W Rio bez zmian / Nothing new in Rio
Favela "Miasto Boga" / The "City of God" shanty town
Restauracja "zresz, ile chcesz" / All-you-can-eat buffet
Karnawal - to i wiele nastepnych zdjec / Carnival - this photo and the lot to follow
Zawsze na fali / Waving gracefully
Widok ze wzgorza pod Glowa Cukru / View from the hill below the Sugarloaf
Widok ze wzgorza pod Glowa Cukru / View from the hill below the Sugarloaf
Widok ze wzgorza pod Glowa Cukru / View from the hill below the Sugarloaf
Widok ze wzgorza pod Glowa Cukru / View from the hill below the Sugarloaf
My na wzgorzu pod Glowa Cukru / We on the hill below the Sugarloaf
Niteroi
Prom do Niteroi - Niteroi ferry
Widoki z promu / Views from the Ferry
Niteroi
Most do Niteroi / Niteroi bridge - 13 km dlugosci /long
Niteroi
Niteroi
Niteroi - muzeum sztuki wspolczesnej / Museum of Contemporary Art
Niteroi - muzeum sztuki wspolczesnej / Museum of Contemporary Art
Niteroi - muzeum sztuki wspolczesnej / Museum of Contemporary Art
Niteroi
Niteroi - muzeum sztuki wspolczesnej i my / Museum of Contemporary Art and us
Jezus z tylu / JC from behind
Rio - panorama
Rio - panorama
Rio - panorama
Czlowiek z Jezusem na glowie? / Jesus really got to my head
Ja i "Jezusy" / Me and "Jesuses"
Ogrod botaniczny / Botanical gardens
Ogrod botaniczny / Botanical gardens
Ogrod botaniczny / Botanical gardens
Ogrod botaniczny / Botanical gardens
Ogrod botaniczny / Botanical gardens
Ogrod botaniczny / Botanical gardens
Rio - panorama
Rio - panorama
Trochę nas nie było, ale bez paniki. To nie dlatego że nas napadli, ubili, porwali, poćwiartowali, zadeptali (niepotrzebne skreślić). Od czego by tu zacząć? Następnego dnia, w piątek, Raquel zaproponowała wypad na następną plażę. Chętnie skorzystaliśmy. Nazywa się Barra da Tijuca i jest najdłuższą plażą w Rio - 40 km długości. Są tam piękne fale a było puściutko, bo plaża leży z dala od centrum. Okolica jest dostatnia i spokojna a, cikawostka, nie sąsiaduje z favelami, które plenią się prawie wszędzie indziej, tuż na progu pełnych przepychu rezydencji brazylijskich bonzów. Świetne miejsce – to tu zamieszkamy jak się przeniesiemy do osiedlimy Rio (hehehe, na razie sobie jaja robię, ale kto wie? :)) Na orzeźwienie nie ma jak schłodzony kokos – sok do wypicia a potem miąższ do zjedzenia. Pycha! Parasol trochę chroni przed słońcem ale najlepiej dać nura w ocean. Fale znowu mnie powalają na piach i spalam się, mimo kremu z filtrem 50. A myślałem, że jak zbrązowieję w Kolumbii, to już mi słońce nie straszne. Akurat! Ech!
Na obiad idziemy do jednego z bufetów w systemie żresz-ile-chcesz. Pełno ich tu. 40 pysznych dań za 20$. Straszne ale prawdziwe. Mistyczne doznanie, nie będę się zagłębiać w szzczegóły. Na szczęście desery nie były wliczone, więc ze skąpstwa już się nimi nie razczyliśmy. Natomiast wypiłem trzy rodzaje piwa warzonego na miejsc które też niestety nie było wliczone, ojojoj! To prawda, jedzenie jest trochę droższe niż w innych krajach Ameryki Południowej ale jest... no, muszę pędzić, zrzucić trochę tłuszczyku! Potem poszliśmy na najnowszego Woody Allena, Match Point, który, o dziwo, nie jest komedią. Film świetny, więc jako deser się nadał.
Następnego dnia (sobota) Raquel znowu zabrała nas na plażę w Tijuca a potem mieliśmy iść na mecz. O 15.00 kuzyn Raquel miał zadzwonić w sprawie biletów. Gdzie tam. Okazało się, że poszedł rano na imprezkę w rytmie samby, napruł się i o wszystkim zapomniał. Więc ominęła nas niewątpliwie mistyczna okazja, żeby nacieszyć oczy widokiem 22 śniadych gości kopiących skórzany worek na dobrze skoszonej łączce. A jednak szkoda. Może później się uda. Na pocieszenie poszliśmy do kolejnej restauracji w systemie bufetowym, ale tym razem serwowali tam pizzę. Nazywa się to rodizio do pizza („pizza na okrągło”). Działa to inaczej, niż poprzedni bufet. Co minutę kelner przynosi jeden smak pizzy i nakłada ci kawałek, jeśli taki chcesz. Jak nie, czekasz na następny, następny i jeszcze następny. Mniej wyrafinowane, ale dużo tańsze (5$). Doliczyłem się 20 smaków, w tym takie śmiałe zestawienia jak strogonoff, suszona wołowina ze śliwkami, czekolada, wiórki kokosowe, truskawka. Mniam! I dostaliśmy świetne miejsca na paradę samby na dziś wieczór. Za jedyne 80 $ od biletu (aj!) czeka nas masa wrażeń – dokładnie mówiąc 12h – od 19.00 do 7.00. Raquel podrzuca nas pod wielki, 2-km-owy stadion. Straszne tłumy, więc musimy obejść cały stadion, żeby dostać się do naszego sektora. Mamy ze sobą duży aparat i kurczowo go ściskamy. W środku będzie bezpiecznie, ale tutaj... Dochodzimy do wejścia, nagabywani przez setki koników (podobno wiele sprzedawanych przez nich biletów to fałszywki). Nasze, kupione w agencji karnawałowej, na szczęście są prawdziwe. Uff! Zajmujemy swoje miejsca (siedzenie na stopniach schodów. Jedna parada po drugiej. Każda szkoła samby (zespół taneczny) ma 60 minut na swój pokaz, tzn. na przeparadowanie wzdłuż całego Sambodromu. Nie spieszą się, chociaż jedna szkoła może liczyć nawet 5 tysięcy tańczących. Siedzimy w połowie długości stadionu więc mija około 20 minut, zanim do nas dojdą a potem też conieco, zanim przejdą do końca. W międzyczasie czytam sobie książkę, czym nieco szokuję rozentuzjazmowanych Azjatów z sąsiedztwa. Ale odlot! Odjechane kostiumy, dzikie dekoracje i te panienki... Popatrzcie zresztą na zdjęcia:) I pomyśleć, że to tylko zespoły drugoligowe walczące o awans w przyszlym roku. Pierwsza liga występuje w niedzielę i poniedziałek (bilety dwa razy droższe). Niestety byliśmy tak ostrożni, że nie zabraliśmy ani grosza. Ostatnie grosze wywalamy na fiolkę wody (bo butelką tego nazwać się nie da) i po godzinie jesteśmy znowu spragnieni! A noc jest młoda! Nie będę się wdawać w szczegóły, ale było ciężko! Wychodzimy o świcie, mocno senni ale i zachwyceni występami, mijając sterty porzuconych kostiumów na trawnikach (kosztują fortunę ale są jednorazowego użytku – niektórzy się na nie nawet zapożyczają! Nic dziwnego, bo zgodnie z regulaminem duży procent tancerzy muszą stanowić mieszkańcy osiedla, z którego pochodzi szkoła – czyli z jednej z faweli, bo tam właśnie narodziła się samba). Na szczęście Raquel ma nas odebrać! Czekamy na nią z godzinę, podsypiając na trawie:))
Niedziela... dzień na dobre się zaczął, a my idziemy odsypiać. O 16.00 będzie parade uliczna na plaży Ipanema. Wstajemy na czas i wsiadamy w autobus, ale niestety nie ten co trzeba. Miasto jest ogromne, więc już za późno na wycieczkę do Ipanema bo się ściemnia. Wracamy do domu i czeka nas niespodzianka. Raquel przyjęła do siebie dwóch Izraelczyków. I tak dziwne, że wcześniej nie zjechało się więcej gości. Zajmują inny pokój i o północy wychodzą na imprezę. Odważne chłopaki, i co za kondycja!
