Peru wita was!/Welcome to Peru!
Zapomnialam dodac, ze w moim boliwijskim plecaku juz nastepnego dnia rozwalilo sie zapiecie. Teraz podruzuje zabandazowany dookola – jeszcze jeden powod do zniechecenia na ten dziwny kraj. Fakt, ze kosztowal 16 zlotych ale innych nie mieli :-) A moj podreczny plecaczek za 14 zlotych z Argentyny trzyma sie mocno, ach przepasc kulturowa.
Tym bardziej dobrze nam sie oddycha peruwianskim powietrzem. Juz za przejsciem granicznym znajduje buleczki po 10 gr. ktore smakuja jak najlepsze ciasto od pizza, ech. No wiec ladujemy w Puno. Wysiadamy na dworcu, a tam obskakuje nas pyzaty wesolek z ofertami tanich hotelow. Zwykle olewamy takich, ale oferta jest dobra, a my rozleniwieni i po Boliwii spragnieni widoku usmiechnietych i pomocnych ludzi :-)
Jedziemy taksowka do hotelu, ktory mimo duzo wyzszego cennika, rzeczywiscie wynajmuje nam pokoj za 30 soli. Potem dowiemy sie, ze jak na ceny Puno to zdzierstwo, nic dziwnego, ze jestesmy jedynymi goscmi pieciopietrowego hotelu, hehe.
Grubasek wyczul interes i zasypuje nas ofertami. Wahamy sie, czyby najpierw nie porownac cen konkurencji ale imc Nestor Humpiri zna sie na swoim fachu. Zagaduje nas, ze juz mu tylko 3 miejsca zostaly (nie wierzymy) i pozwala stargowac w dol (potem okaze sie ze dosc wysoko zarzal, to i mial z czego spuscic) i stawia na swoim, zostawiajac nas z voucherami na dwudniowa wycieczke na wyspy na jeziorze Titicaca i na autobús do Arequipy. Jeszcze chce nam wcisnac kurs taksowka za 30 zlotych do muzeum plodnosci (ogrod kapiennych fallusow) w niedalekim Chicuito, ale jedziemy tam busikiem za sola od lebka. Ma nas rano odebrac z hotelu, ale rano troche sie spoznia, wiec zaczynamy sie zastanawiac - w sumie nie mamy z nim kontaktu, kurcze, moze do wiatru nas wystawil nicpon. Z niewielkim spoznieniem, zamiast Nestora, przychodzi po nas pani z agencji i jedziemy na przystan. Stateczek faktycznie wypelniony pasazerami, towarzystwo dosc mieszane, w tym duzo Azjatek z roznych krajow, ktore obrazaja sie jak przewodnik je bierze za Japonki (ale Japonki tez sa).
Na jeziorze Titicaca zwiedza sie wyspy plywajace, tzn plecione ze slomy platformy, na ktorych stoja slomiane domy i ludzie sobie w nich mieszkaja. Oczywiscie sloma namaka i trzeba ja caly czas wymieniac, ale system sie jakos sprawdza. Na najwiekszej (ze dwadziescia metrow srednicy) mieszka ze dwanascie malych rodzin. Podobno jak jest niezgoda w rodzinie, to odkrawaja kawalek wyspy z domkiem klotnika, niech splywa i sam sobie radzi. Kiedys najwiekszym wrogiem wyspiarzy byl ogien, bo z braku pradu uzywali swiec, ale od czasow Fujimoriego czerpia energie z paneli slonecznych (tutaj zlego slowa na niego nie powiedza). Na wyspie lasil sie do nas kochany czarny kociak (glownie chowal sie przed prazacym sloncem w cieniu naszych nog) i