The Moose Do America (South!)

Nasze tułaczki po Ameryce od jej południowej strony / Our American dream... well our southern American dream ;)

Moje zdjęcie
Nazwa:
Lokalizacja: Anywhere in South America

wtorek, maja 09, 2006

Pierwsze kroki w Boliwii/ First steps in Bolivia

Po zmroku lapiemy w Purmamarce autobus, ktory dowozi nas do miasteczka na trasie do Boliwii, Tilcar. Podobno jest wieksze wiec sie jeszcze najemy i kupimy mate (wazy toto, wiec odwlekamy do ostatniej chwili). Zajezdzamy do Tilcara, ziab juz ostry, chowamy sie w kafejce internetowej. My tu stuku-puku, a o jedenastej zamykaja nam ostatnia knajpe i zostajemy z jednym bochenkiem pan dulce (czyli panettone, ale za dwa zlote! czemu dopiero teraz je odkrylam!). Do granicznego miasteczka La Quiaca jedzie sie tylko 3 godziny,wiec kupujemy bilet na najpozniejszy autobus (kolo 2 nad ranem)zeby tam za wczesnie nie zajechac(bedzie jeszcze zimniej niz tu!). Oczekiwanie w coraz wiekszym chlodzie (w tym godzine na zewnatrz, bo bezsensownie zamykaja stacje miedzy zmianami cieciow: nie pracuja jeden po drugim, tylko jest godzina przerwy) uprzyjemnia nam rozmowa z bardzo smiesznymi panienkami-Argentynka i Francuzka (pierwsza fajna, jaka tu spotkalismy).O drugiej zostawiamy je na posterunku (na dwie kolejne godziny, brrr, biedactwa)i wsiadamy do autobusu, w ktorym nie ma ani kibla (na stacji tez byl zamkniety)ani ogrzewania (brrrrrr). Czujemy ze oddalamy sie od Argentyny i jej standardow tansportowych. Bez zenady rozwieszamy nasze mokre koszulki gdzie popadnie,zeby nie zgnily. Szczekajac zebami wysiadamy w La Quiaca, a tam stacja zamieniona w noclegownie - podloga zaslana spiacymi Boliwijczykami, trudno sie miedzy nimi przecisnac. Na szczescie jakas babulka sprzedaje cieple picie z termosu, wiec z radoscia rozgrzewam sie rumiankiem, nie szkodzi ze rozpuscila w nim kilo cukru, bardziej sie rozgrzeje. Siadamy na plecakach i czekamy, bo granice otwieraja za godzine-dwie(mamy sprzeczne informacje) a tu przynajmniej mamy dach nad glowa. Wreszcie pan otwiera barek, przenosimy sie i zasypiamy na stole, bynajmniej nieniepokojeni przez obsluge (tu nie Warszawa :-)
Postanawiamy przejsc przez granice zeby kupic bilety na pociag do Uyuni (odjezdza dopiero o 15 30 ale od rana ustawia sie kolejka)a potem wrocic do Argentyny na jedzenie, ostatnie zakupy i zeby wyslac 5-kilowa paczke pamiatek. Nie wiem, czy los juz sie skarzyl, ale w miastach niebedacych stolica prowincji zwykle wysyla sie paczki do 2 kg, poza tym paczka zagraniczna musi przejsc przez clo (ogladaja zawartosc,po czym pieczetuja), a jak w malym miasteczku nie ma urzedu celnego to strasza ze paczka bedzie szla i szla, a moze jeszcze cos sie celnikowi do lapek przyklei. Dlatego nie wyslalismy jej do tej pory, a w Salcie w dodatku poczta w weekend nie dziala(tylko w sobote do 13). STajemy w kolejce po bilety na pociag. Eureka,nie ma zwyklej kolejki jak niegdys w Santa Cruz, tylko pobiera sie numerki (jak w Qmatiku)i czeka az sie wyswietla na tablicy. Dostajemy numerek, naiwnie myslac ze jest ich tyle co biletow. Zbliza sie nasza kolejka, a tu sie okazuje ze oprocz numerow sa tez litery (nigdzie sie nie wyswetlaja, czuje ze to sciema), trzeba poczekac pelne okrazenie,az nasz numerek wyswietli sie jeszcze raz. Potem numerki zaczynaja skakac juz przypadkowo, troche w przod, troche w tyl,naszego wciaz niet. W pewnym momencie policjant odganiajacy ludzi, zeby nie pchali sie pod okienko krzyczy,ze biletow juz nie ma. Potem nagle "rzucaja" dwanascie biletow z najtanszej klasy(niezly syf, bo nawet niezbyt schludna para lokalnych rezygnuje z obrzydzeniem), zaraz potem pojawia sie