Poniedziałek. Jedziemy do centrum trochę pozwiedzać. Później ma być parada na plaży Copacabana. Oglądamy pałac cesarski i jakieś zabytki. Jacyś ludzie są pobrzebierani, zewsząd dolatuje muzyka, impreza na całego, ale wzorokowo nijak się to ma do Sambodromu. Nagle wpadamy na jednego z naszych Izraelczyków. Ale zabalowali! (jest 11 rano). Nieco skołowany pyta, czy nie widzieliśmy czasem jego kumpla. Pytamy: zgubiłeś go. A on na to: nie, po prostu nie mogę go znaleźć. Super! Wsiada w autobus i odjeżdża. Wyluzowany jak gepard Chester!
Do Copacabany przyjeżdżamy za wcześnie. Rozkładmy się na pustej plaży (jedynya okazja w całym roku, że TA plaża jest pusta: lokalni wyjechali, a turyści najpewniej są na Sambodromie). Podchodzi do nas facet i proponuje Capairinhę. To tradycyjny drink z miejscowego rumu (Caixaça), cukru, limonki i czegoś jeszcze. Za ile? 2,5$. Liczymy drobniaki. Ledwie nam starczy na metro! A nie zabraliśmy karty bankomatowej. Wzruszamy ramionami. A ile macie? - pyta. 1$. Spoko, mówi. Lubię tak dobijać targu! Niewzruszony drsatycznym spadkiem ceny, nalewa mi do plastikowego kubka ponad 200 ml rumu z małą domieszką innych składników. Miesza, doprawia i proszę! Smakuje bosko, a chrzęszczący między zębami cukier dopełnia wrażenia toporności tego drinku, ale i dodaje mu sex-appealu. Na plażę jak znalazł. A po wypiciu świetnie się skacze przez fale! :)) (spoko, aż takie mocne nie było..! :)
Parada okazuje się badziewna. Garstka ludzi się przebrała, większość jest w cywilu i tylko lekko podryguje w rytm dziwnie znajomego kawałka, który brzmi jak remix słynnego rmuńskiego hitu, który gnębił Europę przez ostatnie dwa lata. Rany... a myślałem, że Dracula-disco oszczędziło Amerykę Południową. Biada wam, Brazylijczycy!
Dociera do nas, że to co widać na ulicy to bardziej prywatne imprezy. Fajne, zabawa jest, ale nic spektakularnego. Fajnie przy tym imprezować, ale do zdjęć się nie nadaje. Tym lepiej, że wykosztowaliśmy się na Sambodrom.
Wtorek. Próbujemy zwiedzić jakieś muzeua ale wszystko zamknięte. Po 3 godzinach snucia się po mieście dajemy sobie spokój i idziemy coś przegryźć. Spotykamy dwie Polki w metrze. Hurra! Pierwszy ślad polskiej mowy w Ameryce Południowej! Nie wiedziałem że tak mnie ucieszy rozmowa z rodaczkami. Okazuje się, że są tu już od 11 dni i załapały się na darmowy koncert Rolling Stonesów na Copacabanie 18-ego lutego (było milion ludzi!) Ale im się trafiło! Opowiedziały na też, że jakaś babka je poprosiła o zdjęcie jej aparatem, a tu podbiega jakiś typek, potrąca je, wyrywa z rąk aparat i w nogi. Całą noc przesiedziały na komisariacie, podrywane przez facetów z policji turystycznej, którzy nie znali słowa po angielsku. Brawo! Już wiem, czemu chcą wyjeżdżać. Zaprowadziły nas na spacer na jakieś wzgórze, z którego miały być ładne widoki. Po 30 minutach wspinaczki przez las w strugach potu, doszliśmy na szczyt i panoramka rzeczywiście niczego sobie! Okazuje się, że to jest szczyt, przez który przejeżdża kolejka linowa w drodze na Pão de Açucar (Głowę Cukru), wzgórze z widokiem na miasto. Jesteśmy mniej więcje w ¾ wysokości Głowy Cukru, widok zapiera dech i właśnie oszczędziliśmy 35$. Hurra! Dziewczyny, następnym razem stawiamy wam piwo! Po zejściu na dół i długiej pogawędce, rozdzielamy się. Powodzenia w Salvadorze, a potem w Argentynie!
Środa. Cholera, wszystkie muzea ciągle pozamykane. Wsiadamy więc na prom do Niteroi, miasteczka pod Rio. Mieści się tam słynne Muzeum Sztuki Współczesnej projektu legendarnego architekta brazylijskiego, Oscara Niemeyera. Wygląda jak UFO, które wylądowało na malowniczej skale na brzegu ocenau i zapomniało odlecieć. Oczywiście nieczynne ale i tak większe wrażenie robi na zewnątrz. Cykamy kilka fotek i wracamy na prom. Miejscowy żebrak, któremu nic nie dałem, wścieka się na mnie i obrzuca wyzwiskami. Czuję się nieswojo, zastanawiam soę czy w moim kierunku nie leci już nóż. Ale do promu udaje mi się dotrzeć w jednym kawałku. Ach, ci turyści, pieprzeni centusie!
