Peruwianskie atrakcje/Peru's attractions
Z Puno pojechalismy do Arequipy, ktora przewodnik zachwala jako piekne kolonialne miasto polozone wsrod osniezonych wulkanow. Wszystkie autobusy jak na zlosc maja tak ustawione godziny odjazdu, ze zajezdza sie na miejsce bladym switem, a nawet wczesniej, ale mielismy szczescie, bo najpierw przed odjazdem czekalismy pol godziny na spozniona pasazerke, a potem w polowie drogi mielismy nalot celnikow. Ogolnie podroz opoznila sie akurat tyle, zeby zdazyc na wschod slonca. Nie zebysmy sie wyspali, bo w zamieszaniu bylo o to trudno. Celnicy przeszukiwali glownie babcie indianskie z wielkimi siatami – ciekawe co tam niby szmugluja. Poniewaz firma trafila sie gowniana, bagaze nie byly oznaczone i tylko co chwila z zewnatrz dolatywaly gromkie okrzyki: a ta niebieska siata w krate to czyja? Na dodatek losiowi ktos podrzucil bachora w becikach pod siedzenie (znowu boliwijskie zwyczaje), wiec nie mogl sie za bardzo ruszyc. Twierdzi, ze ani razu nie drgnelo, nawet jak bysie z cla je prawie stratowaly. Po przyjezdzie odstawilismy bagaze do przechowalni, bo myslelismy ze jeszcze tego samego dnia wyruszymy do Cuzco. Mielismy zaproszenie od dziewczyny z CS, ale chcielismy tylko pojsc z nia na piwo a potem w droge. Ale jak poznalismy Claudie, rozesmiana i zyczliwa osobke, to latwo sie dalismy namowic na spedzenie w Arequipie kolejnego dnia. I bardzo dobrze, bo duzo tu do zobaczenia. Po pierwsze miasto ma wielka starowke, wszystko z bialej wulkanicznej skaly (a wlasciwie szarawej, wiec przydomek Biale Miasto troche na wyrost). Ponadto sa koscioly ze slicznymi filigranowymi fasadami (chociaz wszystkie podobne, bo ich zaprojektowanie zlecono jednemu facetowi, ktory trzymal sie jednego sprawdzonego patentu), a ogromna strzelista katedra z wulkanami w tle zajmuje cala pierzeje glownego placu. I wreszcie jedyny w swoim rodzaju klasztor Santa Catalina, prawdziwy labirynt z wlasnymi wewnetrznymi uliczkami. Koniecznie do zwiedzenia z przewodniczka, ktora ma do opowiedzenia mase ciekawych rzeczy. Ogladac samych murow bez komentarza zupelnie nie ma sensu. Potem zwiedzalismy muzeum Juanity zwanej lodowa ksiezniczka, czyli zlozonej w ofierze inkaskiej dziewczynki, ktorej mumie znaleziono w wulkanie i teraz biedna jezdzi w tournee po ciekawskich krajach, a przez reszte roku spoczywa pod chlodzonym kloszem na miejscu, w Arequipie, i jest glowna atrakcja dosc drogiego museum. Niestety rowniez najnudniejszego, jakie ostatnio zwiedzalam. Po obejrzeniu filmu dokumentalnego mogliby juz wpuszczac do sali z Juanita, ale uparli sie na przewodniczke (obowiazkowa), ktora przez godzine zanudza szczegolami kazdego skrawka znalezionego materialu. Na dodatek obowiazkowe oprowadzenie nie jest wliczone w cene biletu. Tak samo jest w Catalinie, ale tam z przyjemnoscia wynagradza sie przewodniczke za setki przytoczonych ciekawostek, a tutaj to jest zwykly haracz. Po zakonczeniu wizyty wymknelismy sie w strone wyjscia, ale pani nas dogonila i zapytala czy poinformowano nas o dobrowolnym datku dla przewodnika. Fe. Na dodatek potlukli mi termos w depozycie, matoly jedne - oczywiscie zobaczylam dopiero pol godziny pozniej w kebabowni (El Turco, mniam mniam) jak mi sie kaluza pod stolem zrobila.
Wieczorem niezmordowana Claudia (pracujaca do osmej wieczor) wyciagnela nas na impreze, rzadka okazja w naszej podrozy. Nastepnego dnia los od rana walczyl z plytami dvd, na ktorych przechowujemy wszystkie dotychczasowe zdjecia. Cale porysowane, odmawialy wspolpracy, ale w koncu udalo mu sie na piechote je skopiowac prawie bezstratnie. Potem pojechalismy na autobusowa wycieczke po miescie. Plus jest taki ze zabieraja cie w kilka miejsc poza centrum, o ktorych nie wiedzialoby sie ze warto je zobaczyc, ale ogolnie wycieczka nieco nudnawa. Najsmieszniejszy punkt programu to P a l a c io Goyeneche, straszny klocek, o zupelnie niezasluzonej nazwie, ktory mija sie z daleka wracajac do centrum. Wspominaja o nim tylko dlatego ze ladnie sie nazywa. Po powrocie zrobilismy sobie sesje zdjeciowa w zakladzie fotograficznym Claudii. Nie ma jak parasole odbijajace flesze! Wygladamy jak na reklamie telenoweli. Przed wyjazdem los postanowil oddac rzeczy do prania. Obiecali ze sie wyrobia w trzy godziny, ale oczywiscie jak przyszlismy pranie odebrac, byli jeszcze w polu, a za pol godziny autobus! Taksowkarz robil co mogl, ale byl piatkowy