys, m w dol robi sie coraz cieplej. W koncu trafiamy na prawdziwa szose.
Okazuje sie, ze za 2 km kontrola policyjna, a pasazerowie motocykli bez kaskow. Nie mozna jechac dalej. Nie wiem, skad oni wiedzieli, ze ten policjant bedzie stal za zakretem, ale faktycznie stal. "Moj" kierowca, Germano, zabiera kask naszemu drugiemu koledze i wsadza go na mnie. Przejezdzamy przez kontrole pod czujnym okiem zadnego lapowki gliniarza. Germano wysadza mnie w przydroznej knajpce i jedzie po Asie z kaskiem. Ten sam numer i jeszcze raz wraca z kaskiem po Freddy'ego (dziwne imie, ale tu popularne, zwlaszcza w kombinacji z Johnem pisanym o tak: Jhon Freddy - pisownia oryginalna; maja tu takze sporo Nancych - to zona gospodarza z gor itp., ale np. Kewinow ani Brajanow nie stwierdzilem :) Ci ludzie po prostu dwoja sie i troja, zeby nam pomoc, to niesamowite... Stawiamy im przynajmniej za to obiad, choc nie bardzo chca go przyjac.
Przed Pereira zsiadamy z motorow, tu juz za duzo policji. Lapiemy autobus do miasta a Freddy i Germano jada dalej sami. My jedziemy do Felipe, u ktorego zostala czesc naszych bagazy. Jest troche zdziwiony, ze nie chcemy mu nic zaplacic, ale zrezygnowany mamrocze tylko cos pod nosem. Przy okazji Asia konstatuje, ze zginela jej jakas bluzka i telefon, a mnie z plecaka scyzoryk. Wszystko stare i malo warte, ale juz mamy pewnosc, jaki komentarz wystawimy Felipe w internecie.
Bierzemy taksowke (sa tu tanie jak barszcz) do cukierni Germano, gdzie chlopaki w podziece za obiad oczywiscie daja nam kilka ciast na swieta. O rety, czy ten ciag przyslug nie ma konca? :)
Znajdujemy sobie tani hotelik tuz obok cukierni. Smieszne miejsce, chyba wynajmuja tez na godziny. Pokoiki malutkie, sciany nie dochodza do sufitu, cos jak scianki dzialowe, akustyka wspaniala :) Ale kosztuje rownowartosc lepszego obiadu w polskim barze mlecznym, wiec nie narzekamy. Potem wpadamy z Germano na kilka piw w lokalnym barze. Najpopularniejsze pìwo regionu to Poker (piwo zawsze sprzedaja w malych 300 ml (!) butelkach lub puszkach, na ktorych wierzchu o dziwo jest rowniez sreberko). Haslo reklamowe Donde Hay Poker, Hay Amigos. (Tam gdzie jest Poker, sa i przyjaciele) znam juz na pamiec :) Umawiamy sie na nastepny dzien (czwartek) na wyjazd do pobliskich goracych zrodel na maly relaks a wieczorem bedziemy lapac autobus do Bogoty, gdzie jedziemy na swieta do Luisa. O czym informowac bedziemy dalej niestrudzenie...