Odwiedzamy też ogród botaniczny (5 tysięcy odmian roślin, no i te małpy w bambusowych gąszczach.. :) chcemy się wspiąć na wzgórze Chrstusa, ale robi się późno. Idziemy do kolejnego bufetu, ale jedzeni nie wygląda za ciekawie (słynna „comida mineira” czyli kuchnia górników), więc tylko Asia je. Ja idę na pizzę w rodizio.
Czwartek. Dzisiaj wreszcie zdobędziemy szczyt Corcovado ze słynnym Chrystusem Zbawicielem (Cristo Redentor). Rozważamy różne opcje: wspinaczkę (zaleta: darmo, wada: pewnie zajęłoby kilka godzin, bo szczyt jest dwa razy wyższy niż Pão de Açucar, a poza tym nam się nie chce...:). Taksówka? Niewiele taniej niż pociąg a taksówkarz będzie na nas czekać na górze tylko pół godziny. W końcu po zaliczeniu długaśnego ogonka, wsiadamy w kolejkę (18 $ od osoby, kurczę!) 20 minut potem jesteśmy na górze. Uff! Ciekawe ile by nam wspinaczka zajęła! Niestety na górze ani trochę chłodniej. Słońce przygrzewa jak wściekłe. Ale jakie widoki. Jezus też jest fajny, ale nie taki gigantyczny, jak się spodziewaliśmy. Ociekam potem, na jeden metr kwadratowy przypada tu jakieś 150 luda, głównie jankesów i Francuzów. Niedobrze, zdaje się, że wzgórze zaraz pęknie w szwach! Wszyscy pozują do zdjęć z rozłożonymi ramionami, nie ma szansy, żeby zrobić sobie zdjęcie bez trzech innych „zbawicieli” w kadrze za tobą. A fe! Spadamy stamtąd tak szybko, jak się da. Cieszę się, że byliśmy, ale to doświadczenie z gatunku sportów ekstremalnych. A jednak widoki utwierdzają mnie w pierwszym wrażeniu, że nazwa "cidade maravilhosa" (cudowne miasto) jest w pełni zasłużona. Szkoda, że widać to tylko ze wzgórza. Plaże są znakomite, śródmieście jest bardzo wielkomiejskie, tempo życia zapiera dech, ale bieda rzuca się w oczy bardziej, niż gdziekolwiek w Ameryce Południowej (moje prywatne zdanie, Aśka uważa, że w Kolumbii było widać większą biedę). Półnadzy bezdomni rozłożeni na głównych placach i ulicach miasta to chleb codzienny. Chyba w dziedzinie nierówności społecznych dużo tu do zrobienia...
Jutro piątek. Mamy nadzieję trochę jeszcze pozwiedzać, może ostatni raz pójść na plażę, a potem jedziemy do Ouro Preto, brazylijskiej perły kolonialnej a potem do Salwadoru. Co do podróży do Salwadoru, staliśmy przed takim wyborem:: 100 $ od osoby za autobus albo 105 $ za samolot. Nie ma się co zastanawiać, ale ceny swoją drogą upiorne... transport to najważniejsza część naszego budżetu a w Brazylii jest dołująco drogi... :(
Dalsze newsy wkrótce.
We`ve been gone for quite a while now. But not to worry. It`s because we had a lot to do not because we were mugged, killed, kidnapped, dismembered, trampled upon (choose the right answer). Where do we start? On the next day, on Friday, Raquel offered us a trip to another beach. We gladly accepted. It is called Barra da Tijuca and is Rio`s longest beach - 40 km long. It also had beautiful waves and was almost completely empty, because the beach if far away from the center. It is a quiet and wealthy neighborhood and, surprise surprise, it does not have shanty towns (favelas) which grow mostly everywhere else, just outside splendid villas and palaces of the rich. It is a great location and it is where we will move when we come to live in Rio (hehehe it`s all jokes now but who knows? :)) Chilled coconut is a great refreshment - for drinking and for eating afterward. Yum! The umbrella offers some shade but still it`s best to cool down in the ocean. Waves make me fall again and I get a sunburn, even with the factor 50 sunscreen. And I thought once I got brown in Colombia, I`d be alright all along. No way! ugh!
For dinner we go to one of the all-you-can-eat buffets. There are a lot of them around. 40 excellent dishes for USD $20. Cruel but true. It was a mystical experience, I won`t get into details. Fortunately, desserts were not included so being tight-fisted we didn`t have any. What I had were three brands of in-house brewed beer, which was not included either, and it hurt! Ouch! True, food is a bit more expensive that in other countries in South America but it is just... well, gotta run a bit to shake the fat off! Then off to see the newest Woody Allen movie, Match Point, which surprisingly enough is not comedy. A great movie, so it made excellent dessert.
Next day (Saturday) Raquel took us to the Tijuca beach again and then we were supposed to see the game. At 3pm Raquel`s cousin was supposed to call about the tickets. He didn`t. Turned out he went to some Samba party in the morning, got drunk and forgot about the whole business. And so we missed an undoubtedly mystical pleasure of watching 22 darkish guys kicking a leather bag around what seems a large well-trimmed meadow. Still, it`s a shame. Maybe we can see a game later. As consolation, we went to another all-you-can-eat restaurant, but this time it was a pizza place. It works in a different way from the last buffet. Every minute the waiter brings you one style of pizza and you take a slice if you want. If not, you wait for another and another and another. Less exquisite but cheaper (USD $5). I counted 20 styles, including daring ones like strogonoff, beef jerky with prunes, chocolate, coconut chips, strawberry. Yummy! And we got excellent seats for the Samba parade tonight. For just USD $80 per ticket (ouch!) we will have loads of fun - 12h to be exact - from 7pm till 7am. Raquel gives us a lift to the huge 2km long stadium. The crowds are immense and we need to go around the whole stadium to get to our sector. We bring the big camera and we cling to it furiously. It is safe inside but for now... We find the entrance molested by thousands of scalpers (apparently many of the tickets they sell are fakes). Ours, although purchased over the counter, luckily are ok. Whew! We take our seats. Parade after parade. Every school of samba (group of dancers) has 60 minutes for the presentation, i.e. for parading along the entire Sambodromo. They take their time but make it with no sweat, although up to 5 thousand dancers can be included in one school. We are seated halfway along the stadium so before they reach us, approx. 20 minutes pass after the end of each parade. I read my book in the meantime, which comes as a shock to some Asians who are having loads of fun just next to me. But this thing is hot! Spaced-out costumes, wicked decors and the girls... Just look at the photos :) And to thing those are just second division groups fighting for a promotion to premier league for the next year. The premiership performs on Sunday and Monday (tickets 2x more expensive). Unfortunately, we were careful enough not to take any money. We splurge our only coins on a vial (coz I cant call it a bottle) of water and after 1 h were totally dry again! And the night has just begun! I won`t get into details now but it was hard! At dawn, half-alseep but also swept off our feet by the dancers we leave, passing heaps of abandoned costumes on our way (they cost a fortune but they are only used once - some people even take loans to pay for them! No wonder, because according to regulations a huge percentage of performers must be residents of the neighborhood the school is located in - and those are shanty towns, or favelas, because that`s where Samba was born!) Raquel is supposed to pick us up, luckily! We wait for her sleeping on the lawn :))
Sunday... we go to bed in broad daylight. At 4pm a street parade is to be held at the Ipanema beach. We get up at the right time and take a bus, but alas a wrong one. The city is huge so now it`s too late to go to Ipanema because it`s getting dark. We return home and are in for a surprise. Raquel brings to Israeli guys home. It`s strange no other guests appeared before anyway. They take the other room and at 12am they are off to a party. Brave lads, great shape!