korek. Wpadamy na dworzec piec minut po czasie, a pan mowi, ze odjazd z drugiego terminala. Ja tu juz spazmow dostaje, klne losia za pranie, a pan nas spokojnie prowadzi do drugiego terminala (piec minut piechota),gdzie autobus grzecznie czeka, kulturalny kraj :-) W autobusie zamiast obiecanej kolacji podaja nam snacka czyli jakas bule i jagodowa breje, ktora sasiedzi zza oceanu probuja przelknac przez kolejna godzine (pozbyc sie zaserwowanego plynu w autobusie nie jest latwo :-), a my z trudem przelykamy denny film ”na faktach autentycznych” o porwanym samolocie, ktory dzieki dzielnym pasazerom nie rozbil sie na Bialym Domu. Film jest tak marny, ze glupawki dostajemy, az sasiedzi sie szokuja, bo dla nich to temat absolutnie nie do smiechu. Wreszcie gasza swiatlo i daja nam pod kocykiem odsapnac po dwoch niedospanych nocach. Zajezdzamy na miejsce raniutko, nie chcemy zrywac z lozka gospodarzy z HC, wiec najpierw jedziemy na stacje kolejowa po bilety do Machu Picchu. Tak jak w Boliwii dziala system numerkow, ale bilety sa tak porazajaco drogie, ze dla wszystkich chetnych ich wystarczy. Chodzi o to, ze na pewnym odcinku konczy sie droga i dalej jedzie juz tylko pociag, z czego kolej peruwianska skrzetnie korzysta. 170 zlotych od osoby za dwie godziny to najdrozsza trasa kolejowa jaka znam. Ostatnio popularna stala sie wycieczka piesza torami (niektorzy robia ja w nocy, blad bo traca sliczne widoki), ale wtedy trzeba przejsc ponad 30km, my tacy twardzi nie jestesmy, a poza tym trzeba zachowac energie na samo Machu. Z biletami w garsci dzwonimy do gospodarza, zeby podal nam adres. Wistmana nie ma, ale jego siostra zaprasza. Taksowka zawozi nas do niezlego ceglanego slamsu, no ladnie. Sam dom z zewnatrz wyglada nie najgorzej, pokoj mamy w osobnej dobodowce w stylu motelowym, tylko kibel upiorny, swad niesie sie na cale podworko. Siostra nas wita, z uroczym usmiechem napomyka o drobnym datku za zuzyta wode i prad po czym znika. Czyzby to zawoalowane kwatery byly pod szyldem Hospitality? A fe, bo warunki jak na platne to marne. Caly dzien wloczymy sie po miescie. Z poczatku jestesmy zrazeni kiepskim noclegiem, ale nie mozemy pozostac dlugo obojetni na uroki Cuzco. Ani jednej plomby, cale uliczki przeniesione zywcem z kolonialnej przeszlosci, ladniutko odnowione. Tylko ze zwiedzaniem kosciolow jest problem, bo nie mozna kupic pojedynczego biletu, tylko jakies koszmarnie drogie pakiety (70 zlotych). Poniewaz chcemy zwiedzic pod miastem ruiny Sacsayhuaman, kupujemy wreszcie pakiet, ale studencki, na dowod osobisty (ten orzelek to godlo uniwersytetu, psepani). Potem okazuje sie ze to nie my ich, tylko oni nas zrobili w ciula, bo pakietow jest cala masa a nasz nie obejmuje ani katedry, ani zadnego kosciola. Ale za to jest w nim wystep zespolu ludowego, nieoczekiwanie ciekawy. Zwlaszcza jeden taniec sie wyroznia – nasladujacy taniec godowy jakiegos ptaka. Z pakietu zwiedzamy jeszcze Santa Cataline, oczywiscie nieporownywalna ze swoja imienniczka z Arequipy, ale ma swietna kolekcje obrazow szkoly kuskenskiej, napatrzyc sie nie mozna. Mase czasu spedzilismy na rynku rzemiosla (Artesanias) przy stacji kolejowej. To najlepsze tego typu miejsce w Peru. Wszyscy zabiegaja o twoje wzgledy i sami zachecaja do targowania. Wiekszosc sprzedawczyn non stop dzierga, wiec wiadomo ze sie kupuje od producenta. Taniutko i superjakosc. Jedzenie w Cusco tez w duzym wyborze, knajpa na knajpie i, mimo ze cennik mocno zawyzony, to wszedzie jest menu dnia czyli zupa, drugie danie i picie albo deser (czesto dowolnie wybrane z karty) za 10 zlotych. Los upodobal sobie knajpe Chez Maggy na ulicy Plateros, z menu meksykanskim (mniam), ale drugiego zestawu, makaronowego nie bierzcie, bo paskudny. Latwo znalezc tansze knajpy odwiedzane przez lokalnych. Zajadaliamy tez sie faszerowana papryczka (ricotta rellena) na uliczce prowadzacej z Avenida del Sol do Avenida Grau, 50groszy za sztuke, hihi.
Po calym dniu wracamy o dziesiatej do gospodarzy. Klucza nam nie dali,dzwonka brak.Pukamy do bramy, pukamy, potem juz walimy i krzyczymy. Nie slysza, bo telewizor napieprza, ale w koncu Raquel otwiera i po krotkim czesc-czesc znowu znika. Nikt sie nami nie interesuje, bu. Nastepnego dnia przydybuje jakiegos faceta, cholera wie, czy to kolejny brat czy ojciec,bo nam sie nie przedstawial, ale mowi ze klucza zapasowego nie maja, trzeba pukac. Ech.