Sunday, 18 December. The end of the package tour at last. ALL BY OURSELVES,
we take a bus from Armenia to Pereira from which city we are to head for
the mountains. The bus is cheap, neat and air-conditioned. We get in, take
a cab to the address of our HC.org contact, a Felipe. After some haggling
the taxi driver takes us to a street corner where Felipe is waiting. He
looks like a small-time crook but is all smiles (Cheshire cat smile
mostly). He invites us to his place, a 3x3m room with a bathroom attached.
He talks at lengths about his travels and asks if we want to go climbing in
the Parque de los Nevados. We sure do, that´s what we are here for. Felipe
says he knows a cheap way to enter the park inofficially and he needs money
to bribe the guard. 35 thousand peso, ca PLN 55. OK, I agree, as much as
I´m surprised that he asks for money the moment he meets us. I give him the
money, he dissapears and comes back in a while. Done, he says. He asks if
we have a spare sleeping bag or a rain jacket. Funny, funny. No we don´t,
why would we. OK, he borrows a jacket from his friend and off we go to
catch a bus. He says we´re in for a 15h walk. Wow, nice one. But the sights
are to be unforgettable. Glaciers, lagoons, pumas and such likes. Muchas
fotos! Muchas! We buy food, a giant box of Chinese rice with chicken for
pennies and a bagful of buns. Sounds nice. It´s on me but who cares.
OK, we´re on the bus, so called la chiva. I´ll show you the chiva on a
photo as I forgot to mention it before. It´s a budget means of
transportation, a local curiosity. A colorful (painted in Colombian
national colors) bus with no windows and teeming with cheerful music. It
goes where no other ventures. Baggage on the roof. That´s for theory. Turns
out that the chiva that´s about to take us to he park is already
overcrowded. With not much ado, Felipe jumps up to the roof and invites us
to do the same. A little bit scared, we follow him. When the bus starts, we
cling to the railings, but it doesn´t go too fast and there´s plenty of air
around. It takes an hour and then the road turns into a ground track and
Felipe suggests that we get in inside, as there are some vacant seats now.
True, with potholes like these. I can´t believe this vehicle can overcome
bumps the size of Mount Everest. Rather than a road with holes, it´s holes
which together form a road. The climax is when two chivas pass each other
on a 3.5-4 m wide road. That´s what bushes are for. We enter the park. True,
no need to pay anymore. I wonder how he arranged that? We get off and
continue on foot.
It´s 5 p.m., about to get dark, we need to find a place to spend a night.
We walk on rocks, mud, the track is a nightmare. Felipe is pushing forward
like a flash of light. I start to gasp for breath. Chiva left us at 2200 m
above the sea level (Pereira is at 1300 m). We´re due to reach Laguna del
Rio Otun at 4100 m. Wow. It´s getting darker and darker. A hut appears on
the dim horizon. We shout, the owners don´t look too enthused, but let us
in at last and serve some agua panela (water sweetened with sugar cane that
will dog us till the end of our days in Colombia ), milk and a tent (we
only have sleeping bags as Felipe said it´s no need to carry too much
stuff). We pay for Felipe´s milk, whatever. Does he have any money of his
own at all?
I would be fast asleep but for the cold and for the fact that the 2-person
tent must accomodate the three of us, cuddled. Mmm... at last I lull myself
to sleep with spectacular views, the promise of tomorrow.
Monday. We get up at 6 a.m. Agua panela and off we go. 12 hours walk.
Splendid. After 2-3 hours we´re at 2600 m above the sea level. I start to
feel the first symptoms of the altitude sickness, not too severe at first,
I just get tired faster. Felipe keeps rushing like Roadrunner. We climb
higher and higher. Still those rocks and that goddamn mud. My great superprofessional mountain sneaks are in shreds. Covered in mud, my feet are wet to the bone. Were still pretty low so its warm. Fog starts stirring up. 2900 m asl. Every next step is a challenge. Every 100-200 I need to rest. Hours fly by, meters drag on. Were not gonna make the summit today. Time to look for a roof over our heads. We meet a mule herder. He says he can put us up and were looking at 2h climbing. Lets make it 4h for us. 3100 m asl. I get tired after every 20-30 steps. Resting is no good, even half an hour rest wouldn’t take away the fatigue. Aska somehow manages better. Vertigo is killing me. Sure, you can make a pancake without preparation but climbing is a more serious business. Felipe to lighten our load takes more and more stuff from my bag to put it in his, which as big as it is. This doesn’t help much. He is smoking pot all the time and I need to smell the fumes. He offers to share a joint with me for “improved breathing” but I fail to see the advantages of the therapy so thanks but no thanks. We lose our way in the fog and stray from the path on many occasions. But even in most creepy places, sets which Tim Burton would surely appreciate for his new movies, we find mule droppings, the only intelligent life form in these parts. At 5pm half dead we reach the promised place of accommodation. The mule herder got here before us but he´d fallen from his horse before and a mule kicked him so he´s in pain and in bed. His wife and daughter receive us. A scarcity of amenities (no electricity) but excellent people. My shoes are falling apart. No place to dry my socks. Flu? We´ll see. I go to bed at once. Can´t sleep. My heart is racing though I´m just lying there. Now it gets slower, now it starts again. 3400 m asl. The highest I´ve ever been besides a plane. Going out to take a piss at night is a risky business. Colddddd giving me shivers…. and a mean dog guarding the bathroom. Luckily, he ignores me. Off to bed. I am exhuasted.
