Zobaczyc kapibare i umrzec (ze smiechu) / To see a capibara and die (laughing)
Autobus porzadnej firmy znowu przyjezdza przed czasem (tak jak pozadne firmy sie kilka godzin spozniaja, tak porzadne nie daja sie wyspac, wrr). Wedlug przewodnika w Kurytybie istnieje calodobowa ulica handlowa, wiec o siodmej rano tam wlasnie ruszamy z dworca. Pic na wode, wszystko pozamykane, ale chociaz dziala informacja turystyczna i darmowy miesjki Internet. Po sesji wysylania wproszen do Buenos, ruszamy do Muzeum Niemeyera, kolejnej jego frapujacej budowli i do sasiedniego lasu Jana Pawla II, gdzie ma byc muzemu polskiego osadnictwa. Spotykamy tam pania director Danute, ktora po piecdziesieciu latach na obczyznie nadal w pelni wlada jezykiem, w odroznieniu od Asi z San Jorge, ktora mowila jak trzecie pokolenie na emigracji. Curitiba jest bardzo zielonym miastem i ma mnostwo parkow na obrzezach, ale dojazd tam zajmuje kupe czasu i za cholere nie mozna sie dowiedziec co gdzie jedzie. Ogladamy druciana opere, niestety w remoncie, wiec nas nie wpuszczaja, potem ogladamy miasto z wiezy widokowej i szukamy klubu polskiego w ktorym dzieciaki podobno cwicza tance folklorystyczne, ale klubu ani sladu. Wieczorem szukamy obchodow 313 rocznicy zalozenia miasta i docieramy na wskazany nam w punkcie informacji plac. Niestety cicho, impreza sie juz zwinela, ale spotykamy Krola Pierogow, pana Tadeusza. Bardzo serdecznie doklada nam pysznych pierogow i czestuje tortem urodzinowym miasta. Poznym wieczorem dzwonimy do Neto, naszego 19-letniego gospodarza i okazuje sie ze ciagle na nas czekaja. Mielismy byc dwa dni temu, ale jacos nie moglismy go zlapac telefonicznie, wiec jak sie ktos zglaszal po portugalsku, to ciagle mowilismy, ze zadzwonimy pozniej. Na glownym placu miasta ze 20 przystankow – krecimy sie w kolko i nie jestemy znalezc wlasciwego autobusu. Na nasze pytanie dostajemy sprzeczne odpowqiedzi, odsylaja nas z miejsca w miejsce, az wreszcie taksiarz mowi ze o tej porzez juz nic nie zlapiemy i proponuje przejazdzke za 10 reali, w sumie kurs jak w wawie. Jednak uliczka jest malo znan, pan biedny crecí sie, 3 razy pytajac na stacjach o droge. Wreszcie trafia, na liczniku 20 reali, ale honorowy kierowca bierze tylko umowione 10 i jeszcze nas bardzo przeprasza. Mimo poznej godziny cala rodzina wita nas serdecznie.
Nastepnego dnia wstalismy wypoczeci dosc pozno. Mielismy jechac na tropikalna Ilha do Mel (Miodowa Wyspa) polozona niedaleko, ale bylo pochmurno, wiec zarzucilismy ten plan. Po krotkim spacerze dotarlismy do domu Tadeusza, krola pierogow. Poznalismy przy okazji osobe odpowiedzialna za popularyzacje dokonan polskiej kuchni w Brazylii na rowni z samym mistrzem Tadeu – czyli jego zone, sprawczynie boskich pierogow i zapewne nie mniej boskich paczkow, ktorych jednak nie dane nam bylo zakosztowac. Itaipu?@ Nastepnie udalismy sie w strone tzw. Parku Ukrainskiego, polozonego nieco na obrzezu miasta. Od autobusu musielismy ok pol godzinki spacerowac pieknym parkiem (drzewa, stawy itp.). Dziwilismy sie ciutke malym bobkom rozsianym po calym parku, bo koz ani psow w nadmiarze tam nie widzielismy, az Ww pewnym momencie zauwazylismy jak na jednej z wysepek z glosnym pluskiem do wody wpada cos przypominajacego wlochaty kawal drewna, a za nim drugi i trzeci. Zapatrzeni na drugi brzeg, omal sami nie wpadlismy na ten kawalek drewna, ktory okazal sie sporych rozmiarow kapibara, a wlasciwie calym stadkiem kapibar wygrzewajacych sie w sloncu. Kiedy do nich podchodzilismy, z glosnym I znaczacym chrzaknieciem pogardy salwowaly sie ucieczka do stawiku, czego nie omieszkalem uwiecznic. Zadna nie chciala pogadac z kuzynami-losiami… Niegoscinne stwory.