W zwiazku z mrozacymi krew w zylach cenami dojazdu i wstepu do Machu Picchu, postanowilismy wyrobic sobie lewe karty ISIC. Robia je w punktach ksero pod uniwerkiem. Trudno bylo znalezc delikwentow, ale mielismy dokladne namiary od znajomych. Kupe czasu czekalismy az sie uwina, bo wszystko robili od poczatku, okazalo sie ze za podstawe posluzyla karta naszego kolegi Marcina, hihihi, tego samego, ktory ten punkt nam polecil. Karta wyszla fatalnie, niezlym trzeba byc jeleniem, zeby ja uznac, bo kolory wyblakle, hologramu brak i w dodatku los kazal sobie zrobic okres waznosci na dwa lata, co normalnie jest niemozliwe, wiec nic dziwnego, ze na Machu pani od razu karte rozpozna jako falszywa i w dodatku zarekwiruje :-). Ale, jak to mawia Woloszanski, nie uprzedzajmy Z Puno pojechalismy do Arequipy, ktora przewodnik zachwala jako piekne kolonialne miasto polozone wsrod osniezonych wulkanow. Wszystkie autobusy jakna zlosc maja tak ustawione godziny odjazdu, ze zajezdza sie na miejsce bladym switem, a nawet wczesniej, ale mielismy szczescie, bo najpierw przed odjazdem czekalismy pol godziny na spozniona pasazerke, a potem w polowie drogi mielismy nalot celnikow. Ogolnie podroz opoznila sie akurat tyle, zeby zdazyc na wschod slonca. Nie zebysmy sie wyspali, bo w tym zamieszaniu bylo o to trudno. Celnicy przeszukiwali glownie babcie indianskie z wielkimi siatami – ciekawe co tam niby szmugluja. Poniewaz firma trafila sie gowniana, bagaze nie byly oznaczone i tylko co chwila z zewnatrz dolatowaly gromkie okrzyki: a ta niebieska siata w krate to czyja? Na dodatek losiowi ktos podrzucil bachora w becikach pod siedzenie (znowu boliwijskie zwyczaje), wiec nie mogl sie za bardzo ruszyc. Twierdzi, ze ani razu nie drgnelo, nawet jak bysie z cla je prawie stratowaly. Po przyjezdzie odstawilismy bagaze do przechowalni, bo myslelismy ze jeszcze tego samego dnia wyruszymy do Cuzco. Mielismy zaproszenie od dziewczyny z CS, ale chcielismy tylko pojsc z nia na piwo a potem w droge. Ale jak poznalismy Claudie, rozesmiana i zyczliwa osobke, to latwo sie dalismy namowic na spedzenie w Arequipie kolejnego dnia. I bardzo dobrze, bo duzo tu do zobaczenia. Po pierwsze miasto ma wielka starowke, wszystko z bialej wulkanicznej skaly (a wlasciwie szarawej, wiec przydomek Biale Miasto troche na wyrost). Ponadto sa koscioly ze slicznymi filigranowymi fasadami (chociaz wszystkie podobne, bo ich zaprojektowanie zlecono jednemu facetowi, ktory trzymal sie jednego sprawdzonego patentu), a ogromna strzelista katedra z wulkanami w tle zajmuje cala pierzeje glownego placu. I wreszcie jedyny w swoim rodzaju klasztor Santa Catalina, prawdziwy labirynt z wlasnymi wewnetrznymi uliczkami. Koniecznie do zwiedzenia z przewodniczka, ktora ma do opowiedzenia mase ciekawych rzeczy. Ogladac samych murow bez komentarza zupelnie nie ma sensu. Potem zwiedzalismy muzeum Juanity zwanej lodowa ksiezniczka, czyli zlozonej w ofierze inkaskiej dziewczynki, ktorej mumie znaleziono w wulkanie i teraz biedna jezdzi w tournee po ciekawskich krajach, a przez reszte roku spoczywa pod chlodzonym kloszem na miejscu, w Arequipie i jest glowna atrakcja dosc drogiego museum. Niestety rowniez najnudniejszego, jakie ostatnio zwiedzalam. Po obejrzeniu filmu dokumentalnego mogliby juz wpuszczac do sali z Juanita, ale uparli sie na ta nudna przewodniczke (obowiazkowa), ktora przez godzine zanudza szczegolami kazdego skrawka znalezionego materialu. Na dodatek obowiazkowe oprowadzenie nie jest wliczone w cene biletu. Tak samo jest w Catalinie, ale tam z przyjemnoscia wynagradza sie przewodniczke za setki przytoczonych ciekawostek, a tutaj to jest zwykly haracz. Po zakonczeniu wizyty wymknelismy sie w strone wyjscia, ale pani nas dogonila i zapytala czy poinformowano nas o dobrowolnym datku dla przewodnika. Fe. Na dodatek potlukli mi termos w depozycie, matoly jedne - oczywiscie zobaczylam dopiero pol godziny pozniej w kebabowni (El Turco, mniam mniam) jak mi sie kaluza pod stolem zrobila.
Wieczorem niezmordowana Claudia (pracujaca do osmej wieczor) wyciagnela nas na impreze, rzadka okazja w naszej podrozy. Nastepnego dnia los od rana walczyl z plytami dvd, na ktorych przechowujemy wszystkie dotychczasowe zdjecia. Cale porysowane, odmawialy wspolpracy, ale w koncu udalo mu sie na piechote je skopiowac prawie bezstratnie. Potem pojechalismy na autobusowa wycieczke po miescie, Plus jest taki ze zabieraja cie w kilka miejsc poza centrum, o ktorych nie wiedzialoby sie ze warto je zobaczyc, ale ogolnie wycieczka nieco nudnawa. Najsmieszniejszy punkt programu to P a l a c io Goyeneche, straszny klocek, o zupelnie niezasluzonej nazwie, ktory mija sie z daleka wracajac do centrum. Wspominaja o nim tylko dlatego ze ladnie sie nazywa. Po powrocie zrobilismy sobie sesje zdjeciowa w zakladzie fotograficznym Claudii. Nie ma jak parasole odbijajace flesze! Wygladamy jak na reklamie telenoweli. Przed wyjazdem los postanowil oddac rzeczy do prania. Obiecali ze sie wyrobia w trzy godziny, ale oczywiscie jak przyszlismy pranie odebrac, byli jeszcze w polu, a za pol godziny autobus! Taksowkarz robil co mogl, ale byl piatkowy korek. Wpadamy na dworzec piec minut po czasie, a pan mowi, ze odjazd z drugiego terminala. Ja tu juz spazmow dostaje, klne losia za pranie, a pan nas spokojnie prowadzi do drugiego terminala (piec minut piechota),gdzie autobus grzecznie czeka, kulturalny kraj :-) W autobusie zamiast obiecanej kolacji podaja nam snacka czyli jakas bule i jagodowa breje, ktora sasiedzi zza oceanu probuja przelknac przez kolejna godzine (pozbyc sie zaserwowanego plynu w autobusie nie jest latwo :-), a my z trudem przelykamy denny film ”na faktach autentycznych” o porwanym samolocie, ktory dzieki dzielnym pasazerom nie rozbil sie na Bialym Domu. Film jest tak marny, ze glupawki dostajemy, az sasiedzi sie szokuja, bo dla nich to temat absolutnie nie do smiechu. Wreszcie gasza swiatlo i daja nam pod kocykiem odsapnac po dwoch niedospanych nocach. Zajezdzamy na miejsce raniutko, nie chcemy zrywac z lozka gospodarzy z HC, wiec najpierw jedziemy na stacje kolejowa po bilety do Machu Picchu. Tak jak w Boliwii dziala system numerkow, ale bilety sa tak porazajaco drogie, ze dla wszystkich chetnych ich wystarczy. Chodzi o to, ze na pewnym odcinku konczy sie droga i dalej jedzie juz tylko pociag, z czego kolej peruwianska skrzetnie korzysta. 