The Moose Do America (South!)

Nasze tułaczki po Ameryce od jej południowej strony / Our American dream... well our southern American dream ;)

Moje zdjęcie
Nazwa:
Lokalizacja: Anywhere in South America

niedziela, lutego 05, 2006

Ekwador od podszewki / Ecuador from the inside

Baños - przyroda / great outdoors
Baños - wulkan Tungurahua / Tungurahua volcano
Baños - ratusz / town hall
Baños - kosciol / church
Asia i swinka morska / Asia taking the guinea pig by the horns
Przenosny supermarket z pamiatkami / Portable souvenir outlet
Quilotoa - laguna
Quilotoa - laguna
Quilotoa - laguna
Jak zdobywalem krater / Me taking the crater
Rambo i my / Rambo and us
Quilotoa - miejscowa fauna / Local fauna
Na peronie / On the platform
Pociag / The Train - Asia
Dach pociagu, interes sie kreci / Trains roof, business as usual
Pociag(trasa Nariz del Diablo- Nos Diabla) / The Train-Nariz del Diablo route (Devils nose)
Pociag(trasa Nariz del Diablo- Nos Diabla) / The Train-Nariz del Diablo route (Devils nose)
Pociag(trasa Nariz del Diablo- Nos Diabla) / The Train-Nariz del Diablo route (Devils nose)
Pociag(trasa Nariz del Diablo- Nos Diabla) / The Train-Nariz del Diablo route (Devils nose)
Pociag(trasa Nariz del Diablo- Nos Diabla) / The Train-Nariz del Diablo route (Devils nose)
Nasz pociag ma wielu kibicow / Trainspotting
Czekamy na autobus do Cuenki / Waiting for a bus to Cuenca
Zmniejszona glowka tsantsa / Shrunken head - tsantsa
Cuenca
Cuenca
Cuenca
Cuenca nad rzeka / Cuenca riverside
Pranie w rzece / Riverside laundry
Cuenca
Cuenca
Cuenca przerwany most / Cuenca broken bridge
Cuenca
Cuenca sad / Cuenca court of justice
Cuenca
Cuenca
Ingapirca
Ingapirca
Asia brata sie ze swinka / Asia fraternizing with local swine
Inkaska twarzyczka / The inca mug
Los meski walnal w kimono, wiec przejmuje ster. Oj, znowu mamy zaleglosci, tak to jest wloczyc sie po pustkowiach. Z samego rana udalismy sie na dworzec autobusowy (2 minuty od hotelu), gdzie z miejsca zgarnal nas naganiacz (do Banos? Szybko, senor, autobus juz odjezdza). Upewniamy sie, ze to autobus ejecutivo (si, si, senior) czyli z przyzwoitym odstepem miedzy fotelami, zeby nogi zmiescic) i z WC, bo podroz trwa 6 godzin (mowia ze 5, ale zawsze trzeba z godzine dodac, bo klamia w zywe oczy). Wychodzimy na peron – za ten przywilej trzeba zaplacic cwierc dolara! A tam okazuje sie ze autobus bedzie dopiero za 40 minut. 40 minut pozniej podjezdza ciasny trup oczywiscie bez kibla. Idziemy do panienki z okienka a ta sie bezczelnie smieje ze za taaaka cene chcemy z kiblem i ze wcale nie mowila, ze kibel jest i ze nieladnie tak klamac. A w ogole to na tej trasie nikt kibla nie oferuje. Po odzyskaniu kasy radzimy sie straznika, ktora firma jest najsolidniejsza i w nowym autobusie znajduje sie i miejsce na nogi, i kibel, za ta sama cene. Nawet jest wideo – w dobry humor wprawia nas “Leprechaun IV w kosmosie” czyli horror z najnizszej polki.
Banos to malutkie miasteczko, ktorego glowna atrakcja sa gorace baseny i widok na dymiacy wulkan (miasteczko od kilkunastu lat jest w ciaglym stanie gotowosci, nawet mieszkancow raz ewakuowali, ale wrocili mimo zakazow).Dymu wulkan nie pokazal tylko ciut pary, ktora wygladala jak chmura, basen okazal sie bardziej zatloczony niz wulkan blotny, wiec pozostalo nam szukac innych atrakcji. Godzine polowalismy na restauracje meksykanska polecana przez Lonely Planet – pytani sklepikarze ciagle odsylali nas pod coraz nowe adresy. Wreszcie skapitulowalismy i poszlismy do knajpki wegetarianskiej – hurra! Pierwsza Govinda, ktora nie zamienila sie w hamburgerownie! Bylismy chyba jedynymi i niespodziewanymi klientami, bo bardzo mili wlasciciele nic nie mieli na stanie – obiad powstawal od zera. “Bedzie za jakies 10 minut”.