troche biletow z najdrozszej klasy (ale prawie dwa razy drozsze, niz w cenniku). Anglo- i hebrajskojezyczni rzucaja sie na nie w poplochu, po czym okazuje sie ze kupili bilet do Oruro, zupelnie gdzie indziej. Wreszcie koncza sie wszelkie bilety i przekupka proponuje nam kurs do Uyuni na pace ciezarowy, wraz z 50-oma innymi desperatami (8h). Innym razem. Los kupuje bilet autobusowy do Tupizy, miasteczka w jednej trzeciej drogi bo przewoznik zarecza, ze zlapiemy tam autobus do Uyuni. Idziemy na argentynska strone zeby wyslac paczke. Pan na poczcie kaze nam znalezc pudelko (te tutaj pocztowe to tylko do obrotu krajowego). Dokad ta paczka? Do Malomi? A gdzie to? Zabieramy mu cennik i sami znajdujemy stawke za wysylke do Polski, po czym okazuje sie ze musimy jechac na clo,ktore jest kilkanascie przecznic stad. Na cle mowia ze trzeba wrocic na poczte zeby podali dokladna wage, ale juz za pozno, bo poczte zaraz zamykaja na sieste. To moze zostaniemy do wieczora, az otworza poczte? Nie, bo clo czynne do pietnastej. Trudno, bedziemy ten kram dalej wozic. Jedziemy do Tupizy. Na miejscu okazuje sie ze klamstwo w zywe oczy to regularna praktyka w bolowijskiej branzy transportowej. Klniemy na czym swiat stoi- taki poczatek, ziab i kretactwo, bardzo nas zniecheca do Boliwii.Znajdujemy hotel z przewodnika (nielatwo, bo absolutnie brak tabliczek z nazwami ulic, a narzucajacy sie z pomoca przechodnie nie wiadomo gdzie chca nas wyprowadzic (alesmy sie podejrzliwi zrobili).Hostel to jednoczesnie agencja,ktora organizuje wycieczke po jeziorach i na salar (pustynia solna), ktora chcielismy wykupic w Uyuni. Jest to najwieksza atrakcja turystyczna Boliwii, wiec licza sobie niewasko,wiecej niz wynika z przewodnika i informacji od znajomych,ktorzy ruszyli na wycieczke z Uyuni. W dodatku na jutro nie ma w ogole grupy, a na pojutrze sa tylko dwie osoby (a cene minimalna 105 dolarow od osoby placi sie przy 6 osobach, inaczej koszt rosnie). Los, rozezlony,chce jutro jechac do Uyuni i szukac wycieczki za obiecane 60 dolcow, ale znajdujemy wieczorem agencje, ktora jutro jedzie,za 100. W dodatku, mimo poznej godziny, ciagle jest dosc cieplo, wiec podnosimy nosy do gory.
Potem idziemy zaplacic za wyceczke i okazuje sie, ze para Szwajcarow w ostatniej chwili postanowila jechac bez towarzystwa (i zaplacic samemu za calosc, co to dla nich, wrrr) bo chca pozmieniac trase wycieczki. Ech, trudno, ale za to na pojutrze bedzie 6 osob i zaplacimy 90 - wyliczamy,ze w sumie wychodzi podobnie co w Uyuni, bo tu sa 4 dni zamiast trzech (i odwiedza sie super wyspe na salarze, ktorej nie oferuja agencje z Uyuni) plus odchodzi nam transport do Uyuni, bo tam po wycieczce nas zostawiaja. Poza tym w Tupizie agencji jest duzo mniej i widac ze bardziej im zalezy na jakosci, bo wszyscy turysci jada do Uyuni, a tu trafiaja glownie ci,ktorzy biletu nie dostali:-), wiec trzeba ich zachecic,zeby zamiast jechac dalej nastepnego dnia, wykupili wycieczke tutaj. Nawet sklepu z pamiatkami tu nie ma, a to juz o czyms swiadczy. Umawiamy sie wiec na srode, ubranka nam spokojnie wysychaja, a los dzisiaj jedzie na calodzienna wycieczke konna (ja po calej nocy na zimnie musze sie wygrzac). I slonce bardzo temu sprzyja - wiatru brak a grzeje jak na plazy. Wszystko poza wycieczka tanie jak barszcz. Zapowiada sie calkiem niezle!

2 Comments:

Anonymous Anonimowy said...

siento mucho no entender un pito, pero me encantn tus fotos..

6/16/2006 3:45 PM  
Blogger Ewa said...

Witaj! Bardzo mi się podobają fotografie - sa bardzo ładne! No i polotu pisarskiego też gratuluje- miło poczytać . pozdrawiam Ewa

6/16/2006 4:11 PM  

Prześlij komentarz

<< Home