Tuesday. I got up tired as ever. Aska is faring only a tad better. Felipe is in excellent shape, reheats our 2day rice on the stove. He says he paid the hosts for the night and we owe him. OK, later. We´re off to Laguna. From here its only 2h walking. Well now we know the multiplier which applies in our case. Felipe would like to climb back down, spend a night in some shed and catch the chiva to town first thing. We feel we cant make it before dusk and going down a muddy path can be more difficult than climbing, so breaking a limb is just a matter of time for me. Felipe says hell go alone and leave us at some house at the laguna, where we can spend the night and catch some ride (a road nearby!) to town next day. Whaddayaknow. Strangely enough, after approx. 2.5 h using some windy and creepy shortcuts we reach the laguna. It is 12:30pm. Temperature 5-6 C only because of the sun raging above. Unfortunately still foggy and cant see much. Laguna barely visible. Not to mention pumas, but that’s fine. Felipe says he paid for our night there in advance and we owe him 20 thousand total (approx. 10 bucks). Im starting to get pissed and say well settle the accounts back in town. He seems disappointed but leaves.
We meet the managers (a couple in their 30s) with two lovely kids. This is the parks information center. The staff changes every month. Accommodation? The guys says no problem but if the park ranger visits, we´ll have to pay for the entry tickets. What about the money we gave Felipe? Sir, he didn´t have the right to charge you anything… Seeing our long faces, the manager promises to talk to the ranger if he comes. The wife prepares lunch and I eat because I have to, although for two days I have entirely lost appetite. Of course the night we spend here is free and so was the night before, so Felipe lied. No one leaving in the park is allowed to charge anything. Frigging crook, Im getting more and more pissed. I forgot to say. 4100 m asl. My head is killing me. Its only 2pm but I go to bed. 2 brothers of the manager and their friend return from the mountains. Im in bed but Asia joins for a family chitchat. They offer to help. Sure, you can catch a ride to town but only once a day from some village at 8am. The road down to the village is 12 km long so its 3 hours at least, maybe more. Need to get up at 5am, when the temperature drops to minus 4 – 6 C. And Im wearing my shorts. Great. Asia says I cant make it so the manager´s brother (Freddy) and his friend (Germano) offer us a ride on their motorbikes. They can´t take us to the village down because the road is so bad they can barely make it alone on their bikes, so we have to walk the distance anyway, but we can meet down in the village the jeep rides from at say 10pm, which gives us a few more hours of sleep and saves a couple of bucks. The road is supposed to be easy though muddy. Turns out Germano has a sweets shop in town and Freddy is one of his employees.
Wednesday. I wont get out the sleeping bag. MMm.. so warm. The sun is barely up at 6:30am and very cold. OK, Im getting out. Hot, terribly sweet “tinto” café warms us up a bit. The boys will take off two hours later and we will meet them down. Unfortunately, the road down goes up for the first 3-4 km up to 4300-4400 m npm. Need I mention how this slows me down, though Im not carrying anything now? (Mercifully, Asia helped me out with that). Every 10 steps I stop to rest. 2h and we´re barely halfway down (up?). I can hear motorbikes following us. I try to speed up but my lungs won´t comply. Bikes are closing in. Fortunately (?) the boys get slowed down by the mud. They overtake us then we overtake them. Taking turns, taking turns. The road starts to go down at last. Phew.. the last 2 km were walking pretty fast. Its 3200 m asl here and I feel like Im using a breathing apparatus now. What a relief. The boys wait for us down 20 minutes, cleaning their bikes of mud and fastening bits and pieces that fell off. I fall into the mud only once, which is a success, but nearly lose my miserable shoes in a 40 cm deep mud pit. Oh well, theyre expendable anyway.
49 km of potholes on a mountain road ahead of us. If were lucky, itll be a 4-5h ride. “My” bike falls into the mud only once. No casualties. Asia´s bike makes it to the end without surprises. We take 6h to get there but the views are worth the trouble (not my trouble anyway : ). As we ride down to approx. 2k m asl its getting warmer and warmer. Then we find a real road. Phew..
Turns out 2 km later a police patrol is standing by and me and Asia have no helmets. We cant go on. I don’t know how they knew the cop would stand there, but there he did. So we stop a few hundred meters before. My driver, Germano, takes Freddys helmet and gives it to me. We pass by the greedy looking cop. Germano gets me to a roadside restaurant and takes the helmet to bring Asia here. One more commuting cycle and he brings Freddy back. Those people are bending over backwards to help us. Incredible. We buy them dinner, which is the least we can do, and they reluctantly accept.
A few km before we reach Pereira we get off, to many cops here. We catch a bus to town while Freddy and Germano ride on. We go to Felipes place to pick up the rest of our staff. He seems surprised were not refunding him his “expenses” but he gives up. Asia finds out her tshirt and mobile phone are gone, and so is my pocket knife. That stuff was old and not worth a lot, but at least now we know the feedback Felipe is receiving on HC.com.
We take a cab (dirt cheap here) to Germano´s sweets shop where the boys to thank us for the dinner give us a few cakes for Christmas. Gee… is this spree of mutual favors ever going to end? : ))
We find ourselves a cheap hotel next to the sweets shop. Funny place, they probably rent rooms for hours too. Walls between rooms are not real walls, more like partitions, not reaching the ceiling. Great audibility. But we cant complain, because they charge us 4 bucks for the night. Then we meet Germano for a few Poker beers at a local bar. I know Poker´s advertising slogan Donde Hay Poker, Hay Amigos (Where´s Poker, there´s friends) by heart now. We happily agree to meet the boys the next day (Thursday) for a trip to local thermal spa and Thursday night we will catch a bus to Bogotá where we will spend Christmas with Luis and his parents. We will keep you posted.