Monday. We go to the center to take in some sights. Later on a parade is supposed to be held in Copacabana beach. We watch the Emperor`s Palace and some historic stuff. Some people wear fancy dresses, music everywhere, party time but it`s not as spectacular as the Sambodromo. Just doesn`t compare. Suddenly we bump into one of our Isreali friends. They must have had a heluva party! (11am) With unseeing eyes he asks me if we haven`t seen his friend by any chance. We ask him: did you lose him. And he`s like: no, I just can`t find him. Great! He gets on a bus, leaves. Cool guy!
We arrive in Copacabana too early. We lie on a nearly empty beach (the only time in the whole year when THAT beach is empty: the local people have left, the tourists are at Sambodromo, most likely). A guy comes over and offers me a Capairinha. It`s a traditional drink made of local rum (Caixaça), sugar, lime and something else. How much? USD $2.5. We count the money. Barely enough for subway! And we didn`t bring our ATM card. We shrug. How much do you have, he asks. USD $1, we say. Good, he replies. I like negotiating like that! Unphased by the drastic price difference, he pours me over 200 ml of the rum and a tiny bit of other stuff to a plastic cup. He stirs, spices it up and voila! Tastes great and the sugar grinding in my mouth multplies the roughness but also the strange sex-appeal of the drink. Perfect stuff for the beach. Great jumping on the waves after drinking it! :)) (relax, it can`t have been that strong..! :)
The parade turns out to be crap. A few people are fancy-dressed, most in "civilian" clothes jerking around slightly to the sound of a stranegly similar tune, which appears to be a remix of the famous Romanian hit-song, which tormented Europe for the last two years. God... and I thought Dracula-disco spared South America. Woe betide you, guys!
It is still dawning on us that what they show on the streets are more like popular festivities, parties organized by private people. Fun, nice, amusing but not to spectacular. Good to be involved in. Bad to watch and take photos. All the better we went to see the Sambodromo.
Tuesday. We try to visit some museums but everything is closed. After 3 hours of cruising around town we let go and go to eat something. We meet two Polish girls in the subway. Hurray! The first talkable Polish trace in South America! I didn`t think I would be so happy to talk to our countrymen (-women!) I turns out they`ve been here for 11 days and got to see the free Rolling Stones gig on the Copacabana beach on the 18th February (1 million people there!) Lucky for them! They also tell us that when somebody asked one of them to took his photo (with his camera), another guy rushed over to them, tripped the girl and snatched the camera from her hand and then they spend a night at the police station, being picked up by guys from the tourist police, who didn`t speak a word of English. Nice! Now I know why they want out of here. They lead us for a walk to some hill with supposedly nice views. After 30 minutes of sweaty walking in the forest we reach the top and the view is nothing short of amazing! It turns out this is the hill the cable car passes on its way to Pão de Açucar (Sugarloaf), the hill overlooking the city. We are more or less 25% lower than the top of the Sugarloaf, views are breathtaking and we just saved USD $35. Hurrah! Girls, next time we meet the drinks are on us! After a long talk and after we get down, we part ways. Good luck in Salvador, then Argentina and then for the rest of your trip!
Wednesday. Unfortunately, all the goddamn museums are still closed. So we take a ferry to Niteroi, a city just outside Rio. It has the famous Museum of Contemporary Art designed by the legendary Brazilian architect, Oscar Niemeyer. It reminds me of a UFO, which landed on a scenic rock on the ocean shore and forgot to take off. It is of course closed but it is still more impressive on the outside. After taking a few shots we return to the ferry. A local beggar I refuse to support turns white with rage and starts yelling profanities at me. I get the shivers. I wonder whether a knife has already been thrown at my back. I turn out to be okay and make it back to the ferry in one piece. Those tourists. Frigging misers!
We also visit the exotic botanical gardens (5 thousand varieties of plants and those monkeys on bamboo sticks.. :) and we want to climb the Jesus hill but it is getting late. We go to visit another all you can eat joint, but the food doesn`t look so good now, so only Asia eats. I eat the all u can eat pizza in another place.
Thursday. Today we finally are going to conquer the Corcovado hill where the famous Christ the Redeemer (Cristo Redentor) is located. We consider different options: climbing (the good: it`s free, the bad: it would probably take us a good few hours, since the hill is twice as big as the Pão de Açucar, and besides we`re too lazy ...:). Cab? It`s not much cheaper than the train and the cabbie will only wait half an hour once at the top. Finally, after waiting in a huge line, we take a train ($18 per person, ough!) 20 minutes and we`re upstairs. Whew! I wonder how much time it would have taken to climb it! Unfortunately it is not at all cooler upstairs. The sun is beating like crazy. But the views are amazing. Jesus is cool too, but less imposing than you would have thought. I`m dripping with sweat and there`s maybe 150 people per square meter here, mostly Americans and French. This is bad. I have an impression the hill will burst any minute now! And everyone is posing to the photo spreading his hands in the silliest way imaginable. Not a chance to take a photo without at least three other "redeemers" posing behind you. Yuck! We fly from there as fast as we can. I am glad we went, but this is for fans of extreme sports only. However, the views confirm my first impression that the name "cidade maravilhosa" (marvelous city) is by no means undeserved. It`s a shame you can only see this from a hill. Beaches are splendid, downtown has a big-city look and is impressive and the pace of life is breathtaking but poverty is as striking as in any place in South America (this is my private opinion, Aska thinks it was in Colombia that people looked poorer). Naked people lying about on main city squares and on the streets are commonplace occurrences. I think a lot needs to be done here in terms of social equity...
Tomorrow`s Friday. We hope to do some more visiting, maybe go to the beach one last time and we leave for Ouro Preto, Brazil`s colonial jewel and then to Salvador. We had a choice for travelling to Salvador: USD $100 per person by bus or USD $105 by plane. Not too difficult a decision, I should say, but the prices are horrible anyway... transport is the most important item in our budget and it is depressingly expensive in Brazil... :(
Check back for more.