jeden mily pan chcial nam go sprzedac za dolara (“to nie jest Garfield, to jest kot Pol”), podobno nawet myszy lowi (skad myszy na wyspie?) ale przypomnielismy sobie ze w Peru nie podrozuje sie autobusem ze zwierzakami (przy nas nie wpuscili goscia ze szczeniakiem za pazucha), wiec z zalem pozegnalismy najmilszego kota swiata. Potem w ramach kazdej wycieczki jedzie sie na wyspy naturalne (i spi na jednej z nich) i to jest blad, bo nic tam kompletnie nie ma ciekawego do ogladania. Zabudowa zupelnie zwyczajna, nic unikalnego, zeby tam koniecznie jechac. A strome toto jak diabli – wspinalismy sie pionowo pod gore z pol godziny, zanim doszlismy do domu naszej gospodyni. Zmachali sie wszyscy co do jednego, nikogo nie uprzedzali o trudach, wiec niektorzy tachaja 20-kilowe plecaki (my nie, hehe). Nestor obiecywal dobre jedzenie, kurczaki, pstragi, co tylko chcecie, a tu sie okazuje, ze mieszkacy nie jedz miesa, bo nie maja. Hm, pierwszy obiad byl nie taki zly: zupa z kinua, lokalnego zboza, ziemniaki, pyszna odmiana slodko-kwasnego ziemniaka o nazwie oka i plaster domowego sera. Ale bynajmniej na nas nie czekal. Kiedy dobilismy do wyspy Amantani, na brzegu czekali na nas lokalni, a obiad zaczeli robic dopiero jak nas zobaczyli. Dziwna organizacja. No wiec jak tyle nas przetrzymali, to nawet nam smakowal, mocno okraszony glodem. Ale kolacja juz nas powalila: ziemniaki z ryzem i makaronem. Hm, brakuje tylko kaszy gryczanej, frytek i pampuchow. Oj, Nestor, natrzemy ci uszy. Owszem, ma wyspa jedna atrakcje – mieszkancow poubieranych w stroje ludowe, ktorzy wieczorem robia turystom impreze andyjska. No i na impreze turysci tez przebieraja sie za lokalnych. Uorkiestra daje czadu a panienki w zapaskach wyrywaja gringo do andyjskiego obertasa (ej, maja krzepe). No wlasnie, panienki, bo faceci sie przez caly nasz pobyt nie ujawnili. Obiad mielismy zjesc na drugiej wyspie (Taquile), gdzie dla odmiany sa restauracje. Czekam na tego pstraga od rana, nie zjadam calych sniadaniowych nalesnikow, a tu sie okazuje, ze Nestor znowu nas wykiwal, bo czwarty posilek nie jest wliczony (co wynika z biletow, trzeba bylo czytac). Niewykiwanych byla trojka sposrod dwudziestu pasazerow, wiec nie bylismy osamotnieni. Reszta dala sie skusic na doplacenie 15 zlotych, ale poniewaz do wyboru byl tylko omlet warzywny i jakas dziwna ryba, to podziekowalismy. Przewodnik tez niezly kreciolek, bo poprzedniego dnia przytakiwal, ze bedzie pstrag, a restauracje zachwalal jako najlepsza na wyspie, chociaz po wyjsciu na lad dlugo nie wiedzial, ktory local wybrac. No, tak, Puno jednak zbyt blisko Boliwii, jezioro boliwijskie wiatry przynosi…
Ogolnie wycieczka troche nudna, nie polecam takiej, za to warto poplynac samemu na wyspy plywajace, Uros, i tam przespac sie w slomianym tipi. Tak zrobimy nastepnym razem.