Garsc luznych obserwacji / A handful of observations

Klik klik. Klikam pilotem w pokoju hotelowy z nudow. Same reklamy prezentow gwiazdkowych. Bardziej nachalne niz u nas. Szczytem wszystkie byla reklama operatora komorek Ola nalozona na kulminacyjna scene w telenoweli, w ktorej jedna bohaterka dzwonila do drugiej grozac samobojstwem z powodu niewiernosci meza. Wjechal napis Ola na ekran i widzowie mieli wyrazny poglad na to, z jakiego operatora trzeba skorzystac w dramatycznych momentach zycia...
Telenowele - przekonalem sie, ze to co u nas nazywa sie nowela, nie ma z nia nic wspolnego. Tutaj to niemal religia. Leca od rana do nocy. Ludzie wyznaczaja sobie nimi rytm dnia, nimi zyja, o nich rozmawiaja w pracy. Od strony aktorskiej to polaczenie teatru Kabuki i finskich niezaleznych komedii z lat 60tych :) Moze przeginam, ale tak to wyglada. To trzeba zobaczyc. Zaczynam sie wciagac :)
W telewizji reklama spoleczna: kilku mlodych ludzi robi performance na placu w Bogocie skandujac: La guerra es una masacra de personas que no se conocen organizada por personas que si se conocen pero no se masacran. (Wojna to masakra ludzi, ktorzy sie wzajemnie nie znaja zorganizowana przez ludzi,ktorzy owszem znaja sie, ale w masakrze nie biora udzialu). Prawie zapomnialem siedzac pod palma nad basenem, ze w tym kraju toczy sie wojna. Nie wszedzie, my poruszamy sie w bezpiecznych regionach, ale dla nich to nie historia a ponura rzeczywistosc..
A propos wojny, dzis ojciec Luisa, lekarz, spytal czemu Polacy tak nienawidza Hitlera. Dziwne pytanie. Musze chyba wybadac, co ci szczesliwi ludzie z odleglego kontynentu w ogole wiedza o historii Europy :)
Dzis na deser kolumbijskie "jedenaste przykazanie" - "No se puede dar papayas" czyli cos w stylu "Okazja (papaya) czyni zlodzieja". Papaja jest dla mnie ohydna, ale sens jasny. Przestaje juz sie dziwic, czemu z klapy plecaka zginela mi ladowarka. Zaczynam sie dziwic, czemu ja tam zostawilem. Oczywiscie to moglo sie stac takze w Warszawie, Frankfurcie (!) czy Caracas. Nie chce byc niesprawiedliwy :)
Lokalne miasta cholernie gorzyste. Woz Luisa z trudem daje rade. San Francisco sie chowa, powaznie. Jak oni tu zyja?
Zwiedzalismy tez Mariposario - Motylarnie. Najpierw spacer po wielkim parku. Kolumbia ma 300 gatunkow palm, drugie miejsce po Brazylii. Na calym swiecie jest ich 1500. Niezle. Podobno to kraj o najwiekszej roznorodnosci biologicznej na swiecie. Fiu fiu. Niektore roslinki robia wrazenie. Beda fotki. Motyle jakies ospale. Pochowaly sie na nasz widok. Spodobala mi sie za to dwumetrowa makieta mrowki olbrzymki. 3 cm dlugosci. Ukaszenie powoduje dotkliwy bol i opuchlizne przez 24h, ponadto drgawki, goraczke itp. W skrajnych wypadkach zgon. Amazonio, przybywamy :)
Nie pozwalaja tu podlaczac USB. zdjecia beda pozniej.