Restauracja "zresz, ile chcesz" / All-you-can-eat buffet
Karnawal - to i wiele nastepnych zdjec / Carnival - this photo and the lot to follow
Zawsze na fali / Waving gracefully
Widok ze wzgorza pod Glowa Cukru / View from the hill below the Sugarloaf
Widok ze wzgorza pod Glowa Cukru / View from the hill below the Sugarloaf
Widok ze wzgorza pod Glowa Cukru / View from the hill below the Sugarloaf
Widok ze wzgorza pod Glowa Cukru / View from the hill below the Sugarloaf
My na wzgorzu pod Glowa Cukru / We on the hill below the Sugarloaf
Niteroi
Prom do Niteroi - Niteroi ferry
Widoki z promu / Views from the Ferry
Niteroi
Most do Niteroi / Niteroi bridge - 13 km dlugosci /long
Niteroi
Niteroi
Niteroi - muzeum sztuki wspolczesnej / Museum of Contemporary Art
Niteroi - muzeum sztuki wspolczesnej / Museum of Contemporary Art
Niteroi - muzeum sztuki wspolczesnej / Museum of Contemporary Art
Niteroi
Niteroi - muzeum sztuki wspolczesnej i my / Museum of Contemporary Art and us
Jezus z tylu / JC from behind
Rio - panorama
Rio - panorama
Rio - panorama
Czlowiek z Jezusem na glowie? / Jesus really got to my head
Ja i "Jezusy" / Me and "Jesuses"
Ogrod botaniczny / Botanical gardens
Ogrod botaniczny / Botanical gardens
Ogrod botaniczny / Botanical gardens
Ogrod botaniczny / Botanical gardens
Ogrod botaniczny / Botanical gardens
Ogrod botaniczny / Botanical gardens
Rio - panorama
Rio - panorama
Trochę nas nie było, ale bez paniki. To nie dlatego że nas napadli, ubili, porwali, poćwiartowali, zadeptali (niepotrzebne skreślić). Od czego by tu zacząć? Następnego dnia, w piątek, Raquel zaproponowała wypad na następną plażę. Chętnie skorzystaliśmy. Nazywa się Barra da Tijuca i jest najdłuższą plażą w Rio - 40 km długości. Są tam piękne fale a było puściutko, bo plaża leży z dala od centrum. Okolica jest dostatnia i spokojna a, cikawostka, nie sąsiaduje z favelami, które plenią się prawie wszędzie indziej, tuż na progu pełnych przepychu rezydencji brazylijskich bonzów. Świetne miejsce – to tu zamieszkamy jak się przeniesiemy do osiedlimy Rio (hehehe, na razie sobie jaja robię, ale kto wie? :)) Na orzeźwienie nie ma jak schłodzony kokos – sok do wypicia a potem miąższ do zjedzenia. Pycha! Parasol trochę chroni przed słońcem ale najlepiej dać nura w ocean. Fale znowu mnie powalają na piach i spalam się, mimo kremu z filtrem 50. A myślałem, że jak zbrązowieję w Kolumbii, to już mi słońce nie straszne. Akurat! Ech!
Na obiad idziemy do jednego z bufetów w systemie żresz-ile-chcesz. Pełno ich tu. 40 pysznych dań za 20$. Straszne ale prawdziwe. Mistyczne doznanie, nie będę się zagłębiać w szzczegóły. Na szczęście desery nie były wliczone, więc ze skąpstwa już się nimi nie razczyliśmy. Natomiast wypiłem trzy rodzaje piwa warzonego na miejsc które też niestety nie było wliczone, ojojoj! To prawda, jedzenie jest trochę droższe niż w innych krajach Ameryki Południowej ale jest... no, muszę pędzić, zrzucić trochę tłuszczyku! Potem poszliśmy na najnowszego Woody Allena, Match Point, który, o dziwo, nie jest komedią. Film świetny, więc jako deser się nadał.
Następnego dnia (sobota) Raquel znowu zabrała nas na plażę w Tijuca a potem mieliśmy iść na mecz. O 15.00 kuzyn Raquel miał zadzwonić w sprawie biletów. Gdzie tam. Okazało się, że poszedł rano na imprezkę w rytmie samby, napruł się i o wszystkim zapomniał. Więc ominęła nas niewątpliwie mistyczna okazja, żeby nacieszyć oczy widokiem 22 śniadych gości kopiących skórzany worek na dobrze skoszonej łączce. A jednak szkoda. Może później się uda. Na pocieszenie poszliśmy do kolejnej restauracji w systemie bufetowym, ale tym razem serwowali tam pizzę. Nazywa się to rodizio do pizza („pizza na okrągło”). Działa to inaczej, niż poprzedni bufet. Co minutę kelner przynosi jeden smak pizzy i nakłada ci kawałek, jeśli taki chcesz. Jak nie, czekasz na następny, następny i jeszcze następny. Mniej wyrafinowane, ale dużo tańsze (5$). Doliczyłem się 20 smaków, w tym takie śmiałe zestawienia jak strogonoff, suszona wołowina ze śliwkami, czekolada, wiórki kokosowe, truskawka. Mniam! I dostaliśmy świetne miejsca na paradę samby na dziś wieczór. Za jedyne 80 $ od biletu (aj!) czeka nas masa wrażeń – dokładnie mówiąc 12h – od 19.00 do 7.00. Raquel podrzuca nas pod wielki, 2-km-owy stadion. Straszne tłumy, więc musimy obejść cały stadion, żeby dostać się do naszego sektora. Mamy ze sobą duży aparat i kurczowo go ściskamy. W środku będzie bezpiecznie, ale tutaj... Dochodzimy do wejścia, nagabywani przez setki koników (podobno wiele sprzedawanych przez nich biletów to fałszywki). Nasze, kupione w agencji karnawałowej, na szczęście są prawdziwe. Uff! Zajmujemy swoje miejsca (siedzenie na stopniach schodów. Jedna parada po drugiej. Każda szkoła samby (zespół taneczny) ma 60 minut na swój pokaz, tzn. na przeparadowanie wzdłuż całego Sambodromu. Nie spieszą się, chociaż jedna szkoła może liczyć nawet 5 tysięcy tańczących. Siedzimy w połowie długości stadionu więc mija około 20 minut, zanim do nas dojdą a potem też conieco, zanim przejdą do końca. W międzyczasie czytam sobie książkę, czym nieco szokuję rozentuzjazmowanych Azjatów z sąsiedztwa. Ale odlot! Odjechane kostiumy, dzikie dekoracje i te panienki... Popatrzcie zresztą na zdjęcia:) I pomyśleć, że to tylko zespoły drugoligowe walczące o awans w przyszlym roku. Pierwsza liga występuje w niedzielę i poniedziałek (bilety dwa razy droższe). Niestety byliśmy tak ostrożni, że nie zabraliśmy ani grosza. Ostatnie grosze wywalamy na fiolkę wody (bo butelką tego nazwać się nie da) i po godzinie jesteśmy znowu spragnieni! A noc jest młoda! Nie będę się wdawać w szczegóły, ale było ciężko! Wychodzimy o świcie, mocno senni ale i zachwyceni występami, mijając sterty porzuconych kostiumów na trawnikach (kosztują fortunę ale są jednorazowego użytku – niektórzy się na nie nawet zapożyczają! Nic dziwnego, bo zgodnie z regulaminem duży procent tancerzy muszą stanowić mieszkańcy osiedla, z którego pochodzi szkoła – czyli z jednej z faweli, bo tam właśnie narodziła się samba). Na szczęście Raquel ma nas odebrać! Czekamy na nią z godzinę, podsypiając na trawie:))
Niedziela... dzień na dobre się zaczął, a my idziemy odsypiać. O 16.00 będzie parade uliczna na plaży Ipanema. Wstajemy na czas i wsiadamy w autobus, ale niestety nie ten co trzeba. Miasto jest ogromne, więc już za późno na wycieczkę do Ipanema bo się ściemnia. Wracamy do domu i czeka nas niespodzianka. Raquel przyjęła do siebie dwóch Izraelczyków. I tak dziwne, że wcześniej nie zjechało się więcej gości. Zajmują inny pokój i o północy wychodzą na imprezę. Odważne chłopaki, i co za kondycja!