Po 20 minutach na stol wjechala zupa. Przed drugim daniem zdazylismy jeszcze pojsc na sesje zdjeciowa z wulkanem.
Wieczorem przypadkiem wpadlismy na dlugo poszukiwana restauracje Pancho Villa – zmienili adres a Lonely Planet go nie zaktualizowala. Mniam, bardzo polecamy, cala knajpke razem z uroczymi wlascicielami najchetniej zabralibysmy ze soba w dalsza droge.Z rana wsiadamy w autobus do Latacungi (szkaradne miasto reklamujace sie sloganem “una ciudad para vivir” – miasto, w ktorym dobrze zyc), skad jedzie autobus do Quilotoa. Trasa jest bardzo malownicza i prowadzi do jeziora w wulkanie. Autobus wysadza nas pod samym schroniskiem – malutkim budyneczkiem, w ktorym kryje sie labirynt pokojow bez drzwi (jeden wyrasta z drugiego) – cos jak nasze mieszkanie do potegi 10-tej. W srodku oprocz nas tylko czworka gosci z Holandii i Belgii. W podrozy po Ameryce Pld sa juz od szesciu miesiecy i w Ekwadorze po raz pierwszy ich okradli. He, he, skad my to znamy. Z przyjemnoscia sluchamy opowiesci ze szlaku i notujemy cenne porady. Wreszcie trafiam na swinke morska w menu (bo poluje na nia juz od Kolumbii, a w Quito kuchnia ludzi z gor jest w pogardzie) – sprobowalam, ale od teraz juz swinki moga sie przy mnie czuc bezpiecznie. Po obiedzie juz troche za
pozno na spacer do jeziora, wiec idziemy tylko popatrzec na nie z platformy widokowej. Szaro buro, wiec nie spodziewamy sie zbyt wiele, dobrzez bedzie jak zobaczymy chocby zarys. Idziemy chwile pod gorke a tu nagle wyrasta przed nami wielka zielona tafla otoczona gorami – milkniemy w pol zdania. Odczekawszy chwile, az sie otrzasniemy, napadaja nas maloletnie sprzedawczynie ludowych pamiatek, a niedlugo potem z odsiecza ruszaja im rodzice. Wyhaczamy dwie bardzo fajne rzeczy i przy pomocy nowo nabytych umiejetnosci negocjacyjnych prawie dwukrotnie opuszczamy cene. Rano postanawiamy obejsc wulkan dookola. Na tablicy informacyjnej pisza ze zajmie to 4-5 godzin, a poniewaz oferuja nieco szybsze przejazdzki mulem, to wietrzymy podstep – pewnie strasza leniwych turystow wysilkiem, zeby do mula zachecic. Ruszamy zwawo, a przed nami pomyka Rambo, nasz przewodnik zakontraktowany za jeden usmiech (bo kielbasy nie ma tu gdzie kupic). Po 4,5 godzinach jestesmy w polowie drogi, ledwie zywi, skalki sa coraz bardziej strome i a deszcz hula w najlepsze. Zarzadzam zejcie z gorki na pazurki do szosy, bo cokolwiek z tego wyniknie, gorzej juz nie bedzie (pionowy slalom po krzaczkach jeszcze do dzis czuje gramolac sie po schodach). Na dole spotykamy dziadka, ktory pokaze droge do schroniska. Porzuca rodzine i idzie z nami. O, tam, caly czas prosto. Nie, samochodow ani koni nikt nie ma, trzeba piechota, jakies dwie godziny. Aha, to juz dziekujemy, pan wraca do swoich zajec, poradzimy sobie. Z podejrzanym usmieszkiem dziadek idzie dalej. Z daleka widzimy woz z drewnem! Hurra. Pan wciaz lezie za nami i zaczyna przebakiwac cos o napiwku za doprowadzenie do celu. Woz dopiero sie zaladowuje, zaraz ruszy do lasku na dalszy zaladunek i do miasteczka wyjedzie za dwie godziny. Przyplatuje sie drugi dziadek, piechur i oferuje uslugi przewodnika – tamta droga 40 minut bedzie, co ja mowie, 30. Wybieramy drwali, zwlaszcza ze ich szef mowi ze nic nam nie policzy. Ladujemy sie na drewno i w droge, dzielny psiak biegnie przodem. Dojezdzamy do lasku i okazuje sie ze oba dziadki pelne nadziei zabraly sie razem z nami. Okazuje sie ze woz zabierze nas tylko do rozjazdu skad bedzie jeszcze troche wspinaczki. Laduja to drewno i laduja, wiec ruszamy do przodu, jak skoncza to nas po drodze dogonia. Kilometr dalej w oddali widac furgonetke.