170 zlotych od osoby za dwie godziny to najdrozsza trasa kolejowa jaka znam. Ostatnio popularna stala sie wycieczka piesza torami (niektorzy robia ja w nocy, blad bo traca sliczne widoki), ale wtedy trzeba przejsc ponad 30km, my tacy twardzi nie jestesmy, a poza tym trzeba zostawic energie na samo Machu. Z biletami w garsci dzwonimy do gospodarza, zeby podal nam adres. Wistmana nie ma, ale jego siostra zaprasza. Taksowka zawozi nas do niezlego ceglanego slamsu, no ladnie. Sam dom z zewnatrz wyglada nie najgorzej, pokoj mamy w osobnej dobodowce w stylu motelowym, tylko kibel upiorny, swad niesie sie na cale podworko. Siostra nas wita, z uroczym usmiechem napomyka o drobnym datku za zuzyta wode i prad po czym znika. Czyzby to zawoalowane kwatery byly pod szyldem Hospitality? A fe, bo warunki jak na platne to marne. Caly dzien wloczymy sie po miescie. Z poczatku jestesmy zrazeni kiepskim noclegiem, ale nie mozemy zostac dlugo obojetni na uroki Cuzco. Ani jednej plomby, cale uliczki przeniesione zywcem z kolonialnej przeszlosci, ladniutko odnowione. Tylko ze zwiedzaniem kosciolow jest problem, bo nie mozna kupic pojedynczego biletu, tylko jakies koszmarnie drogie pakiety (70 zlotych). Poniewaz chcemy zwiedzic pod miastem ruiny Sacsayhuaman, kupujemy wreszcie pakiet, ale studencki, na dowod osobisty (ten orzelek to godlo uniwersytetu, psepani). Potem okazuje sie ze to nie my ich, tylko oni nas zrobili w ciula, bo pakietow jest cala masa a nasz nie obejmuje ani katedry, ani zadnego kosciola. Ale za to jest w nim wystep zespolu ludowego, nieoczekiwanie ciekawy. Zwlaszcza jeden taniec sie wyroznia – nasladujacy taniec godowy jakiegos ptaka. Z pakietu zwiedzamy jeszcze Santa Cataline, oczywiscie nieporownywalna ze swoja imienniczka z Arequipy, ale ma bardzo swietna kolekcje obrazow szkoly kuskenskiej, napatrzyc sie nie mozna. Mase czasu spedzilismy na rynku rzemiosla (Artesanias) przy stacji kolejowej. To najlepsze tego typu miejsce w Peru. Wszyscy zabiegaja o twoje wzgledy i sami zachecaja do targowania. Wiekszosc sprzedawczyn non stop dzierga, wiec wiadomo ze sie kupuje od producenta. Taniutko i superjakosc. Jedzenie tez w duzym wyborze, knajpa na knajpie i mimo, ze cennik mocno zawyzony, to wszedzie jest menu dnia czyli zupa, drugie danie i picie albo deser (czesto dowolnie wybrane z karty) za 10 zlotych. Los upodobal sobie knajpe Chez Maggy na ulicy Plateros, z menu meksykanskim (mniam), ale drugiego zestawu, makaronowego nie bierzcie, bo paskudny. Latwo znalezc tansze knajpy odwiedzane przez lokalnych. Zajadaliamy tez sie faszerowana papryczka (ricotta rellena) na uliczce prowadzacej z Avenida del Sol do Avenida Grau, 50groszy za sztuke, hihi.
Po calym dniu wracamy o dziesiatej do gospodarzy. Klucza nam nie dali,dzwonka brak.Pukamy do bramy, pukamy, potem juz walimy i krzyczymy. Nie slysza, bo telewizor napieprza, ale w koncu Raquel otwiera i po krotkim czesc-czesc znowu znika. Nikt sie nami nie interesuje, bu. Nastepnego dnia przydybuje jakiegos faceta, cholera wie, czy to kolejny brat czy ojciec,bo nam sie nie przedstawial, ale mowi ze klucza zapasowego nie maja, trzeba pukac. Ech.
W zwiazku z mrozacymi krew w zylach cenami dojazdu i wstepu do Machu Picchu, postanowilismy wyrobic sobie lewe karty ISIC. Robia je w punktach ksero pod uniwerkiem. Trudno bylo znalezc delikwentow, ale mielismy dokladne namiary od znajomych. Kupe czasu czekalismy az sie uwina, bo wszystko robili od poczatku, okazalo sie ze za podstawe posluzyla karta naszego kolegi Marcina, hihihi, tego samego, ktory tenpunkt nam polecil. Karta wyszla fatalnie, niezlym trzeba byc jeleniem, zeby ja uznac, bo kolory wyblakle, hologramu brak i w dodatku los kazal sobie zrobic okres waznosci na dwa lata, co normalnie jest niemozliwe, wiec nicdziwnego, ze na Machu pani od razu karte rozpozna jako falszywa i w dodatku zarekwiruje :-). Ale, jak to mawia Woloszanski, nie uprzedzajmy zdarzen. Tak czy siak zabawne bylo ogladac caly proces produkcyjny. Wracamy kolo jedenastej, bo ten ISIC sporo czasu zabral i tym razem pietnascie minut sie dobijamy, az budzimy Raquel (a przedtem wszystkich sasiadow). Nazajutrz raniutko idziemy na autobus do Ollantaytambo, skad rusza pociag (bo bezposredni z Cusco bylby jeszcze drozszy). Wlasciwie na autobus z przesiadka, bo nie chce nam sie wstawac na piata na jedyny bezposredni. W Ollanta mamy jeszcze czas na zdobycie prowiantu (chociaz kiepskie zaopatrzenie), bo wszyscy strasza drozyzna w Aguas Calientes. Pociag calkiem przyjemny, oczywiscie pelen gringo, widoczki z trasy rewelacyjne.
Po dotarciu na miejsce spieszymy sie zeby sie zalapac na wspinaczke na Waina Picchu czyli szczyt gorujacy nad Machu. Wpuszczaja do godziny 13 i tylko 400 pierwszych chetnych. Ale musimy gdzies zrzucic plecaki (nastraszeni cenami zabralismy namiot, karimaty i spiwory, a nie chce nam sie tego tachac na gore. Na szczescie sezon tu sie jeszcze nie zaczal, wiec wiele hoteli rozsyla nagabywaczy oferujacych pokoj za 10 zlotych od osoby (po tym jak wysmiejesz oferte 15 zl).