Poniedziałek. Jedziemy do centrum trochę pozwiedzać. Później ma być parada na plaży Copacabana. Oglądamy pałac cesarski i jakieś zabytki. Jacyś ludzie są pobrzebierani, zewsząd dolatuje muzyka, impreza na całego, ale wzorokowo nijak się to ma do Sambodromu. Nagle wpadamy na jednego z naszych Izraelczyków. Ale zabalowali! (jest 11 rano). Nieco skołowany pyta, czy nie widzieliśmy czasem jego kumpla. Pytamy: zgubiłeś go. A on na to: nie, po prostu nie mogę go znaleźć. Super! Wsiada w autobus i odjeżdża. Wyluzowany jak gepard Chester!
Do Copacabany przyjeżdżamy za wcześnie. Rozkładmy się na pustej plaży (jedynya okazja w całym roku, że TA plaża jest pusta: lokalni wyjechali, a turyści najpewniej są na Sambodromie). Podchodzi do nas facet i proponuje Capairinhę. To tradycyjny drink z miejscowego rumu (Caixaça), cukru, limonki i czegoś jeszcze. Za ile? 2,5$. Liczymy drobniaki. Ledwie nam starczy na metro! A nie zabraliśmy karty bankomatowej. Wzruszamy ramionami. A ile macie? - pyta. 1$. Spoko, mówi. Lubię tak dobijać targu! Niewzruszony drsatycznym spadkiem ceny, nalewa mi do plastikowego kubka ponad 200 ml rumu z małą domieszką innych składników. Miesza, doprawia i proszę! Smakuje bosko, a chrzęszczący między zębami cukier dopełnia wrażenia toporności tego drinku, ale i dodaje mu sex-appealu. Na plażę jak znalazł. A po wypiciu świetnie się skacze przez fale! :)) (spoko, aż takie mocne nie było..! :)
Parada okazuje się badziewna. Garstka ludzi się przebrała, większość jest w cywilu i tylko lekko podryguje w rytm dziwnie znajomego kawałka, który brzmi jak remix słynnego rmuńskiego hitu, który gnębił Europę przez ostatnie dwa lata. Rany... a myślałem, że Dracula-disco oszczędziło Amerykę Południową. Biada wam, Brazylijczycy!
Dociera do nas, że to co widać na ulicy to bardziej prywatne imprezy. Fajne, zabawa jest, ale nic spektakularnego. Fajnie przy tym imprezować, ale do zdjęć się nie nadaje. Tym lepiej, że wykosztowaliśmy się na Sambodrom.
Wtorek. Próbujemy zwiedzić jakieś muzeua ale wszystko zamknięte. Po 3 godzinach snucia się po mieście dajemy sobie spokój i idziemy coś przegryźć. Spotykamy dwie Polki w metrze. Hurra! Pierwszy ślad polskiej mowy w Ameryce Południowej! Nie wiedziałem że tak mnie ucieszy rozmowa z rodaczkami. Okazuje się, że są tu już od 11 dni i załapały się na darmowy koncert Rolling Stonesów na Copacabanie 18-ego lutego (było milion ludzi!) Ale im się trafiło! Opowiedziały na też, że jakaś babka je poprosiła o zdjęcie jej aparatem, a tu podbiega jakiś typek, potrąca je, wyrywa z rąk aparat i w nogi. Całą noc przesiedziały na komisariacie, podrywane przez facetów z policji turystycznej, którzy nie znali słowa po angielsku. Brawo! Już wiem, czemu chcą wyjeżdżać. Zaprowadziły nas na spacer na jakieś wzgórze, z którego miały być ładne widoki. Po 30 minutach wspinaczki przez las w strugach potu, doszliśmy na szczyt i panoramka rzeczywiście niczego sobie! Okazuje się, że to jest szczyt, przez który przejeżdża kolejka linowa w drodze na Pão de Açucar (Głowę Cukru), wzgórze z widokiem na miasto. Jesteśmy mniej więcje w ¾ wysokości Głowy Cukru, widok zapiera dech i właśnie oszczędziliśmy 35$. Hurra! Dziewczyny, następnym razem stawiamy wam piwo! Po zejściu na dół i długiej pogawędce, rozdzielamy się. Powodzenia w Salvadorze, a potem w Argentynie!
Środa. Cholera, wszystkie muzea ciągle pozamykane. Wsiadamy więc na prom do Niteroi, miasteczka pod Rio. Mieści się tam słynne Muzeum Sztuki Współczesnej projektu legendarnego architekta brazylijskiego, Oscara Niemeyera. Wygląda jak UFO, które wylądowało na malowniczej skale na brzegu ocenau i zapomniało odlecieć. Oczywiście nieczynne ale i tak większe wrażenie robi na zewnątrz. Cykamy kilka fotek i wracamy na prom. Miejscowy żebrak, któremu nic nie dałem, wścieka się na mnie i obrzuca wyzwiskami. Czuję się nieswojo, zastanawiam soę czy w moim kierunku nie leci już nóż. Ale do promu udaje mi się dotrzeć w jednym kawałku. Ach, ci turyści, pieprzeni centusie!