Click, click goes the remote control in our hotel room, for lack of a better entertainment. Nothing but Christmas presents commercials. Much more insistent than in our TV channels. The real top was a commercial for Ola mobile phone operator superimposed on the climax scene of a telenovela where a major female character was calling another one threatening to kill herself because her husband was cheating on her. Big friendly Ola banner popped up on the screen to let the audience know which operator to choose in life´s most dramatic moments...
Telenovelas, I learnt that what goes by this name back home has nothing to do with the real McCoy. Here they´re almost a religion, available from dawn to dusk. People use them as a reference to mark the time of day, discuss them at work and seem to treat it as life incarnate. As for the acting skills involved, it´s a combination of the Kabuki theatre and Finnish indie comedies from the 60-ties :) Maybe I´m going too far but that´s the impression I get. You must see it to understand. I´m starting to get hooked :)
A social commercial on TV: a couple of young people stage a performance on a Bogota square shouting: La guerra es una masacra de personas que no se conocen organizada por personas que si se conocen pero no se masacran. (The war is a massacre of people who don´t know one another, organized by people who do know one another but don´t take part in the massacre). Sunbathing under a palm tree by the pool I almost forgot there´s a war going on in this country. Not everywhere, though. We move around safe zones but for these people it´s a gloomy reality rather than history.
Talking about the war, today Luis´s father, a doctor, asked me why is it that Poles hate Hitler so much. Quite a strange question. I need to find out how much these lucky people from the distant continent know about Europe´s history :)
Today´s special: the Colombian eleventh commandment - "No se puede dar papayas" or "unattended papaya makes a thief". To me papaya is disgusting but the meaning is clear. I no longer wonder why my phone charger disappeared from my backpack´s hood. Now I´m rather surprised what made me leave it there . Of course this might just as well have happened in Warsaw, Frankfurt (!) or Caracas. Not to be unjust :)
Local cities are oh sooo hilly. Luis´s "carro" can hardly manage. They beat San Francisco hands down, seriously. How can they live here? We visited a mariposario - a butterfly habitat. But first a tour of a giant botanical garden. Colombia boasts 300 palm tree species out of 1500 known worldwide. Not too bad. Allegedly, it´s a country with the greatest biodiversity in the world. Wow! Some plants are pretty impressive, the photos are coming. Butterflies seem kinda numb, though. They all hide away when they see us. I liked the 2m long maquette of a 3-cm giant ant. Its bite causes severe pain and swelling for 24 hours to come, plus trembling, fever etc. up to death, in extreme cases. Amazon, here we come! They won´t let us connect the USB drive here so we´ll attach the photos at a later time.

czwartek, grudnia 15, 2005

Nowe nowosci od Los(c)i / Newest newses from the mooses (meese?)


Lokalni kowboje.


Woltyzerka w parku.




My pod palma.


Zebron - krzyzowka konia z zebra :))


Uliczny chlopaczek-sprzedawca zongluje towarem :)


Slumsy w Caracas



Balwan - symbol uniwersalny, mimo braku sniegu w promieniu kilku tys. km :))




Duzo sie ostatnio nie zdarzylo. Siedzimy plackiem i byczymy sie nad basenem, a mnie az nosi. Wczoraj Parque Nacional de Jakastamcultura. Ni to zoo, ni to cyrk, ni to lunapark. Popisy tresowanych koz, psow i kur, wyscigi swin, smierdzi lajnem, muchy lataja :) Woltyzerka zrobila na mnie duze wrazenie, postaram sie dac fotki. Ogolnie familijne rozrywki, dobre jako wstep przed prawdziwa poniewierka po bezdrozach :)
Ciekawa sprawa: w kazdym miasteczku, do ktorego wjezdzamy natchmiast znikad pojawia sie garsc chlopaczkow na malych BMXach, ktorzy pedza kolo nas jak wariaci krzyczac przez otwarte okno (to nasza klima :): Pokazac droge, pokazac droge? Znalezc sie w tych cholernych miastach nie jest latwo, sa rozlazle jak amerykanskie, miliony identycznych uliczek i parterowych domkow. Zar wali z nieba, wiec czasem te chlopaczki sie przydaja. Potem daje im sie przez okno drobniaki i zmiataja szczesliwi. Ciekawa obserwacja: do takich chlopaczkow Luis mowi per ¨mono¨ (malpa). Hmmm... ciekawa pieszczota slowna. Na kazdym skrzyzowaniu pelno ludzi zwanych "semáforo", czyli cos jak "swiatla na skrzyzowaniu". Faktycznie stoja nieruchomo i prezentuja swoje towary. Kielbachy, wafle, lusterka, zapalniczki, ladowarki. Od jednego nabywamy wlasnie ladowary do telefonow. Fajnie.

Jakis facet w hotelu pyta sie: Do you mister? Nie rozumiem go. Pyta dalej: Do you? i usmiecha sie dziwnie. Hmmm... puede explicar? On chce wiedziec, czy jestem Jankesem. Nie nie jestem. Z Polski. Usmiecha sie szeroko i podaje reke. Wieczorem przy kolacji mowi mi Goodnight (jak polskie dobranoc) wzorem tutejszego buenas noches (dobry wieczor). Czemu chce, zebym poszedl juz spac? :)))
Przy okazji zaczynam sie zastanawiac, jak oni kumaja, ze trzeba juz zamiast buenos días (dzien dobry rano) mowic buenas tardes (dzien dobry po poludniu). Chyba wyznacznikiem jest godz. 12:00 ale podziwiam ich koordynacje z zegarem biologicznym :))
Zaczyna cknic sie ryz. Tesknimy za dobra herbata. Moze dalej :) Mieso nadal wysmienite, a tortille zamiast chlebka wciaz doskonale smakuja.