Jak juz wspomnialam, pani zabiera losia falszywke i kupujemy bilety normalne, 70 zlotych. Uwaga, spieszcie sie z wizyta, bo od sierpnia cena skacze do 118. Pani dowiaduje sie od bazy, ze do limitu dziennego jeszcze sporo brakuje i mozemy sie dzis wspiac, ale do konca nie mamy pewnosci, bo ubiegna nas autobusy ktore ruszyly przed nami, a nie wiadomo ilu jest chetnych do wspinaczki. Wsiadamy w strasznie drogi autobus (20 minut za kilkanascie dolarow), bo droga pod gore i nie ma sensu tracic sil i czasu na tym odcinku i do bramki na Waina Picchu docieramy 4 miejsca przed kreska. Pierwsze osoby ktore spotykamy na szlaku napedzaja nam stracha – mlode i wysportowane, a cale czerwone na twarzach i ledwie dyszace, ale widocznie bez sensu szli byle szybciej, bez odpoczynku, bo dalej spotykamy ludzi calkiem wypoczetych, nawet pania pod szescdziesiatke, w dodatku z astma. Po 45 minutach Los jest na gorze, ja dolaczam kwadrans pozniej. Widok nie jest powalajacy, bo tylko zarys z oddalenia, ale spacer bardzo przyjemny. Za to z bliska Machu rozbraja. Zwlaszcza z drogi do mostu Inkow jest pelna panorama, ta z pocztowki. Regularne kamienne miasteczko tonace w zieleni, cala stroma gora jest zaorana rzedami domkow, niesamowite. Jedyne miasto inkaskie, na ktorym Hiszpanie nic nie zbudowali, bo go nie znalezli. I dzieki temu Peru moze sie dzisiaj chociaz troche odkuc. Zeby sie nie dac doic, z gory zeszlismy juz piechota, ale zajelo nam to az poltorej godziny. Droga sie wije wokol gory, diabli wiedza ile tych zakretow jest, az sie sciemnic zdazylo, a my latarki nie wzielismy. Ale jakos sie dowleklismy. Patrzymy a tu filia Chez Maggy, ale ceny trzy razy wyzsze, a stara kelnerka mowi tylko w keczua, hihihi. Ale to byl wyjatek, bo, mimo ostrzezen, jedzenie tez nie jest strasznie drogie, tzn. sa menu za 10 zl. Tyle ze niezbyt smaczne i w dodatku raz przy placeniu rachunku probowali mi policzyc za normalny obiad wciskajac kit ze minela juz happy hour (a menu jest wszedzie wazne caly dzien).
Nastepnego dnia wsiedlismy w popoludniowy pociag do Ollanta. Nie wiem o co chodzilo, ale kilka razy stalismy w szczerym polu, zeby przepuscic inny, wazniejszy pociag i w zwiazku z tym mielismy pol godziny opoznienia. Prosto z pociagu sciagnal nas do swojego hoteliku bardzo bystry chlopaczek (znowu 10zl od osoby). Hotelik jeden z najlepszych w calej podrozy, bardzo polecamy, Las Portadas na ulicy wiodacej od glownego placu. Rano poszlismy zwiedzac ruiny fortecy (tez z naszego pakietu). Na zdjeciu wygladala na bardzo wysoka i monumentalna, na miejscu nie moglismy tego widokuze zdjecia odnalezc.No, dobra, to pewnie bedzie wyzej, wspinamy sie dalej. Konczy sie oficjalna sciezka, drapiemy sie stromo pod gore jakims kozim szlakiem czy co. Dobra, to Los niech idzie dalej i obluka czy warto, a ja tu poczekam. Widzisz cos, Los? “Nic” – mowi, po czym na godzine trace go z oczu. Wolam i wolam, ale gora tlumi dzwieki, tylko osly mi z dolu odpowiadaja. Po dwudziestu minutach panikuje i ide do gory, ale sladu po losiu nie ma. Probuje wrocic do miejsca, gdzie sie zgubilismy, ale juz nie umiem. Wreszcie schodze na dol i alarmuje obsluge. Uspokajaja mnie, mowiac ze nigdy sie nikt tu nie zgubil ani nie spadl i wysylaja jakichs ludzi zeby sie o Losia na gorze pytali. Okazuje sie ze Los tak dlugo nie wraca, bo wlasnie mnie szuka, az go jakis facet do mnie wysyla na dol. Z tego wszystkiego ciagle nie dotarlismy do miejsca ze zdjecia. Pytamy jakiegos faceta pod brama i w koncu dajemy mu sie oprowadzic za 10 zlotych. Opowiada duzo fajnych rzeczy, wiec naciagamy go jeszcze na opowiesc o Machu, bo tam oczywiscie z uslug przewodnikow nie korzystalismy (cennik w dolarach, niewaski). Po drodze do Cuzco zaliczamy jeszcze taksowka Moray i Maras – pierwsze to inkaskie laboratorium rolnicze, koncentryczne tarasy, na ktorych inkascy agroinzynierowie prowadzili uprawy na roznych wysokosciach, szukajac optymalnych warunkow dla poszczegolnych roslin. Drugie to saliny czyli baseniki z solanka, eksploatowane po dzis dzien. Wracamy calkiem wczesnie do Cusco, kolo szostej jedziemy po plecaki, a tu znowu cisza. No tego juz za wiele. Zdecydowanie najgorszy nocleg w historii. Za kilka minut panienka wraca jednak ze spaceru z psiakiem i znowu znika! Pakujemy sie, zostawiamy jakies drobne “za prad” i wymykamy sie cichcem, tyle ze Los zaplatuje sie plecakiem w wymyslne zawijasy kretych metalowych schodow, hihi. Chwile nam zabiera uwolnienie go, ale nadal nikt sie nami nie interesuje, tym lepiej. Wsiadamy w autobus do Nazca, trasa non-stop przez gory, trzesie jak diabli. Dla nas po Kolumbii to nie nowina, ale pod kiblem niezla kolejka rzygaczy. A….spac ide, ciag dalszy nastapi. Papa.