Odwiedzamy też ogród botaniczny (5 tysięcy odmian roślin, no i te małpy w bambusowych gąszczach.. :) chcemy się wspiąć na wzgórze Chrstusa, ale robi się późno. Idziemy do kolejnego bufetu, ale jedzeni nie wygląda za ciekawie (słynna „comida mineira” czyli kuchnia górników), więc tylko Asia je. Ja idę na pizzę w rodizio.
Czwartek. Dzisiaj wreszcie zdobędziemy szczyt Corcovado ze słynnym Chrystusem Zbawicielem (Cristo Redentor). Rozważamy różne opcje: wspinaczkę (zaleta: darmo, wada: pewnie zajęłoby kilka godzin, bo szczyt jest dwa razy wyższy niż Pão de Açucar, a poza tym nam się nie chce...:). Taksówka? Niewiele taniej niż pociąg a taksówkarz będzie na nas czekać na górze tylko pół godziny. W końcu po zaliczeniu długaśnego ogonka, wsiadamy w kolejkę (18 $ od osoby, kurczę!) 20 minut potem jesteśmy na górze. Uff! Ciekawe ile by nam wspinaczka zajęła! Niestety na górze ani trochę chłodniej. Słońce przygrzewa jak wściekłe. Ale jakie widoki. Jezus też jest fajny, ale nie taki gigantyczny, jak się spodziewaliśmy. Ociekam potem, na jeden metr kwadratowy przypada tu jakieś 150 luda, głównie jankesów i Francuzów. Niedobrze, zdaje się, że wzgórze zaraz pęknie w szwach! Wszyscy pozują do zdjęć z rozłożonymi ramionami, nie ma szansy, żeby zrobić sobie zdjęcie bez trzech innych „zbawicieli” w kadrze za tobą. A fe! Spadamy stamtąd tak szybko, jak się da. Cieszę się, że byliśmy, ale to doświadczenie z gatunku sportów ekstremalnych. A jednak widoki utwierdzają mnie w pierwszym wrażeniu, że nazwa "cidade maravilhosa" (cudowne miasto) jest w pełni zasłużona. Szkoda, że widać to tylko ze wzgórza. Plaże są znakomite, śródmieście jest bardzo wielkomiejskie, tempo życia zapiera dech, ale bieda rzuca się w oczy bardziej, niż gdziekolwiek w Ameryce Południowej (moje prywatne zdanie, Aśka uważa, że w Kolumbii było widać większą biedę). Półnadzy bezdomni rozłożeni na głównych placach i ulicach miasta to chleb codzienny. Chyba w dziedzinie nierówności społecznych dużo tu do zrobienia...
Jutro piątek. Mamy nadzieję trochę jeszcze pozwiedzać, może ostatni raz pójść na plażę, a potem jedziemy do Ouro Preto, brazylijskiej perły kolonialnej a potem do Salwadoru. Co do podróży do Salwadoru, staliśmy przed takim wyborem:: 100 $ od osoby za autobus albo 105 $ za samolot. Nie ma się co zastanawiać, ale ceny swoją drogą upiorne... transport to najważniejsza część naszego budżetu a w Brazylii jest dołująco drogi... :(
Dalsze newsy wkrótce.
We`ve been gone for quite a while now. But not to worry. It`s because we had a lot to do not because we were mugged, killed, kidnapped, dismembered, trampled upon (choose the right answer). Where do we start? On the next day, on Friday, Raquel offered us a trip to another beach. We gladly accepted. It is called Barra da Tijuca and is Rio`s longest beach - 40 km long. It also had beautiful waves and was almost completely empty, because the beach if far away from the center. It is a quiet and wealthy neighborhood and, surprise surprise, it does not have shanty towns (favelas) which grow mostly everywhere else, just outside splendid villas and palaces of the rich. It is a great location and it is where we will move when we come to live in Rio (hehehe it`s all jokes now but who knows? :)) Chilled coconut is a great refreshment - for drinking and for eating afterward. Yum! The umbrella offers some shade but still it`s best to cool down in the ocean. Waves make me fall again and I get a sunburn, even with the factor 50 sunscreen. And I thought once I got brown in Colombia, I`d be alright all along. No way! ugh!
For dinner we go to one of the all-you-can-eat buffets. There are a lot of them around. 40 excellent dishes for USD $20. Cruel but true. It was a mystical experience, I won`t get into details. Fortunately, desserts were not included so being tight-fisted we didn`t have any. What I had were three brands of in-house brewed beer, which was not included either, and it hurt! Ouch! True, food is a bit more expensive that in other countries in South America but it is just... well, gotta run a bit to shake the fat off! Then off to see the newest Woody Allen movie, Match Point, which surprisingly enough is not comedy. A great movie, so it made excellent dessert.
Next day (Saturday) Raquel took us to the Tijuca beach again and then we were supposed to see the game. At 3pm Raquel`s cousin was supposed to call about the tickets. He didn`t. Turned out he went to some Samba party in the morning, got drunk and forgot about the whole business. And so we missed an undoubtedly mystical pleasure of watching 22 darkish guys kicking a leather bag around what seems a large well-trimmed meadow. Still, it`s a shame. Maybe we can see a game later. As consolation, we went to another all-you-can-eat restaurant, but this time it was a pizza place. It works in a different way from the last buffet. Every minute the waiter brings you one style of pizza and you take a slice if you want. If not, you wait for another and another and another. Less exquisite but cheaper (USD $5). I counted 20 styles, including daring ones like strogonoff, beef jerky with prunes, chocolate, coconut chips, strawberry. Yummy! And we got excellent seats for the Samba parade tonight. For just USD $80 per ticket (ouch!) we will have loads of fun - 12h to be exact - from 7pm till 7am. Raquel gives us a lift to the huge 2km long stadium. The crowds are immense and we need to go around the whole stadium to get to our sector. We bring the big camera and we cling to it furiously. It is safe inside but for now... We find the entrance molested by thousands of scalpers (apparently many of the tickets they sell are fakes). Ours, although purchased over the counter, luckily are ok. Whew! We take our seats. Parade after parade. Every school of samba (group of dancers) has 60 minutes for the presentation, i.e. for parading along the entire Sambodromo. They take their time but make it with no sweat, although up to 5 thousand dancers can be included in one school. We are seated halfway along the stadium so before they reach us, approx. 20 minutes pass after the end of each parade. I read my book in the meantime, which comes as a shock to some Asians who are having loads of fun just next to me. But this thing is hot! Spaced-out costumes, wicked decors and the girls... Just look at the photos :) And to thing those are just second division groups fighting for a promotion to premier league for the next year. The premiership performs on Sunday and Monday (tickets 2x more expensive). Unfortunately, we were careful enough not to take any money. We splurge our only coins on a vial (coz I cant call it a bottle) of water and after 1 h were totally dry again! And the night has just begun! I won`t get into details now but it was hard! At dawn, half-alseep but also swept off our feet by the dancers we leave, passing heaps of abandoned costumes on our way (they cost a fortune but they are only used once - some people even take loans to pay for them! No wonder, because according to regulations a huge percentage of performers must be residents of the neighborhood the school is located in - and those are shanty towns, or favelas, because that`s where Samba was born!) Raquel is supposed to pick us up, luckily! We wait for her sleeping on the lawn :))
Sunday... we go to bed in broad daylight. At 4pm a street parade is to be held at the Ipanema beach. We get up at the right time and take a bus, but alas a wrong one. The city is huge so now it`s too late to go to Ipanema because it`s getting dark. We return home and are in for a surprise. Raquel brings to Israeli guys home. It`s strange no other guests appeared before anyway. They take the other room and at 12am they are off to a party. Brave lads, great shape!