Dzis jedziemy zjezdzac na jakichs lianach w pobliskiej sztucznej dzungli :)) Mam nadzieje, ze zdam relacje po powrocie, jesli przezyje w calosc :))

Z ostatniej chwili: kupilismy karte do telefonu, cos jak pop, bez abonamentu. Jezu jakie skomplikowane. Trzeba bylo miec lokalny dowod, wiec musial to zrobic Luis. Potem wypelnic wniosek, podpisac tysiac papierow, wkleic zdjecie (o dziwo mial), potem cos faksowali, sprawdzali czy jego dowod nie kradziony. Wow! Ale sie zabezpieczaja. Zacznie dzialac za 4 dni ufff... Chyba sporo lokalnych narcos z tego korzysta :)) Dzieki Bogu ZA Luisa.


Not a lot happened since last time. We lay about and bask in the sun at the pool. Im full of expendable energy. Yesterday we went to a Parque Nacional de Whatsitcalledcultura. Neither z oo, nor a circus nor a theme park. Trained goats, dogs and hens playing tricks, swine racing, manure stench, flies buzzing all over. Horseback riding tricks made a lasting impression though, I´ll try to post a few pics. They have some real stuff cowboys here and it shows in their tradition. Generally good clean family fun, a nice foreplay for the roughing-it middle-of-nowhere escapades to come.
A curious phenomenon. In every little town we drive to suddenly a handful of small boys appear riding those little BMX bikes, speeding like crazy and shouting through our open windows (our state of the art A/C apparatus :) "Want us to show you the way around, mister?". Its not easy finding your way around here. City sprawl is omnipresent, much like in the US. Myriads of identical alleys with identical one-story houses. Sun beating down like crazy so these bicycle guides are actually pretty handy. Then you throw some change and off they go, happy as ever. A curious thing: Luis addresses them by "mono" (monkey). Hmmm a nice term of endearment, isn´t it? Every junction is full of people called semáforos (traffic lights). There they are, immobile, but by no way silent. Selling everything and anything. Sausage, sweets, lighters, chargers. Right, we buy two chargers, which is reallly convenient now. Luis addresses them per "jefe" (chief).
Another observation: the road from Bogota was full of toll plazas. 3 bucks here, 4 bucks there. A hefty amount altogether.. But that isnt a proper expressway or a pike. Its just a regular highway, one lane in each direction, leading through thousands of small towns, villages, stores, roadside restaurants etc. Speed limits sometimes as low as 30 km/h. Up to 70 km/h maximum. Full of potholes. Why the freaking toll plazas? Well, other roads are even worse and these are maintained by a private company. There u go. We have a lot to learn.
Colombians overtake like crazy. Curve, no curve, line, no line, hill no hill, precipice no precipice. We´re being overtaken even by buses. These people are seriously loco. But no single accident. Im sure there are a lot less than in Poland. Phew, just a way of living, señor.

A guy at the hotel asks me: Do you mister? I fail to grasp the concept. He repeats, smiling in a peculiar way. Are you mister? Err... me puede explicar?, goes my broken Spanish. He wants to know if Im a Yank. I say no, Polish. He grins at me and shakes my hand energetically. At the dinner last night he says goodnight (they say buenas noches but its a regular greeting not a phrase you use before going to sleep). Why does want me off to bed? :)
Getting tired of rice. Missing good tea. Only coffee and choco here. Maybe later. Meat still excellent, tortillas instead of bread still taste great.
Today were going for a liana-sliding experience in a nearby artificial jungle :) Lets hope the author survives to give a full account of the details.

wtorek, grudnia 13, 2005

Wczasy / Package tour









Okazuje sie, ze nasz hotel serwuje wliczone sniadanka i kolacyjki. Pycha. Lokalne zarcie nie zawsze ladnie wyglada,ale jest doskonale, zwlaszcza mieso i smazone platany. Wow! JEdziemy do lokalnego parku rozrywki Parque Nacional de la Cafetera. Tutaj troche wiedzy, jak sie robi kawe, muzeum kawy i takie tam, oraz to, co tygryski lubia najbardziej, zjezdzalnie, baseny, blotne wyscigi gokartami (do teraz jestem uswiniony) kolejki gorskie itp. Po jednej atrakcji moje sniadanko podchodzi do gardla, ale nie wydostaje sie na zewnatrz. Brrr... na razie dosc. Aha, pierwszy raz jezdzilem na koniu. Nie wiedzialem kogo bardziej zalowac, siebie czy konia. Moj kon co i rusz dobieral sie innym koniom do... hmmm wiadomo gdzie i ogolnie byl zrywny. Ale coz, przynajmniej mam fajne fotki :)) qed
Wracamy do hotelu. Okazuje sie, ze tym samochodem, chociaz stary i pordzewialy, jedzie spokojnie 6 osob! Wyrazy uznania. Az do chwili, gdy zatrzymuje nas policjant. Czemu ten pan w srodku z przodu (tata Luisa) nie ma pasow zapietych? No bo tu nie ma pasow. Aha, to co ja z panem mam zrobic? (skad my to znamy?). Koniec koncow dogadali sie na stronie na ok 40 zl. Oficjalnie mialo byc 250 wiec chyba niezle zszedl z ceny. Targowanie to norma, wciaz sie tego uczymy. Tzn. nie u gliniarzy, bo to znamy z Polski :) ale w sklepach hehehe

Jutro jedziemy do jakiegos innego parku. Bedzie relacja :)

Turns out breakfasts and dinners are included. Yummy. Local food doesnt always look trustworthy but its delicious, trust me on that one. Particularly meat and fried platanes. Wow! We go to a local amusement park Parque Nacional de la Cafetera. Some educational stuff about how coffee is made, coffee museum and suchlike and then we pass on to the real thing: slides, swimming pools, carting races in the mud (It still hasnt washed from my T) rollercoasters etc. After one of the rides my breakfast goes dangerously up in my system but fails to escape me. Yuck. Enough for now.
Going back to the hotel. Turns out this car despite being decrepit and rusty is big enough for 6 people. Im awed. Until a local cop pulls us over. Why isnt the senor in the middle of the front seat buckled up? Well, no seatbelts in the middle. Ok, sir what should I do with you then? (sounds familiar). Finally, Luis gives him a EUR 10 worth payoff. The official ticket would have been six times as much so were not complaining, nosiree. Haggling comes as standard here as the air we breathe. Were still learning how to do that :) Our survival might one day depend on that skill tee hee hee heee

Tomorrow another national park is coming up. Well keep u posted. Do check back!

niedziela, grudnia 11, 2005

Od czego tu zacząć? / Where do I even start?