Co za fart, ze facet wlasnie wysadza Indianke z kurami. Wszedzie mu po drodze, bo to taki wiejski transporter, wiec zawiezie nas i do schroniska po plecaki, i zaraz potem na autobus. Uff! Pies nie chce sie zaladowac na pake, wiec biegnie za nami, az na rozjezdzie zbacza w strone gor. W schronisku gospodyni smutno ze psiaka zostawilismy na pastwe losu, chociaz nic nie mowi. Na szczescie przybiega, caly zmoczony, doslownie 5 minut po nas.
Lapiemy autobus i na noc zajezdzamy do Riobamby. Miasto dosc duze, ale o godzinie 21 soltys zwija internet, stad opoznienie w relacjach. Los droga losowania wygrywa zaszczytna misje wyjscia, skoro swit, na dworzec po bilety na pociag. Na peronie kupa turystow, z tradycyjnym opoznieniem wjezdza lokomotywa z jednym wagonem osobowym plus pozostale - bydlece. Fortelem zdobywam miejsce siedzace, ale okazuje sie ze wiekszosci pasazerow i tak zalezy na miejscach na dachu. Szkoda ich, wszyscy mocno okutani, ale deszcz i wiatr niewaski, a prawdziwe widoki zaczna sie niepredko. Cala trase – szesc kilometrow – pociag pokonuje w cztery godziny, po drodze dwa
razy sie wykolejajac, co sasiedzi Jankesi komentuja jak dziadki z Muppet Show. Ale widoki mrozace krew w zylach, z boku co chwila wyrasta przepasc, a my tu zygzakiem. W kluczowym momencie ladujemy sie na dach, wiec nic nam nie umknelo, poza deszczem, ktory ustal. Kiedy wykolejamy sie po raz trzeci,zaloga radzi isc dalej piechota, bo do stacji zostalo 10 minut. Na rogatkach Alausi czeka na nas autobus “Cuenca, Cuenca”. Rozbitkowie chetnie sie z nim zabieraja, po czym facet w miasteczku kaze wszystkim wysiadac do kasy, zeby kupic billet, po czym cichcem odjezdza. Zdumieni turysci z biletu dowiaduja sie ze autobus jedzie za 2 godziny. Jemy cos, zawiadamiamy o przyjezdzie naszego gospodarza z CS, dajemy sie oszukac bezczelnej
sklepowej, az przyjezdza autobus. Kibla brak (przed nami 4 godziny, czyli 5),miejsc siedzacych zero, a chetnych kilkunastu. W kasie mowia ze to dzis ostatni, wiec cudzoziemscy desperaci tlocza sie w korytarzu. Ostatni stoi na schodach. Obsluga mowi ze polowa pasazerow wysiadzie w miasteczku za 45 minut. Terefere, nie z nami te numery (dzisiaj spotkalismy tych biedakow – dwie panienki usiadly po poltorej godzinie, a chlopak godzine przed Cuenka. Przycisnieta kasjerka zdradza nam ze mozna podjechac taksowka do szosy gdzie lapie sie autobusy z Quito omijajace jej miasteczko. Przy szosie stacja, na stacji autobus do Cuenki. Pusty. Pytam gdzie kierowca. Do Kolumbii wyjechal. Pani sie nie smieje, powaznie mowie. Siadamy i czekamy. Cos nas mija nie zwazajac na energiczne machanie. Z drugiej strony szosy 40
mlodziakow czeka na autobus w przeciwnym kierunku. Podjezdza w polowie wypelniony, chlopaki z okrzykiem na ustach go szturmuja (szkoda ze aparat schowany) i nawet sie mieszcza. Wreszcie zajedza na stacje autobus do Cuenki (opcja pelny luksus) i dojezdzamy na miejsce o przyzwoitej porze, kiedy nasz sympatyczny Rafael jeszcze nie spi. Miasto rzeczywiscie ladne, pelne cacy wycyzelowanych budynkow kolonialnych (troche w typie nowoorleanskiej starowki), dalo sie obejsc w jeden dzien (w tym muzeum etnograficzne z duza kolekcja skurczonych glow). Jutro jedziemy ogladac
inkaskie ruiny.. Na zalegle i biezace zdjecia jeszcze troche poczekajcie, bo nie mamy pod reka szybkiego lacza. Papa.
Niedziela. Pojechalismy dzisiaj ogladac inkaskie ruiny 2 godziny od Cuenki.