Z Puno pojechalismy do Arequipy, ktora przewodnik zachwala jako piekne kolonialne miasto polozone wsrod osniezonych wulkanow. Wszystkie autobusy jakna zlosc maja tak ustawione godziny odjazdu, ze zajezdza sie na miejsce bladym switem, a nawet wczesniej, ale mielismy szczescie, bo najpierw przed odjazdem czekalismy pol godziny na spozniona pasazerke, a potem w polowie drogi mielismy nalot celnikow. Ogolnie podroz opoznila sie akurat tyle, zeby zdazyc na wschod slonca. Nie zebysmy sie wyspali, bo w tym zamieszaniu bylo o to trudno. Celnicy przeszukiwali glownie babcie indianskie z wielkimi siatami – ciekawe co tam niby szmugluja. Poniewaz firma trafila sie gowniana, bagaze nie byly oznaczone i tylko co chwila z zewnatrz dolatowaly gromkie okrzyki: a ta niebieska siata w krate to czyja? Na dodatek losiowi ktos podrzucil bachora w becikach pod siedzenie (znowu boliwijskie zwyczaje), wiec nie mogl sie za bardzo ruszyc. Twierdzi, ze ani razu nie drgnelo, nawet jak bysie z cla je prawie stratowaly. Po przyjezdzie odstawilismy bagaze do przechowalni, bo myslelismy ze jeszcze tego samego dnia wyruszymy do Cuzco. Mielismy zaproszenie od dziewczyny z CS, ale chcielismy tylko pojsc z nia na piwo a potem w droge. Ale jak poznalismy Claudie, rozesmiana i zyczliwa osobke, to latwo sie dalismy namowic na spedzenie w Arequipie kolejnego dnia. I bardzo dobrze, bo duzo tu do zobaczenia. Po pierwsze miasto ma wielka starowke, wszystko z bialej wulkanicznej skaly (a wlasciwie szarawej, wiec przydomek Biale Miasto troche na wyrost). Ponadto sa koscioly ze slicznymi filigranowymi fasadami (chociaz wszystkie podobne, bo ich zaprojektowanie zlecono jednemu facetowi, ktory trzymal sie jednego sprawdzonego patentu), a ogromna strzelista katedra z wulkanami w tle zajmuje cala pierzeje glownego placu. I wreszcie jedyny w swoim rodzaju klasztor Santa Catalina, prawdziwy labirynt z wlasnymi wewnetrznymi uliczkami. Koniecznie do zwiedzenia z przewodniczka, ktora ma do opowiedzenia mase ciekawych rzeczy. Ogladac samych murow bez komentarza zupelnie nie ma sensu. Potem zwiedzalismy muzeum Juanity zwanej lodowa ksiezniczka, czyli zlozonej w ofierze inkaskiej dziewczynki, ktorej mumie znaleziono w wulkanie i teraz biedna jezdzi w tournee po ciekawskich krajach, a przez reszte roku spoczywa pod chlodzonym kloszem na miejscu, w Arequipie i jest glowna atrakcja dosc drogiego museum. Niestety rowniez najnudniejszego, jakie ostatnio zwiedzalam. Po obejrzeniu filmu dokumentalnego mogliby juz wpuszczac do sali z Juanita, ale uparli sie na ta nudna przewodniczke (obowiazkowa), ktora przez godzine zanudza szczegolami kazdego skrawka znalezionego materialu. Na dodatek obowiazkowe oprowadzenie nie jest wliczone w cene biletu. Tak samo jest w Catalinie, ale tam z przyjemnoscia wynagradza sie przewodniczke za setki przytoczonych ciekawostek, a tutaj to jest zwykly haracz. Po zakonczeniu wizyty wymknelismy sie w strone wyjscia, ale pani nas dogonila i zapytala czy poinformowano nas o dobrowolnym datku dla przewodnika. Fe. Na dodatek potlukli mi termos w depozycie, matoly jedne - oczywiscie zobaczylam dopiero pol godziny pozniej w kebabowni (El Turco, mniam mniam) jak mi sie kaluza pod stolem zrobila.
Wieczorem niezmordowana Claudia (pracujaca do osmej wieczor) wyciagnela nas na impreze, rzadka okazja w naszej podrozy. Nastepnego dnia los od rana walczyl z plytami dvd, na ktorych przechowujemy wszystkie dotychczasowe zdjecia. Cale porysowane, odmawialy wspolpracy, ale w koncu udalo mu sie na piechote je skopiowac prawie bezstratnie. Potem pojechalismy na autobusowa wycieczke po miescie, Plus jest taki ze zabieraja cie w kilka miejsc poza centrum, o ktorych nie wiedzialoby sie ze warto je zobaczyc, ale ogolnie wycieczka nieco nudnawa. Najsmieszniejszy punkt programu to P a l a c io Goyeneche, straszny klocek, o zupelnie niezasluzonej nazwie, ktory mija sie z daleka wracajac do centrum. Wspominaja o nim tylko dlatego ze ladnie sie nazywa. Po powrocie zrobilismy sobie sesje zdjeciowa w zakladzie fotograficznym Claudii. Nie ma jak parasole odbijajace flesze! Wygladamy jak na reklamie telenoweli. Przed wyjazdem los postanowil oddac rzeczy do prania. Obiecali ze sie wyrobia w trzy godziny, ale oczywiscie jak przyszlismy pranie odebrac, byli jeszcze w polu, a za pol godziny autobus! Taksowkarz robil co mogl, ale byl piatkowy korek. Wpadamy na dworzec piec minut po czasie, a pan mowi, ze odjazd z drugiego terminala. Ja tu juz spazmow dostaje, klne losia za pranie, a pan nas spokojnie prowadzi do drugiego terminala (piec minut piechota),gdzie autobus grzecznie czeka, kulturalny kraj :-) W autobusie zamiast obiecanej kolacji podaja nam snacka czyli jakas bule i jagodowa breje, ktora sasiedzi zza oceanu probuja przelknac przez kolejna godzine (pozbyc sie zaserwowanego plynu w autobusie nie jest latwo :-), a my z trudem przelykamy denny film ”na faktach autentycznych” o porwanym samolocie, ktory dzieki dzielnym pasazerom nie rozbil sie na Bialym Domu. Film jest tak marny, ze glupawki dostajemy, az sasiedzi sie szokuja, bo dla nich to temat absolutnie nie do smiechu. Wreszcie gasza swiatlo i daja nam pod kocykiem odsapnac po dwoch niedospanych nocach. Zajezdzamy na miejsce raniutko, nie chcemy zrywac z lozka gospodarzy z HC, wiec najpierw jedziemy na stacje kolejowa po bilety do Machu Picchu. Tak jak w Boliwii dziala system numerkow, ale bilety sa tak porazajaco drogie, ze dla wszystkich chetnych ich wystarczy. Chodzi o to, ze na pewnym odcinku konczy sie droga i dalej jedzie juz tylko pociag, z czego kolej peruwianska skrzetnie korzysta. 