Tyle się ostatnio zdarzylo.. Sprobuję po kolei. A więc do samolotu w Wawie wsiedlismy bez problemu. Snieg, minus 1C. Ostatni raz w tym roku. We Frankfurcie tez nic ciekawego. Moze troche wieksze lotnisko. Potem startujemy do Caracas. Na pokladzie spotykamy Wlodka-obiezyswiata. Czwarty raz leci do Ameryki Pld. (Wlodek, zgubilismy twoj email razem z notesem Aski w Bogocie ;). Opowiada o przygodach i wycieczkach po gorach. Pytamy, czy kiedys cos go zlego spotkalo. Mowi, ze nie, ale w Patagonii psy go pogryzły.. :) No, tam się nie wybieramy. Pytam o Rio. On na to, że raz na ruchliwej ulicy jakiś gosc mu sie przyglada. Idzie dalej, a nagle czuje, ze ktos mu wykreca reke i pakuje lape do jego wypochanej kieszeni spodni. Za chwile facet znika. Razem z para brudnych skarpetek Wlodka. Poszkodowany swoja zgube znajduje kilka budynkow dalej na ulicy. Moral ten dedykuje wszystkim, ktorzy mowia, ze tu niebezpiecznie. Otoz nie, tu jest po prostu zabawnie... :)
Ladujemy w Caracas. Pochmurnie, ale 28C. Parno jak cholera. Szybka odprawa, imigracja, baczne spojrzenie pogranicznika. Nie, nie szmuglujemy koki. Tak, mamy gdzie mieszkac. Tak, Polska, w Europie. My tez sie cieszymy... :)
Idziemy dalej, oganiamy sie od taksowkarzy wabiacych turystow w holu. Uczynny pan prowadzi nas na dol, bo sie zgubilismy. Idzie daleko, pewnie ma w tym interes. Nie inaczej. Prowadzi nas do znajomego kantoru. I stoi, pilnujac czy tam wlasnie wymienimy. Wykrecamy sie mowiac, ze mamy tylko czeki podrozne uff..
Zageszczenie uzbrojonych po zeby zolnierzy wieksze niz w koszarach w Gdansku. Wszyscy z marsowymi minami, zaden nie odpowiada na pytanie o droge. Idziemy dalej, do autobusu.
Klima na full - minus piec w srodku :) Pelen szok termiczny. Autobus wiezie nas po wybojach do stacji metra, po drodze widoki na przepiekne slumsy. Stad tylko kawalek do mieszkania Roya. Metro, pelno ludzi. Wszyscy sie na nas gapia, a zwlaszcza na mnie, jedynego pseudoblondyna w miescie. OK, metro chodzi czesto. Wsiadamy. Tzn Asia wsiada. Ja nie zdazam bo drzwi sie zamykaja, probuje wsadzac lape, zeby sie otworzyly, ale nie chca a ja nie chce stracic reki, wiec ja wycofuje... Pamietam tylko, ze stacja to Agua Salud i mamy jechac 2 przystanki. Aska rozpaczliwie pokazuje mi na palcach "dwa" przez szybe. Ok nastepne metro za minute. Pelna cywilizacja. Wsiadam. Patrze, ze Agua Salud to nastepna stacja a nie dwie dalej. Cholera, co robic. Na nastepnej wychylam sie z wagonu patrzac, czy nie ma Aski, ale ostroznie, bojac sie stracic glowe w drzwiach. Nie ma jej,. ok jade dalej. Tubylcy patrza wspolczujaco, jakies dziewczyny sie usmiechaja. Spoko, nie jest zle. Na nastepnej wysiadam i spotykam Asie. Okazuje sie, ze to jednak poprzednia i musimy wrocic. Wracamy, wysiadamy, znajdujemy budynek Roya. Olbrzymi, jak falowiec, ale bardziej przygnebiajacy. W samym srodku slumsow. (beda fotki), ale sie nie zrazamy. Po krotkim bladzeniu po gmaszysku, stajemy przed drzwiami Roya. Usmiechniety wita nas i prosi do srodka. W srodku jeszcze Csaba, Wegier-podroznik, wesoly czlowiek. Tez nocuje u Roya.
Wieczorem idziemy razem na miasto. Caracas sprawa przygnebiajace wrazenie. Wiekszosc budynkow to pelen beton, chaos wiekszy niz w Wawie no i okropny upal. Ale pelno ludzi na ulicach, wszyscy krzycza, spiewaja, gra muzyka. Sprzedaja na straganach tyle, ze przejsc sie nie da. Ruch uliczny koszmarny. Zrezygnowalem z wymuszania pierwszenstwa na przejsciach dla pieszych, bo zycie mi mile. Wiekszosc wozow to ogromne amerykanskie krazowniki szos, na oko 2x pelnoletnie albo i starsze. Ale benzynka supertania, wiec co maja oszczedzac. Tym bardziej nie chcialbym pod taki wpasc ;)))
Widzimy nowy domek prezydenta, pelno zolnierzy, oczywiscie zakaz fotek. Wracamy na mala starowke, pomnik narodowego bohatera Simona Bolivara. Facet jest tu wszedzie - na graffiti, w nazwach ulic, w nazwach szkol, wszedzie. Jak w dowcipie o Leninie.. Uff. Powrot do domu, tradycyjny wenezuelanski posilek - arepas z pyszna salatka z awokado mniam!
Rano pobudka, lot o 12:30 do Bogoty. Wsiadamy leniwie w autobus o 10:00. Blad. Autobus stoi i czeka, az przyjdzie wiecej klientow. Docieramy na lotnisko 11:15. Idziemy do odprawy: nie mozecie leciec, bo trzeba zaplacic podatek wyjazdowy. Ale my tranzytem! Nie szkodzi.. Gdzie placic? W Lufthansie. Idziemy do Niemcow. Tam nikogo, ludzie czekaja. 11:30. Ide z powrotem do odprawy. Facet prowadzi mnie do biura Lufthansy w suterenie. Tam Pani mowi, ze ona nie wie, ale jak trzeba to trzeba. Trace cierpliwosc. Gdzie zaplacic? Na gorze nikogo nie ma! Niech Pan idzie do Avianca, oni realizuja ten lot dla nas, Pan zaplaci tam. Ide do Avianki. Tam kolejka 11:50. Dziesiec minut pozniej Pan pyta sie nas, czemy chcemy zaplacic podatek za lot, ktory odlecial. Jak to odlecial? Przeciez pol godziny jeszcze. A nienienie za pozno. Trzeba byc 1h przed. Kurffff... no dobra, idziemy do Lufthansy. Pani rozklada rece. Nic sie nie da zrobic. I tak wlasnie nas odsylali od jednego do drugiego, az samolot odlecial. Rozwazamy opcje. Placic ten podatek (150 zl /osoba) ktory powinien byc przeciez wliczony i placic za nowy samolot czy jechac autobusem. Samolot 2h = autobusem ile???? Po tych drogach? Strach myslec. W dodatku dowiadujemy sie, ze nikt nie wie, gdzie nasz bagaz. W Warszawie nic nie wiedza, we Frankfurcie tez nie. Super (mial isc bezposrednio do Kolumbii). OK, nigdy wiecej Lufthansy.
Idziemy znow do Avianki. Musimy sie wpisac na "liste oczekujacych". Jak beda miejsca, polecimy nastepnym. O dziwo, bez doplaty. Uff.. Piec minut przed koncem odprawy dowiadujemy sie: sa miejsca. Dostajemy boarding pass i lecimy szukac netu, zeby dac znac Luisowi, ze przylecimy pozniej, bo mial nas odebrac. Na lotnisku dwie kafejki. W jednej 10 kompow. Wszystkie "zepsute". W drugiej 2. Oba zajete. Czekam 1/2 h wiecej nie moge, bo znow samolot ucieknie. Oczywiscie jak na zlosc mamy tylko nr stacjonarne Luisa. Dzwonimy, ale on juz oczywiscie na lotnisku. Extra.. ehhh
Wsiadamy. Lecimy do Bogoty. Lot przyjemny, sympatyczny. W Bogocie pokazujemy wize, znow tlumaczymy sie, ze nie przemycamy koki, pan wpisuje dane Luisa do komputera i gotowe. Idziemy upomniec sie o bagaz. Po 5 minutachw Aviance okazuje sie, ze nie ma o co robic halasu - bagaz jest tu juz od wczoraj. Ucieszeni, odbieramy go z depozytu. Mina mi rzednie, gdy widze, ze z klapy zginely dwie ladowarki, latarka i moja cudna golarka. Coz, bede chodzi nieogolony, wmieszam sie w tlum. Jutro dzwonimy do Lufthansy z reklamacja, zobaczymy co zrobia...
Luis odnajduje sie po dlugim poszukiwaniu. Jest z tata, przemilym starszym panem-lekarzem. Wioza nas na tradycyjny posilek kolumbijski do jakiejs knajpki wielkim dodgem Luisa pamietajacym jeszcze chyba generala Franco. Potem na zakupy. Cholera.. tu jest 3x wiecej owocow niz w Polsce. Jak spamietac te nazwy? Aska notuje. 10 min pozniej gubi notesik hehehe Kupujemy siatke roznokolorowych owocow za grosze i idziemy robic z nich koktajle w domu. Luis ma trzy pieski. Malenkie, ale superhalasliwe a jeden gryzie. Nie dane jest nam sie przekonac, ale szczekaja glosno. Pora spac. Rano o 6 wyjezdzamy.
Jedziemy 8h droga przez gory. Klimat sie zmienia co i rusz. To cieplo 28C to zimno 10C. Na drodze pelno zolnierzy, ale zatrzymuja nas tylko raz. Dowiaduja sie, ze jestesmy z Polski, legitymuja Luisa, kaza jechac dalej. Spoko. Docieramy do Armenii, mijajac po drodze Madrid, Siberie i inne ciekawe miejsca. Tu mamy hotelik i wczasy z basenem. Poznajemy mame i siostre Luisa. Przemili ludzie!
Zobaczymy jak rozwinie sie dalej ta historia....
Kilka fotek z podrozy przez gory!