Po powrocie do Puno troche sie obijamy, lazimy po rynku z pamiatkami przy torach kolejowych (najlepsze i chyba najtansze miejsce w Peru jesli chodzi o dwustronne czapki uszanki (los sobie odkupil zgube) i wiele innych tekstyliow, natomiast innych pamiatek duzo mniej. W koncu przypomina nam sie ze nie wystarczy nam rachunek od Nestora - musimy zamienic go na bilet. A, pewnie nam bilety zostawil w hotelu. Dobra, ide, zeby to miec z glowy. W hotelu biletow nie ma, ale chlopak w recepcji mowi, ze Nestor na pewno potem przyniesie, a jak nie, to wie jak go namierzyc. Dobra, idziemy napisac blog i zrobic male proszone zlecenie. Kolo szostej ide do hotelu, tam inny gosciu mowi, ze nie wie gdzie Nestora szukac a do swojego pracownika tez nie ma kontaktu. Ale jak znam nazwe agencji, to tam moge spytac. W agencji wiedza, ze byl dzis na dworcu nagabywac pasazerow (nie mowia mi tego, podsluchalam), kontaktu nie maja i mowia ze dla nich nie pracuje, tylko kupuje u nich bilety. Na wszelki wypadek dzwonia do firmy autobusowej, ale Nestor kupil bilety dla dwoch innych osob, nie dla nas. Odsylaja mnie do hotelu, bo to bylo miejsce transakcji, wiec hotel powinien brac odpowiedzialnosc. Uzbrojona w ten argument biegne do hotelu i napadam na szefa, ze przeciez sprzedaz miala miejsce u nich, wiec sa w to zamieszani, w dodatku na oczach jego pracownika i zeby natychmiast dal mi do niego namiar. Na chwile sie miesza i gdzies dzwoni, ale potem od wszystkiego umywa rece i mowi ze jego pracownik na pewno moich slow nie potwierdzi i ze moge sobie isc na policje. Lecimy na dworzec, a nuz Nestor poluje na kolejnych jeleni, ale niestety go nie ma. Okazuje sie ze za bilet policzyl sobie niezla marze, ale i tak na kwitek nie pojedziemy. Kupujemy jeszcze raz bilety zeby na noc nie zostac w Puno (za 30 zlotych lacznie zamiast od osoby, jak nam policzyl) i biegniemy na dworcowy posterunek policji. Mily szeroko usmiechniety pan z trudem kryje dume ze swojego sprytnego rodaka i rozbawienie, ze znowu kogos naciagnal. Wyjasnia, ze kwitek jest niewazny bez pieczatki firmy. Sam podpis go nie urzadza. Ze jedyny sposob to dorwac Nestora, to przy policji sie nie wyprze, bo bedzie sie bal. I wtedy pieniadze pewnie odda po dobroci, ale jak nam wyslac, skoro wyjezdzamy? Nie mamy czasu, bo za godzine autobús, wiec machamy reka. Policjant z takim slodkim usmiechem nam wyklarowal zasady dzialania swojego kraju, ze machamy reka na te 60 zlotych, nauczka zawsze cenna. Skorzystajcie i wy. To jest bardzo sprytna sztuczka i zapewne popularna. Ktos zabiera was do hotelu i w ten sposob sie uwiarygadnia, bo w hotelu witaja go jak swojego, nawet sam was w hotelu wpisuje w liste gosci. To usypia czujnosc, bo sa swiadkowie, ale swiadkowie tez na pewno maja swoj udzial, wiec na nich nie liczcie. Kupujcie tylko w biurze wlasciwej agencji i sprawdzajcie czy jest pieczatka. Oto rady od babci Asi i dziadka Lukasza, madrych po szkodzie :-) Nerwy ukoila nam pyszna kolacja w knajpce Remembranzas na rogu Libertad i Moquegua. Wszystko co chcecie podane po krolewsku za cene polskiego wietnamczyka z budki. Jest tez pizza z pieca na drewno. To zreszta w Peru standard, w wiekszosci pizzeria na widoku stoi wielki piec w ksztalcie igloo, przy ktorym uwija sie pizzer. Nie zawsze jednak efekt jest tak smaczny jak tutaj. Mimo wszystko Puno zapamietamy milo.
Alez jestesmy zapoznieni z wpisami. Postaramy sie jak najszybciej nadgonic. papa!
1 Comments:
Panie Lukaszu, skoro robia Panstwo proszone zlecenia, to moze skusza sie i na 80 str za 21,40? Prosty, marketingowy tekst na za dwa tygodnie.
Prześlij komentarz
<< Home