170 zlotych od osoby za dwie godziny to najdrozsza trasa kolejowa jaka znam. Ostatnio popularna stala sie wycieczka piesza torami (niektorzy robia ja w nocy, blad bo traca sliczne widoki), ale wtedy trzeba przejsc ponad 30km, my tacy twardzi nie jestesmy, a poza tym trzeba zostawic energie na samo Machu. Z biletami w garsci dzwonimy do gospodarza, zeby podal nam adres. Wistmana nie ma, ale jego siostra zaprasza. Taksowka zawozi nas do niezlego ceglanego slamsu, no ladnie. Sam dom z zewnatrz wyglada nie najgorzej, pokoj mamy w osobnej dobodowce w stylu motelowym, tylko kibel upiorny, swad niesie sie na cale podworko. Siostra nas wita, z uroczym usmiechem napomyka o drobnym datku za zuzyta wode i prad po czym znika. Czyzby to zawoalowane kwatery byly pod szyldem Hospitality? A fe, bo warunki jak na platne to marne. Caly dzien wloczymy sie po miescie. Z poczatku jestesmy zrazeni kiepskim noclegiem, ale nie mozemy zostac dlugo obojetni na uroki Cuzco. Ani jednej plomby, cale uliczki przeniesione zywcem z kolonialnej przeszlosci, ladniutko odnowione. Tylko ze zwiedzaniem kosciolow jest problem, bo nie mozna kupic pojedynczego biletu, tylko jakies koszmarnie drogie pakiety (70 zlotych). Poniewaz chcemy zwiedzic pod miastem ruiny Sacsayhuaman, kupujemy wreszcie pakiet, ale studencki, na dowod osobisty (ten orzelek to godlo uniwersytetu, psepani). Potem okazuje sie ze to nie my ich, tylko oni nas zrobili w ciula, bo pakietow jest cala masa a nasz nie obejmuje ani katedry, ani zadnego kosciola. Ale za to jest w nim wystep zespolu ludowego, nieoczekiwanie ciekawy. Zwlaszcza jeden taniec sie wyroznia – nasladujacy taniec godowy jakiegos ptaka. Z pakietu zwiedzamy jeszcze Santa Cataline, oczywiscie nieporownywalna ze swoja imienniczka z Arequipy, ale ma bardzo swietna kolekcje obrazow szkoly kuskenskiej, napatrzyc sie nie mozna. Mase czasu spedzilismy na rynku rzemiosla (Artesanias) przy stacji kolejowej. To najlepsze tego typu miejsce w Peru. Wszyscy zabiegaja o twoje wzgledy i sami zachecaja do targowania. Wiekszosc sprzedawczyn non stop dzierga, wiec wiadomo ze sie kupuje od producenta. Taniutko i superjakosc. Jedzenie tez w duzym wyborze, knajpa na knajpie i mimo, ze cennik mocno zawyzony, to wszedzie jest menu dnia czyli zupa, drugie danie i picie albo deser (czesto dowolnie wybrane z karty) za 10 zlotych. Los upodobal sobie knajpe Chez Maggy na ulicy Plateros, z menu meksykanskim (mniam), ale drugiego zestawu, makaronowego nie bierzcie, bo paskudny. Latwo znalezc tansze knajpy odwiedzane przez lokalnych. Zajadaliamy tez sie faszerowana papryczka (ricotta rellena) na uliczce prowadzacej z Avenida del Sol do Avenida Grau, 50groszy za sztuke, hihi.
Po calym dniu wracamy o dziesiatej do gospodarzy. Klucza nam nie dali,dzwonka brak.Pukamy do bramy, pukamy, potem juz walimy i krzyczymy. Nie slysza, bo telewizor napieprza, ale w koncu Raquel otwiera i po krotkim czesc-czesc znowu znika. Nikt sie nami nie interesuje, bu. Nastepnego dnia przydybuje jakiegos faceta, cholera wie, czy to kolejny brat czy ojciec,bo nam sie nie przedstawial, ale mowi ze klucza zapasowego nie maja, trzeba pukac. Ech.
W zwiazku z mrozacymi krew w zylach cenami dojazdu i wstepu do Machu Picchu, postanowilismy wyrobic sobie lewe karty ISIC. Robia je w punktach ksero pod uniwerkiem. Trudno bylo znalezc delikwentow, ale mielismy dokladne namiary od znajomych. Kupe czasu czekalismy az sie uwina, bo wszystko robili od poczatku, okazalo sie ze za podstawe posluzyla karta naszego kolegi Marcina, hihihi, tego samego, ktory ten punkt nam polecil. Karta wyszla fatalnie, niezlym trzeba byc jeleniem, zeby ja uznac, bo kolory wyblakle, hologramu brak i w dodatku los kazal sobie zrobic okres waznosci na dwa lata, co normalnie jest niemozliwe, wiec nicdziwnego, ze na Machu pani od razu karte rozpozna jako falszywa i w dodatku zarekwiruje :-). Ale, jak to mawia Woloszanski, nie uprzedzajmy wypadkow. Tak czy siak zabawne bylo ogladac caly proces produkcyjny. Wracamy kolo jedenastej, bo ten ISIC sporo czasu zabral i tym razem pietnascie minut sie dobijamy, az budzimy Raquel (a przedtem wszystkich sasiadow). Nazajutrz raniutko idziemy na autobus do Ollantaytambo, skad rusza pociag (bo bezposredni z Cusco bylby jeszcze drozszy). Wlasciwie na autobus z przesiadka, bo nie chce nam sie wstawac na piata na jedyny bezposredni. W Ollanta mamy jeszcze czas na zdobycie prowiantu (chociaz kiepskie zaopatrzenie), bo wszyscy strasza drozyzna w Aguas Calientes. Pociag calkiem przyjemny, oczywiscie pelen gringo, widoczki z trasy rewelacyjne.
Po dotarciu na miejsce spieszymy sie zeby sie zalapac na wspinaczke na Wayna Picchu czyli szczyt gorujacy nad Machu. Wpuszczaja do godziny 13 i tylko 400 pierwszych chetnych. Ale musimy gdzies zrzucic plecaki (nastraszeni cenami zabralismy namiot, karimaty i spiwory, a nie chce nam sie tego tachac na gore). Na szczescie sezon tu sie jeszcze nie zaczal, wiec wiele hoteli rozsyla nagabywaczy oferujacych pokoj za 10 zlotych od osoby (po tym jak wysmiejesz oferte 15 zl).