So much has happened. We had no problems taking off in Warsaw. Snowy, minus 1C great! Last time this year. In Frankfurt nothing interesting either. Airport slightly bigger. Then flight to Caracas. We meet Wlodek - a traveller. His 4th time in S. America. He tells us about his mountaineering excursions. We ask if anything bad ever happened to him. He says not but been bitten by a dog in Patagonia. Well, were not going there! I ask about Rio. He says this one time hes walking a busy street and sees a guy leering at him. He walks on and next thing he knows is somebodys twisting his arm from behind and groping inside his bulging pocket. Then hes gone. With a pair of Wlodeks dirty socks, which W finds two blocks down the street :) So this goes to everyone warning us about how dangerous its here. No,its not. Its just funnier than home.
Landing in Caracas. Steaming, hot, 28C, no sun though. Quick immigration procedure, attentive looks by local police. No, were not smuggling coke. Yes, we have a plcae to stay. Yes,. Poland as in Europe. yes, we´re happy too :)
We walk on, sending pushy cabbies away. A helpful guy shows us the way around the terminal. He goes out of his way to help us, certainly for a reason. Thats right. We land in an exchange office, his friends probably. He says: change money here and stays to see that we do. We blow him off saying we only got cheques.
More soldiers here than in Iraq. Looking sulky all of them, none of them wants to shows us the way. We walk on to the bus.
Air cond. at full blast - minus five centigrade :) full thermal shock. The bus takes us a bumpy road to a metro station. On the way, we admire scenic slum neighborhoods. Subway, crowds of people shouting. Everybodys looking at my quasi-blond hair, the hot stuff in town. OK, trains run every minut, great! We get on, that is Asia gets on and I cant the door slams shut in my face.. almost. She shows me desperately the number two with her hand. I know, two stations to go. Then I get on. Station Agua Slud I remember. But then I see that Agua Salud IS the next station, not two stations down the road. Where to get off? At Agua Salud I lean out carefully. Shes not here. Whew. I step back quickly, sheepishly. People staring. Goddamit. A girl is smiling compassionately. OK, here we go, next stop. Aska is here, waving at me. Turns out we have to go one station in the opposite direction cause Aska had gotten it wrong after all.
We arrive. I see our hosts (Roy) big ugly concrete building at the very heart of a slum neighborhood - rickety shacks all over the hills, staring at us in condemnation. After a short trip in the concrete labyrinth we arrive at Roys doorstep. Smiling, he lets us in. We also meet Csaba, a co-surfer, hes from Hungary.
A night out in Caracas. A depressing city in all. Concrete all over the place, more chaotic than Warsaw and boiling hot. Crwods in the street, singing, screaming, fighting, music playing. They sell so much stuff theres hardly space to walk. Terrible traffic. I quit my usual practice of forcing drivers to yield by simply stepping on the crossing. Here it could cost me my life or a limb, at the worst, cause most cars are giant American cruisers from the 60s, burning tons of gas (which is dirt cheap BTW).
We see the presidents new home. Plenty of soldiers. No photos allowed. We go down to a small old town area. Simon Bolivar ' the national hero is everywhere, on every street, every square, every mural, schools, buses, streetlights - all named after him. Its like a cult of personality but w/o communism :) Return home for traditional local cuisine - arepas with delicious avocado salad. Yummy!
Good morning! 12:30 Pm our transfer flight to Bogota. We catch a bus lazily at 10;00am. We shouldnt have. The driver is waiting for the bus to fill up. Takes a lot of time. We arrive at 11:15. We go to the check-in booth. You cant go, have to pay airpòrt taxes. But were in transit. Same thing. Where to pay? Your carrier´s office, Lufthansa. We go there. No staff, people waiting in lines. 11:30. I return to the checkin guys. They send me to Lufthansa offices in the basement. The lady says she doesnt know about that but I they say pay, pay. But not here. At Aviance, they are our local carrier here, outsourced by Lufthansa. In the meantime, we find out no one knows where our luggage is. Its not in Warsaw, or in Frankfurt. The lady gives us an indiffiferent look. Claim it in Bogota, where it was supposed to have been sent directly (our final destination). 11:50 we go to Aviancas desk. A huge line. 12:00 we ask the clerk - whats up with the tax? He says you gotta pay it but why would you pay taxes for a flight you just missed? We missed it? How come? Its only 12:00! Yeah but you have to be here 1h in advance for intl flights. Shit! We consider our options. Paying the tax and getting a new ticket to Bogota could prove more expensive than going there by bus. But were afraid to ask how long the bus would take on those mountainous roads if the plane needs 2h of flight. We go to another Avianka office to be put on waiting list for another flight, if there are vacancies, we might go on another plane. 5 mins. before boarding we are told yes. We can go on another plane, no surcharges. Taxes are of course included in the ticket. Go figure. No more Shithansa! We cant even tell Luis well be late in Bogota. Aska only got his landline no. and theyre obviously not at home. Damnit!
We try to send an email but all ecafes seem to be closed or have their pcs broken. Great. We board the flight, eat pineapple/chicken sandwich, and 2h later were in Bogota. We go to claim our luggage and it turns out asfter 5m it had been here since yesterday. How come? Anyway, were happy. Until we find out that a 3 chargers, a flashlight and my glorious electric shaver are missing from the hood of my pack. Excellent. Well report theft later. A little chillier here. Bogota is located 2500 m above sea level, hence the climate change. Here temperature does not depend on the time of year but rather on altitude, with the coasts being the hottest spots (literally) up to 40C.
Mircaulously, we find Luis. He and his father take us to a traditional restaurant in their their old Dodge Dart, probably dating back to Nixon´s times. Then we go shopping and buy thousands of fruit whose names I do not remember and whose shapes I dare not describe but which all taste like Im in paradise. Which I am. Almost. Aska leaves her notepad at our dining table. Suddenly remembers. We go back. 10 minutes later but its not there. Who could a scroungy notepad like that? Apparently someone could.
Luis has three tiny dogs, bnut theyre noisier than hell. One bites. The knowledge of which one is fortunately spared on us.
Next morning we take a drive to our holiday destination. 8h of climbing praying that the old car makes it. Climate changes by the minute .- 28C to 10C to 36C. At a local pueblo we stop to take photos of a charming little church. A lot of people but theyre all from here. Apparently were the biggest tourist attractiion in those parts. Plenty of soliders here as well. They tell us to pull over only once though. Check Luis´s papers and his dad´s too. His dad tell us to keep quiet - if they know were foreigners theyre gonna charge us twice as much. Yeah, as if that doesnt show. We can move along. Great. We reach Armenia, our destination, passing Madrid, Siberia, >Barcelona and other ring-a-bell places :) We have a hotel booked with Luis´s family. Jacuzzi, swimming pool,. sauna, platane trees and palm trees all around us. Mountains too. Were in Valhalla (Finnish heaven). We meet Luis´s mom and sis. Great people!
Check out those few photos of our trip through the mountains.