Monday. We go to the center to take in some sights. Later on a parade is supposed to be held in Copacabana beach. We watch the Emperor`s Palace and some historic stuff. Some people wear fancy dresses, music everywhere, party time but it`s not as spectacular as the Sambodromo. Just doesn`t compare. Suddenly we bump into one of our Isreali friends. They must have had a heluva party! (11am) With unseeing eyes he asks me if we haven`t seen his friend by any chance. We ask him: did you lose him. And he`s like: no, I just can`t find him. Great! He gets on a bus, leaves. Cool guy!
We arrive in Copacabana too early. We lie on a nearly empty beach (the only time in the whole year when THAT beach is empty: the local people have left, the tourists are at Sambodromo, most likely). A guy comes over and offers me a Capairinha. It`s a traditional drink made of local rum (Caixaça), sugar, lime and something else. How much? USD $2.5. We count the money. Barely enough for subway! And we didn`t bring our ATM card. We shrug. How much do you have, he asks. USD $1, we say. Good, he replies. I like negotiating like that! Unphased by the drastic price difference, he pours me over 200 ml of the rum and a tiny bit of other stuff to a plastic cup. He stirs, spices it up and voila! Tastes great and the sugar grinding in my mouth multplies the roughness but also the strange sex-appeal of the drink. Perfect stuff for the beach. Great jumping on the waves after drinking it! :)) (relax, it can`t have been that strong..! :)
The parade turns out to be crap. A few people are fancy-dressed, most in "civilian" clothes jerking around slightly to the sound of a stranegly similar tune, which appears to be a remix of the famous Romanian hit-song, which tormented Europe for the last two years. God... and I thought Dracula-disco spared South America. Woe betide you, guys!
It is still dawning on us that what they show on the streets are more like popular festivities, parties organized by private people. Fun, nice, amusing but not to spectacular. Good to be involved in. Bad to watch and take photos. All the better we went to see the Sambodromo.
Tuesday. We try to visit some museums but everything is closed. After 3 hours of cruising around town we let go and go to eat something. We meet two Polish girls in the subway. Hurray! The first talkable Polish trace in South America! I didn`t think I would be so happy to talk to our countrymen (-women!) I turns out they`ve been here for 11 days and got to see the free Rolling Stones gig on the Copacabana beach on the 18th February (1 million people there!) Lucky for them! They also tell us that when somebody asked one of them to took his photo (with his camera), another guy rushed over to them, tripped the girl and snatched the camera from her hand and then they spend a night at the police station, being picked up by guys from the tourist police, who didn`t speak a word of English. Nice! Now I know why they want out of here. They lead us for a walk to some hill with supposedly nice views. After 30 minutes of sweaty walking in the forest we reach the top and the view is nothing short of amazing! It turns out this is the hill the cable car passes on its way to Pão de Açucar (Sugarloaf), the hill overlooking the city. We are more or less 25% lower than the top of the Sugarloaf, views are breathtaking and we just saved USD $35. Hurrah! Girls, next time we meet the drinks are on us! After a long talk and after we get down, we part ways. Good luck in Salvador, then Argentina and then for the rest of your trip!
Wednesday. Unfortunately, all the goddamn museums are still closed. So we take a ferry to Niteroi, a city just outside Rio. It has the famous Museum of Contemporary Art designed by the legendary Brazilian architect, Oscar Niemeyer. It reminds me of a UFO, which landed on a scenic rock on the ocean shore and forgot to take off. It is of course closed but it is still more impressive on the outside. After taking a few shots we return to the ferry. A local beggar I refuse to support turns white with rage and starts yelling profanities at me. I get the shivers. I wonder whether a knife has already been thrown at my back. I turn out to be okay and make it back to the ferry in one piece. Those tourists. Frigging misers!
We also visit the exotic botanical gardens (5 thousand varieties of plants and those monkeys on bamboo sticks.. :) and we want to climb the Jesus hill but it is getting late. We go to visit another all you can eat joint, but the food doesn`t look so good now, so only Asia eats. I eat the all u can eat pizza in another place.
Thursday. Today we finally are going to conquer the Corcovado hill where the famous Christ the Redeemer (Cristo Redentor) is located. We consider different options: climbing (the good: it`s free, the bad: it would probably take us a good few hours, since the hill is twice as big as the Pão de Açucar, and besides we`re too lazy ...:). Cab? It`s not much cheaper than the train and the cabbie will only wait half an hour once at the top. Finally, after waiting in a huge line, we take a train ($18 per person, ough!) 20 minutes and we`re upstairs. Whew! I wonder how much time it would have taken to climb it! Unfortunately it is not at all cooler upstairs. The sun is beating like crazy. But the views are amazing. Jesus is cool too, but less imposing than you would have thought. I`m dripping with sweat and there`s maybe 150 people per square meter here, mostly Americans and French. This is bad. I have an impression the hill will burst any minute now! And everyone is posing to the photo spreading his hands in the silliest way imaginable. Not a chance to take a photo without at least three other "redeemers" posing behind you. Yuck! We fly from there as fast as we can. I am glad we went, but this is for fans of extreme sports only. However, the views confirm my first impression that the name "cidade maravilhosa" (marvelous city) is by no means undeserved. It`s a shame you can only see this from a hill. Beaches are splendid, downtown has a big-city look and is impressive and the pace of life is breathtaking but poverty is as striking as in any place in South America (this is my private opinion, Aska thinks it was in Colombia that people looked poorer). Naked people lying about on main city squares and on the streets are commonplace occurrences. I think a lot needs to be done here in terms of social equity...
Tomorrow`s Friday. We hope to do some more visiting, maybe go to the beach one last time and we leave for Ouro Preto, Brazil`s colonial jewel and then to Salvador. We had a choice for travelling to Salvador: USD $100 per person by bus or USD $105 by plane. Not too difficult a decision, I should say, but the prices are horrible anyway... transport is the most important item in our budget and it is depressingly expensive in Brazil... :(
Check back for more.
0 Comments:
Prześlij komentarz
<< Home