Po spacerku znalezlismy drewniany kosciolek, choc jest on przed turystami dobrze ukryty. Okazuje sie, ze dojezdza tam specjalna linia turystyczna, ktora kosztuje spore pieniadze, ale dowozi cie wszedzie tam, gdzie nie jezdza autobusy miejskie, bo wiele atrakcji jest zlokalizowanych poza centrum. Jak sie dowiedzielismy, byla to replika jednego z ukrainskich kosciolow funkcjonujacych gdzies na prowincji w rejonie Paraná. W srodku znalezlismy sporo zdjec z Ukrainy i ladna kolekcje wydmuszek (po ukrainsku to “pessanka” :). Podobno na Ukrainie jest nawet muzeum wydmuszek… Coz, nastepnym razem ruszamy na Lwow : ) Nie rozmawialismy z nikim, ale widzielismy jakies starsze panie wolajace pieska (“Oliver, chlodz tu! Nu chlodz!”) z charakterystycznym wschodnim zaspiewem. Poniewaz jednak poza tym mowily glownie po brazylijsku, nie zaryzykowalismy rozmowy :)
Nastepnie ruszylismy do centrum, gdzie tym razem z powodzeniem zwiedzilismy ogrod botaniczny, mimo ciemnosci (okazalo sie, ze w ogole go nie zamykaja, tylko w nocy bywa niebezpiecznie) i cyknelismy pare fajnych zdjec. Jazda po Kurytybie byla czysta przyjemnoscia. Miasto wyglada i dziala jak zadne inne w Brazylii. Organizacja, wyglad ulic i atmosfera przywodzi na mysl miasta niemieckie. Lad, czystosc, porzadek. Widac, ze zalozyli to miasto niemieccy emigranci.
Nastepny dzien – pobudka z samego rana i wycieczka z Neto i jego tata na dworzec autobusowy. Poniewaz poprzedniego dnia sie wypogodzilo poznym rankiem i bylo ladnie przez caly dzien, zdecydowalismy sie jednak pojechac na wyspe. Autobus po 2,5 h dowiozl nas do promu w miejscowosci Pontal do Sul, skad po 20 minutach doplynelismy na wyspe. Zabralismy tylko aparat, spiwory i namiot, chcac biwakowac tam przez jedna noc. Niestety od poczatku pogoda na wybrzezu byla kiepska, a kiedy doplynelismy do wyspy, zaczelo ordynarnie padac. Nie moglismy wiec nawet wybrac sie na spacer, bo gruntowe sciezki na wysepce (10 km dlugosci, naprawde malenstwo) zamienialy sie w blotniste baseny. Zaszylismy sie wiec w holu jednego z hotelikow i zaczytalismy w ksiazkach, ktore zostawil tam uprzejmy, angielsko-brazylijski wlasciciel. Kilka godzin do nastepnego autobusu minelo jak z bicza strzelil, a akurat przestalo padac, wiec wybralismy sie tylko na spacer 1,5 km do pobliskiej latarni morskiej i wrocilismy na przystan, jak zwykle o maly wlos nie spozniajac sie na prom. Po przybyciu na staly lad okazalo sie, ze jestesmy udupieni, bo autobus co prawda za chwile bedzie, ale niestety bilety mozna kupic tylko na dworcu, ktory byl jakies 3 km od przystani. Autobus I tak potem o dworzec zahaczy, ale nas z przystani bez biletu nie zabierze. Brr… Jak niepyszni ruszylismy w strone dworca (mielismy pol godziny na dojscie, wiec szansa byla), bo nie chcielismy doplacac za taksowke, ale nagle zatrzymal sie jakis samochod I