Autobus zatrzymuje sie tuz pod wejsciem, wchodza dwie indianki i cos marudza, ze zamkniete, ale jak uiscimy dotacje na chorego synka, to pomoga nam wejsc. Paru gringo z tylu autobusu dalo sie zagadac. Indianki znikaja. Podchodzimy do bramy, zamknieta na klodke. Podchodza jacys dwaj indianie i mowia ze jest konflikt miedzy ich miasteczkiem a wladzami odpowiedzialnymi za zabytki i w zwiazku z tym do wyjasnienia zwiedzanie jest zabronione. Jak wejdziemy, to policja nas pogoni, ale oni znaja wejscie od tylu i za drobna oplata nas zaprowadza. Pukamy sie w czolo i idziemy do przodu, rzeczywiscie spotykamy policjantow. Uprzejmie wyjasniaja, ze to bzdura, po prostu glowne wejscie jest zamkniete, ale wchodzi sie z boku i zwiedzanie jest darmowe. Ech, czemu Ekwadorczycy czuja tak przemozna potrzebe kiwania turystow? Nawet pani magíster w aptece musiala mi z dolara za malo wydac. Uciekamy od
polskiego buractwa, a tu czeka juz lokalne...

The he-moose fell asleep so I take the wheel. Wow, we have a backlog again, that´s what you get when you´re wandering off the beaten track. First thing in the morning we go to the bus terminal (2 minutes from the hotel) where we meet the bus company ustler urging us to hurry up (off to Banos? Quick, the bus is leaving). We make sure the bus is the ejecutivo class (sure, senor) that is one with a decent legspace and with a WC because the ride takes 6 hours (they say 5 but you need to add one more as they usually lie abt that). We go to the platform – which privilege costs a quarter! There we learn the bus is not leaving until 40 minutes later. 40 minutes later there comes a lousy piece of junk, no WC needless to say. We go to the ticket lady and here she is laughing at us that we want a toilet for this price and that she never mention the toilet and that it´s impolite to lie like that. Anyway, no company offers toilet for that route. After we get our money back, we consult a guard on which company is the most reliable and we get a new bus. Guess what? It´s big and comfy, with a toilet and we pay the same price. There´s even a video – we cheer up watching “Leprechaun IV in space” – the corniest horror flick ever.
Banos is a tiny town whose major attractions include thermal pools and the view of an active volcano with smoke profusely pouring out (the town has been alert for over ten years now, the local populations was even evacuated once but they all came back, irregardless of the authorities´ regulations)Rather than puffs of smoke we only saw some steam that looked like a cloud, and the pool turned out to be more crowded than the mud volcano so we had to look for other things to do. We spent an hour chasing a Mexican restaurant highly recommended by Lonely Planet – the shop owners we asked kept sending us back and forth until we gave up and went to a vegetarian diner. Hurray! The first Govinda so far that has not yet turned into a burger place! We were probably the only and unexpected customers, as the very nice owners had nothing in store – the dinner had to be made from scratch. “It´ll be ready in some 10 minutes”.
Alter 20 minutes the soup was served. Before the main course we still had time to go and take the volcano snapshots. In the evening we bumped into the long searched Pancho Villa restaurant – they changed the address and Lonely Planet failed to bring it up to date. Yummy, have a try, we would gladly pack the whole place, including the cute owners, and take it with us. Next morning we get on the bus to Latacunga (an ugly city advertising itself with a slogan “una ciudad para vivir” – a city to live in), from which we catch a bus to Quilotoa.