Jak juz wspomnialam, pani zabiera losia falszywke i kupujemy bilety normalne, po 70 zlotych. Uwaga, spieszcie sie z wizyta, bo od sierpnia cena skacze do 118. Pani dowiaduje sie od bazy, ze do limitu dziennego jeszcze sporo brakuje i mozemy sie dzis wspiac, ale do konca nie mamy pewnosci, bo ubiegna nas autobusy ktore ruszyly przed nami, a nie wiadomo ilu jest chetnych do wspinaczki. Wsiadamy w strasznie drogi autobus (20 minut za kilkanascie dolarow), bo droga pod gore i nie ma sensu tracic sil i czasu na tym odcinku i do bramki na Wayna Picchu docieramy 4 miejsca przed kreska. Pierwsze osoby ktore spotykamy na szlaku napedzaja nam stracha – mlode i wysportowane, a cale czerwone na twarzach i ledwie dyszace, ale widocznie bez sensu szli byle szybciej, bez odpoczynku, bo dalej spotykamy ludzi calkiem wypoczetych, nawet pania pod szescdziesiatke, w dodatku z astma. Po 45 minutach Los jest na gorze, ja dolaczam kwadrans pozniej. Widok nie jest powalajacy, bo tylko zarys z oddalenia, ale spacer bardzo przyjemny. Za to z bliska Machu rozbraja. Zwlaszcza z drogi do mostu Inkow jest pelna panorama, ta z pocztowki. Regularne kamienne miasteczko tonace w zieleni, cala stroma gora jest zaorana rzedami domkow, niesamowite. Jedyne miasto inkaskie, na ktorym Hiszpanie nic nie zbudowali, bo go nie znalezli. I dzieki temu Peru moze sie dzisiaj chociaz troche odkuc. Zeby sie nie dac doic, z gory zeszlismy juz piechota, ale zajelo nam to az poltorej godziny. Droga sie wije wokol gory, diabli wiedza ile tych zakretow jest, az sie sciemnic zdazylo, a my latarki nie wzielismy. Ale jakos sie dowleklismy. Patrzymy a tu filia Chez Maggy, ale ceny trzy razy wyzsze, a stara kelnerka mowi tylko w keczua, hihihi. Ale to byl wyjatek, bo, mimo ostrzezen, jedzenie tez nie jest strasznie drogie, tzn. sa menu za 10 zl. Tyle ze niezbyt smaczne i w dodatku raz przy placeniu rachunku probowali mi policzyc za normalny obiad wciskajac kit ze minela juz happy hour (a menu jest wszedzie wazne caly dzien).
Nastepnego dnia wsiedlismy w popoludniowy pociag do Ollanta. Nie wiem o co chodzilo, ale kilka razy stalismy w szczerym polu, zeby przepuscic inny, wazniejszy pociag i w zwiazku z tym mielismy pol godziny opoznienia. Prosto z pociagu sciagnal nas do swojego hoteliku bardzo bystry chlopaczek (znowu 10zl od osoby). Hotelik jeden z najlepszych w calej podrozy, bardzo polecamy, Las Portadas na ulicy wiodacej od glownego placu. Rano poszlismy zwiedzac ruiny fortecy (tez z naszego pakietu). Na zdjeciu wygladala na bardzo wysoka i monumentalna, na miejscu nie moglismy tego widoku ze zdjecia odnalezc.No, dobra, to pewnie bedzie wyzej, wspinamy sie dalej. Konczy sie oficjalna sciezka, drapiemy sie stromo pod gore jakims kozim szlakiem czy co. Dobra, to Los niech idzie dalej i obluka czy warto, a ja tu poczekam. Widzisz cos, Los? “Nic” – mowi, po czym na godzine trace go z oczu. Wolam i wolam, ale gora tlumi dzwieki, tylko osly mi z dolu odpowiadaja. Po dwudziestu minutach panikuje i ide do gory, ale sladu po losiu nie ma. Probuje wrocic do miejsca, gdzie sie zgubilismy, ale juz nie umiem. Wreszcie schodze na dol i alarmuje obsluge. Uspokajaja mnie, mowiac ze nigdy sie nikt tu nie zgubil ani nie spadl i wysylaja jakichs ludzi zeby sie o Losia na gorze pytali. Okazuje sie ze Los tak dlugo nie wraca, bo wlasnie mnie szuka, az go jakis facet do mnie wysyla na dol. Z tego wszystkiego ciagle nie dotarlismy do miejsca ze zdjecia. Pytamy jakiegos faceta pod brama i w koncu dajemy mu sie oprowadzic za 10 zlotych. Opowiada duzo fajnych rzeczy, wiec naciagamy go jeszcze na opowiesc o Machu, bo tam oczywiscie z uslug przewodnikow nie korzystalismy (cennik w dolarach, niewaski). Po drodze do Cuzco zaliczamy jeszcze taksowka Moray i Maras – pierwsze to inkaskie laboratorium rolnicze, koncentryczne tarasy, na ktorych inkascy agroinzynierowie prowadzili uprawy na roznych wysokosciach, szukajac optymalnych warunkow dla poszczegolnych roslin. Drugie to saliny czyli baseniki z solanka, eksploatowane po dzis dzien.Wracamy calkiem wczesnie do Cusco, kolo szostej jedziemy po plecaki, a tu znowu cisza. No tego juz za wiele. Zdecydowanie najgorszy nocleg w historii. Za kilka minut panienka wraca jednak ze spaceru z psiakiem i znowu znika! Pakujemy sie, zostawiamy jakies drobne “za prad” i wymykamy sie cichcem, tyle ze Los zaplatuje sie plecakiem w wymyslne zawijasy kretych metalowych schodow, hihi. Chwile nam zabiera uwolnienie go, ale nadal nikt sie nami nie interesuje, tym lepiej. Wsiadamy w autobus do Nazca, trasa non-stop przez gory, trzesie jak diabli. Dla nas po Kolumbii to nie nowina, ale pod kiblem niezla kolejka rzygaczy. A….spac ide, ciag dalszy nastapi. Papa.
0 Comments:
Prześlij komentarz
<< Home