dwoch chlopakow zaoeferowalo nam podwiezienie. Mialem pewne opory, ale Asia z radoscia wskoczyla do srodka, wiec co bylo robic. Na szczescie dostarczyli nas na miejsce w jednym kawalku, wiec mozna powiedziec, ze z nieba nam spadli. Nasza radosc nie trwala dlugo. Okazalo sie, ze nasz autobus jest pelny (prawdopodobnie izraelska para, ktora siedziala na wyspie od 2 tygodni,z tego 4 ostatnie dni w deszczu, znudzila sie w koncu tym pobytem, i nie tylko oni; podziwiam, ze ktokolwiek mogl tam tyle wytrzymac, zwlaszcza w ladnej pogodzie) a nastepny jedzie 3h pozniej. Nasze plany aby zlapac nocny autobus z Kurytyby do Foz do Iguacu ulegly gwaltownej dezintegracji… bleee..
Autobus sie tradycyjnie spoznil a my tradycyjnie zastukalismy do drzwi Neto w okolicach 24.00, tradycyjnie budzac jego rodzicow. Jego samego nie bylo, bo poszedl na koncert Helloween (wow! Ci goscie jeszcze zyja????), co do reszty zepsulo nam humor, bo poszlibysmy z nim, gdybysmy nie pojechali na te glupia wyspe. Pochmurni poszlismy spac.
Nastepnego dnia Neto wstal dosc pozno skacowany wiec Aska zaproponowala lekka wycieczke do polskiego parku, gdzie mialo sie odbyc jakies nabozenstwo czy modlitwy za papieza (chcielismy zobaczyc, jak wyglada polsko-brazylijska religijnosc : ) Po drodze spotkalismy kolezanke Neto, Vivian o swojskim nazwisku Wojciechowski. Okazuje sie, ze jej dziadek byl Polakiem, a ona sama wyjezdza na rok do Europy pracowac w Anglii i chce tez wpasc do Polski aby ubiegac sie o obywatelstwo (hehe teraz nasz paszport jest w cenie : ) W polskim parku nic nie bylo, a msza byla zaplanowana na 17.00. Ruszylismy wiec do parku niemieckiego, juz sami, bo Neto z kolezanka poszli na znajomych. Na miejscu podziwialismy plac poetow, wieze filozofow i swiatynie Goethego. Sporo patosu, ale wszystko bardzo ladnie odpicowane. Praktyczni Niemcy umiescili tez kawiarenke, gdzie zjedlismy pyszny pierniczek i wypilismy sok z rabarbaru (pewnie jedyny w Brazylii przybytek tego typu!) Nastepnie ruszylismy znow do parku polskiego, ale bylo juz za pozno. O 18.30 na placu nie bylo juz nikogo. Brazylijskie msze nie trwaja najwyrazniej za dlugo : ) a modlacy sie uznali, ze JPII i tak zostanie swietym niedlugo bez ich modlow, bo nie bylo tam nawet swieczki. Widzielismy za to w pobliskiej knajpie biesiadnikow stukajacych sie kieliszkami. Moze wpadli po mszy na tradycyjna wodeczke “za zdrowie papieza”? Kto wie…
Wieczorem Neto jeszcze nie wrocil od znajomych, wiec udalismy sie na ostatnia rrazylijska rodizio de pizza, nie skapiwszy sobie tym razem ekstrawanckich pizz z biala czekolada, lodami i truskawkami. Mniam! Jeszcze pamiatkowe zdjecie z rodzina (juz dawno nie mielismy tak serdecznych gosodarzy!!!, mamy nadzieje na szybkie ponowne spotkanie!!!), rozmowa telefoniczna z Neto na pozegnanie i ruszylismy do autobusu. Iguazu, zblizamy sie!