The road is spectacular and leads to a lake in the volcano. The bus drops us off next to the hostel, a tiny building which houses a true labyrinth of doorless rooms (one leading to another) – very much like our apartment but 10 times bigger. Inside there are just 4 Dutch/ Belgian people. They´ve been touring South America for six months and it was in Ecuador where they were first robbed. Sounds familiar. We gladly listen to travelers stories and take down priceless pieces of advice. I finally find the guinea pig on the menu(i´ve been tracking it since Colombia and the Quito people look down on the mountain cuisine) – I tried it but from now on guinea pigs may feel safe around me. After the dinner it was kinda late for a stroll towards the lake, so we just head off to look at it from the viewpoint. The sky is all grey so we don´t expect much. It´d be nice to see the outlines at least. We climb for a moment and suddenly there appears a giant green circle surrounded by the mountains – we shut up in awe. Having waited a moment to let us come around, little souvenir sellers hunt us down, with their parents soon joining in. We find two really nice handcrafts and using our newly acquired bargaining skills we get the price down almost by 50%. Next morning we decide to go around the lake, following
the volcano ridge. The info board says it takes 4-5 hours and we get suspicious as they offer to take a faster trip on a mule back – they probably scare the lazy tourists to encourage them to choose the mule ride. We head off, with Rambo as the trailblazer contracted for a smile (as there´s no sausage around here). After 4and a half hours we´re only midway, half alive - the rocks are getting ever steeper and the rain is running wild. I decide that we get back downhill - whatever comes out of it, things can´t be any worse (I can still feel the frantic bush slalom when going
down the stairs).Once down on the muddy road, we meet an old guy willing to show us the way back to the hostel. He dumps his family and joins us. Look over there, it´s straight ahead all the way. No, no cars or horses around, you need to walk for two hours. Ok, thank you, you might go back to your chores, sir, we´ll manage. Wearing a suspicious smile, the old guy keeps following us. From a distance we spot a lumber truck! Hurray. He´s still there with us and starts mentioning a tip for leading us to our destination. The truck is loading the lumber, about to go on to a nearby forest to load some more and it won´t leave for the town until two hours later. Another old guy comes out of nowhere and offers to guide us – that road will take you there in 40 minutes, nay, 30. We go for the lumberjacks, especially that their boss says they´ll take us for free. We climb atop of the lumber and off we go, the brave doggie leading the way. We get to the forest and find the two old guys still there on the truck, full of expectations. Turns out the truck will only take us to a
fork from which we still have some climbing to do. They keep loading the lumber so we march ahead, as soon as they´re ready, they can pick us up along the way. A kilometer later we see a van in the distance. We´re so lucky that a guy has just brought home an Indian woman with hens. He´s a local transporter so he doesn´t mind where he goes – he will take us to the hostel to pick up our backpacks and farther on to catch a bus. The dog won´t get in the cargo trailer so it keeps running after us until it strays towards the mountains on a fork. The hostel lady is sad that we left the dog in the middle of nowhere although she won´t complain. Luckily, it shows
up, all wet, literally five minutes later. We catch a bus and get to Riobamba at dusk. The city is quite big but internet shuts down at 9p.m. hence no news from us. The he-moose draws the broken match winning the privilege to go, at dawn, to the train station to get the tickets. The platform is full of tourists, at seven plus the traditional delay there comes the locomotive with one passenger car and a
couple of cattle cars. I use a trick to get us the seats but soon it turns out most passengers are after the seats on the roof. We feel sorry for them, even though they are all clothed like the North Pole explorers, as there´s much rain and wind