Do Iguazu autobus dojezdza ciut za wczesnie (niesamowite!) Zostawilismy bagaze na stacji i ruszylismy w strone parku narodowego. Po uiszczeniu slonej oplaty wejsciowej i wysmianiu absurdalnej oferty 20 minutowej przejazdzki lodka pod wodospadem za 300 zl od lebka znalezlismy w autobusie, ktory zawiozl nas pod sam wodospad. Mysle, ze duzo do opowiadania tu nie ma, niech przemowia za nas zdjecia….
Po poludniu odebralismy bagaze z dworca i udalismy sie do Argentyny, chcac taniej niz w Brazylii spedzic tam noc i moze zwiedzic wodospad po drugiej stronie, ale na zwiedzanie bylo juz za pozno, wiec skonczylo sie na niezlym obiadku (caneloni! – pierwszy posmak wloskiego dziedzictwa Argentyny) i nocy w podrzednym, choc nie tak tanim hoteliku. Argentynczycy w pierwszym kontakcie robia dobre wrazenie. Nie sa tak radosni jak Brazylijczycy, ale sa tez od nich bardziej spokojni i stonowani, a przy tym uprzejmi. Zupelnie nie wiem, czemu caly kontynent ich nienawidzi, a dowcipy takie jak za chwile opowiem nie naleza do rzadkosci w zadnym z krajow Ameryki Poludniowej (Kloci sie dwoch Argentynczykow: jeden mowi – Ja jestem synem Boga! – drugi odpowiada – Bzdura! To JA jestem synem Boga! Klotnia przeciaga sie a rozstrzygniecia nie widac. W koncu zbliza sie trzeci i pyta: O co sie klocicie? Jeden z nich odpowiada: Mowie temu idiocie, ze jestem synem Boga, ale on upiera sie, ze to on nim jest. Na to trzeci Argentynczyk: Wasza klotnia kompletnie nie ma sensu. Na to pozostali dwaj: dlaczego???! Jak to dlaczego, odpowiada trzeci, niezrazony, przeciez ja nie mialem synow!) Moze na nasze dobre wrazenie wplywa fakt, ze mozemy wreszcie mowic po hiszpansku i sluchac tego jezyka (z dziwnym wloskawym akcentem, ale zawsze!) Rozumiec i byc rozumianymi. UFF!!
Buses by respectable carriers arrive early (just like shitty companies arrive several hours late, the respectable ones won't let u sleep!) According to the guidebook, Curitiba has a 24h shopping street, so we go there at 7am. It's a big scam : ) everything is closed down but at least tourist information is open and the free municipal internet service too! After sending hosting requests to Buenos, we move to Niemeyer's Museum, another one of his striking achievements and to the neighboring John Paul II's wood, where a monument to Polish settlements is supposed to be. Which is where we meet lady Danuta, the director of the center, who after 50 years spent on exile still speaks perfect Polish unlike Joanna from Sao Jorge, who spoke like she was born in Brazil and tried to learn Polish from a Teach Yourself kit. Curitiba is full of green areas, with lots of parks outside the center, but getting there takes time and it is difficult to find out what buses to catch. We watch the futuristic opera building, unfortunately it is being renovated so we cannot get in. Then we see the city from a viewing tower and we look for the Polish cultural club, where kids are supposed to practice folk dancing but it is nowhere to be found. At night we look for the celebrations of the 313th anniversary of the city's foundation and we reach the square the guys at the information desk showed us. Unfortunately the party is dead already, but we still meet the King of Pierogis, Tadeo! He is a great guy, he gives us a lot of delicious pierogis and gives us a piece of the city's birthday cake. Late at night we call Neto, our 19-years old host, and it turns out they're still waiting for us. We were supposed to arrive 2 days before, but he was always out whenever we called, so when people picked up who spoke Portuguese, we only hung up telling them we would call back later. At the main square there are maybe 20 bus stops, we walk around and get lost, unable to find the right bus. We obtain conflicting info from the local people and finally, exhausted, we take a cab, because the cabbie says there are no more buses now... He offers us a ride for 5 bucks, which is like Warsaw prices so we say yes. But the street is little known and the poor cabbie cruises around town asking for directions at three different gas stations. Finally the meter shows twice the promised amount, but the cabbie is a man of honor so he only charges us the promised price and says how sorry he is : ) Although its late, the whole family gives us a heartfelt welcome!
On the next day we get up, rested, quite late. We were supposed to go to a tropical Ilha do Mel (Honey Island) nearby, but it was cloudy so we gave it up. After a short walk we reached the house of Tadeo, the king of pierogi. We also met the person responsible for spreading the best achievements of Polish cuisine in Brazil as much as master Tadeo himself - his lovely wife, the maker of the divine pierogis and supposedly also divine doughnuts, which we were, however, unable to savour. Tadeo also promises us to get in touch with the manager of the huge Itaipu dam we plan to visit while in Iguazu. He is supposed to be second generation Polish Brazilian, so he might give us a special tour or something! Cool! Then we head to the so-called Ukrainian Monument located outside of the city center. From where the bus dropped us, we still had to walk for half an hour in a scenic park (trees, ponds...) wondering what the little droppings scattered here and there were about, because we saw neither dogs nor goats or anything else here.. Until suddenly we saw on one of the islets on the lake something looking like a hairy bale of wood makes a big splash falling into the water, followed by another bale and then another and… looking in awe we almost bumped into one of those bales, which turned out to be a largish capybara, or should I say a whole pack of capybaras basking in the sun. Whenever we tried to approach any one of them, it would grunt contemptuously and then make their way into the pond. I took some photos of fleeing capybaras… nice… None of them wanted to talk to their moose cousins. How rude! After the walk we found the wooden church although it seems well hidden from tourists. There is just a special tourist bus service that gets there directly. It is expensive because it takes you to all the places the city buses don’t go to, as a lot of attractions are well outside the center. As we found out, it was a replica of an Ukrainian church still used somewhere in the Paraná region. Inside we found a number of photos from the Ukraine..
Then we moved to the center, where this time we did manage to visit the botanical garden despite darkness (it turned out they never close down, only it’s a little dangerous at night) and we took some nice shots. Visiting Curitiba is a pleasure. The city looks and works like no other in Brazil. Organization, appearance of the streets and atmosphere resembles German cities. Clean, tidy, orderly, you can tell it was founded by Germans..
Next day, wakey wakey quite early and off we go with Neto and his dad to the bus station. Because on the previous day the weather was quite beautiful at noon and stayed that way all along, we decided to go to the island alter all. The bus took us to the port in Pontal do Sul, and from there we took a boat to the island, which took 20 minutes. We only took the camera, sleeping bags and the tent, as we wanted to stay just one night. Unfortunately, the weather on the coast was shitty all along and when we got to the island, it started raining! We could not even take a walks, because dirt paths on the island (which is 10 km across, btw) turned into muddy traps. So we walked into one of the hotels and started reading books which the polite, English-Brazilian owner left there. We didn’t even notice how time flew. It stopped raining to we took a short walk to the nearby lighthouse and returned to the haven, where we almost missed the boat, as usual. After coming to the shore, it turned out we were fucked because the bus will be there any minute, but we don’t have the tickets, which can only be bought at the station, some 2 miles from the port. The bus will stop at the station anyway, but cannot take us there without a ticket! Duh! Depressed, we started walking (we had 30 minutes so we could still make it) as we didn’t want to pay for the cab, but suddenly a car stopped and two young guys offered us a ride. I had some misgivings, but Asia gladly jumped inside, so what could I do? Fortunately, they delivered us there in one piece, so we could say it was a blessing. Still, tears of joy quickly dried off as it turned out that the bus is full (probably that Israeli couple who had stayed at the island for 2 weeks, including the last 4 days in nonstop rain finally got sick of the weather, and probably not only they did..; I’m surprised anybody could stay there that long, even with nice weather) and the next bus is 3h later. Our plans to catch a night bus from Curitiba to Iguazu suddenly crumbled…
The bus was late, as always, and we knocked on Neto’s door at 12AM, as always, waking his parents up, as always. Neto himself was out because he went to Helloween concert (wow! They’re still alive???) which brought us down even more, cause we would have come with him if we hadn’t gone to the shitty island. We went asleep in terrible moods.