and they won´t see the real sights until later. The train completes the whole route – six kilometers up to the Devil´s Nose – in four hours, getting derailed twice along the way which is bitterly commented by the Yanks sitting next to us, which reminds me of the Muppet Show malcontents (“I-wonder-why-we-even-come-here style). But the sights are breath-taking, with a ravine on both sides while we´re zigzagging on. At the right moment, we climb on top of the car so we lose nothing of the attractions except for the rain which stops some time before. When we´re off the tracks for the third time, the crew tells us to kindly get off and continue on foot as the station is just 10 minutes away. At the Alausi border there´s a “Cuenca, Cuenca!” bus already waiting for us. The survivors gladly get on aboard, the driver gets them to the town and tells them to get the tickets and the office, and then he sneaks away taking the bus with him. Quite taken aback, the tourists learn, upon consulting the tickets,that the bus is leaving in 2 hours. We grab sth to eat, call our CS host to tell him we´re on our way, get cheated by an impudent shop lady and here´s the bus coming. No toilet (we´re in for 4 hours, meaning 5),no seats left and there are over a dozen new passengers. The ticket lady says there are no more buses today so the desperate foreigners stand in the corridor, with the last crouched on the stairs. The staff claims half of the passengers will leave in the next town in some 45 minutes. Like hell they will (today we met the poor things – two girls got their seats after an hour and a half and the guy sat down an hour before reaching Cuenca.
We push the ticket lady until she admits we can take a cab to the highway and catch a bus from Quito which bypasses her town. There´s a gas station at the highway, a bus to Cuenca stands there empty. Where´s the driver, I ask. He´s off to Colombia. Don´t laugh senorita, I´m telling the truth. We sit down and wait. There are buses passing us despite our frantic gestures. On the other side of the highway 40 young guys are waiting for the bus in the opposite direction. It comes half full, the guys storm it, with a battle cry(too bad the camera is not out) and they all fit in. Finally a Cuenca headed bus stops at the gas station (de luxe version) and we get there while our dear Rafael is not sleeping yet. The city is indeed very nice, full of pristine colonial buildings (a bit like New Orlean´s old town), we visited it all in one day (including the ethnographic museum housing a large collection of shrunken heads).
Sunday. We went to see Inka ruins, 2 hours away from Cuenca.
The bus stops just next to the entrance, two Indian ladies get in saying that the site is closed for visitors but if we make a donation for the sick son, they will help us get in. Some gringos at the back get duped. The Indians disappear. We come closer to the gate, it´s locked. Two Indian guys approach us saying there´s a conflict between the town and the historical heritage authorities and hence the place is closed until further notice. If we get in, the police will chase us away but they know another way in and can show us at a small fee. We shrug our shoulders in amazement and head on, unphased. We do meet the police guys. They politely inform us it´s all bullshit, it´s just the main gate is closed but wecan enter from the side door and it´s free to visit. Boy, why is it that the Ecuadorian people feel so compelled to cheat the tourists? Even the pharmacist had to give me too small change.

1 Comments:

Anonymous Anonimowy said...

ale Wam zazdroscimy :))) Nasza prawie 9-cio miesieczna podroz po Ameryce Pld zakonczylismy wlasnie Ekwadorem i Galapagos w sierpniu 2005. Zyczymy dalej wytrwalosci i pieknych wrazen. :)

2/24/2006 8:31 AM  

Prześlij komentarz

<< Home