Next day Neto woke up quite late, hung over as it seemed, to Aska proposed a small excursion to the Polish park, where some service or prayers were supposed to be held for the Polish pope (we wanted to see what religion still meant for Poles in Brazil) On the way we met Neto’s friend, Vivian with a familiar sounding name, Wojciechowski. We found nothing in the Polish park and the mass was scheduled for 5pm so we moved to the German park, alone because Neto and Vivian went to meet some friends. Once in the German park, we were inspired by the Poets’ Square, Philosophers’ Tower and Goethe’s Temple. A lot of pathos, but everything looked really nice. Germans, practical as always, also provided a cafeteria, yummy! Then we moved back to the Polish park but it was too late. At 6.30pm the place looked empty. Brazilian church services apparently are quite short and the praying crowd assumed that JP2 will be canonized without their assistance anyway, because there wasn’t even a candle in sight. What we saw where some people having fun in a nearby bar with some shot glasses. Maybe after the service they went to have a traditional drink “to pope’s health”? Who knows…
At night Neto still hadn’t come back from the meeting so we go to eat the last Brazilian rodizio de pizza, indulging our white chocolate, ice-cream and strawberry pizza cravings… Yummy! A photo with the family (we haven’t had such nice hosts in a long time!!! Hope to meet them soon again!), a goodbye phone conversation with Neto and we get to the bus. Iguazu, here we come!
The bus arrives a little early in Iguazu (incredible!) We leave the luggage at the station and after paying the expensive ticket at laughing at the absurdly high boat ride prices (20 minutes ride for USD $100) we got on the bus which took us right to the waterfalls. Not much to talk here, just look at the photos..
In the afternoon we claimed the luggage from the station and we went to Argentina. We wanted to spend the night cheaper than in Brazil and maybe see the waterfalls on the other side, but it was too late for visiting so we ended up having a nice dinner (caneloni! the first taste of Argentina’s Italian heritage!) and spent a night in a cheap-looking although not so cheap hotel. Argentines make a good impression at first glance. Not so blatantly happy as Brazilians, but much more calm and peaceful while kind at the same time. I have no idea why the entire continent hates them and jokes like the one to follow are popular in most countries here. (Two Argentines are having a fight: one says, I am the son of God! No, the other says, I am the son of God! And so on… until a third one approaches them and asks them why they’re fighting. So they tell him and he says: Guys, your fight is completely pointless and you’re both stupid assholes. Outraged, they ask him why. Why?, asks the third guy, unphased. Why? I had no children, you fools!) So maybe our good impression is somehow due to the fact that we can finally speak and be spoken to Spanish (with a strange Italian-like accent but still..) Understand and make ourselves understood! Whew!
1 Comments:
Czemu fotki wstawiane podwojnie? Atawizm kaczystyczny alias kompleks IV RP, huhu? Ocieram pot z czola, ze mis nie poszedl znow poplywac pod wodospadzikiem :-) Fajny, chociaz dziwnie maly sie wydaje :-/
Prześlij komentarz
<< Home