Na plazy bez zmian :)/ Nothing new on the beach :)
Lokalny koloryt / Local color
Ananasow ci u nas dostatek / Pineapples galore
Morze i kaktusy, bez komentarza / The sea and the cactuses, no comments
A tu zamiast wiewiorek - legwany... / Iguana at large..
Ja na kamieniu ofiarnym / Me on the sacrificial stone
Indianski skansen / Corny native landscape
Raj w Tayrona / Tayrona Paradise
Relaks na hamaku / Hammock time
Nowi znajomi / Our new friends
Od przyjazdu byczymy sie na plazy i wciagamy przez slomke egzotyczne soki z nieznanych owocow w litrowych wiaderkach (taki tu zwyczaj :) Sylwester byl goracy, chociaz na zadna impreze nie poszlismy. Siedzielismy sobie zrelaksowani na plazy, obserwujac rozbawiony tlum. Niektorzy nawet tanczyli. Atmosfera bardzo sympatyczna. Niestety, 15 minut przed polnoca zdalem sobie sprawe, ze nie mam komorki i popedzilem do kawiarenki netowej, gdzie ostatnio bywalismy. Tam oczywiscie mojego telefonu nie widzieli. Zastrzeglem w idei karte i wrocilismy na plaze, ale nie bylo juz szans, zeby dostac nawet butelke wina, nie mowiac o szampanie, wiec zmieszalismy poncz pomaranczowy z lokalnym piwem i bylo git :) Sztuczne ognie niesmiale, ale w swietle miejscowych regulacji ostro tepiacych tego typu dywersje tlum i tak byl rozanielony, ze w ogole jakis dysydent cos wystrzelil z drugiego konca zatoki. :) Komorka godzine pozniej znalazla sie w piasku na plazy reka pewnego sympatycznego chlopca w zasiegu mego rozleniwionego wzroku. Szybko podbieglem i z grzecznym usmiechem oraz "gracias" mu ja wyrwalem, a nastepnie wycofalem sie na z gory upatrzona pozycje przy losiu patrzac bacznie na zaniepokojona rodzine biednego znalazcy :) A wiec happy end na nowy rok.
Potem znow kilka dni byczenia sie na plazy - cholernie senne te Karaiby..:D, a nastepnie wycieczka do lokalnej atrakcji - parku narodowego Tayrona. Juz na wstepie zdzieraja z cudzoziemcow 3x wiecej za wstep, ale przynajmniej sie z tym nie kryja. Na miejscu spotykamy grupke sympatycznych mlodych Kolumbijczykow (3 pary), do ktorych chetnie dolaczamy sie i z ktorymi spedzamy nastepne 3 dni (glownie na kapielach w rajskich okolicznosciach przyrody, wycieczkach po zabagnionych lasach w poszukiwaniu resztek pradawnych miast indian Tayrona, kolejnych kapielach a wieczorem na piciu lokalnego rumu, tequili i innej kontrabandy, ktora przedsiebiorcza mlodziez przemycila do parku, jak rowniez palenia najrozniejszych swinstw. Nowo poznani znajomi sa z Medellin, mamy nadzieje jeszcze sie z nimi spotkac. Indianskie pamiatki Kolumbijczycy strasznie holubia, ale dla outsidera marnie wyglada taka Tayrona. Po kilku godzinach marszu w blocie i mulich bobkach, pod opieka samozwanczego przewodnika ("sami nie traficie, bo szlak sie urywa w dzungli", buahahaha), dociera sie do "zrekonstruowanej osady" czyli w miejsce 10-tysiecznej stolicy indianskiej dwie kryte sloma chatki z malym gosciem w smiesznej czapce, ktory zbiera od gosci wpisy do ksiegi pamiatkowej - jest duzo rubryczek, dane teleadresowe razem z e-mailem, ktore sprzedaje potem zaprzyjaznionym spamerom :-)
W powrotnej drodze z parku lapiemy platnego stopa (maja glowe do interesow!) i jedziemy rozklekotanym willysem do Santa Marty. W polowie drogi, zeby nie placic myta za przejazd platna droga krajowa, kierowca zbacza na jakies manowce i teraz juz wiemy, za co sie placi "peaje": za to, zeby jechac czyms co wyglada jak droga a nie robotka reczna. Asia przyznaje sie ze przez reszte drogi myslala ze zostalismy porwani :) Droga ni to gruntowa, ni to asfaltowa, hustajac sie na wszystkie strony zwalniamy do tempa ludzkiego chodu, az na zadupiu, gdzie psy szczekaja dupami, zatrzymuje nas staruszek, ktory na drodze rozciagnal sznureczek, swoje prywatne peaje. Za drobniaki grzecznie opuszcza swoj "szlaban" i snujemy sie dalej az szczesliwie docieramy z powrotem do cywilizacji.
W parku spalismy glownie na hamakach, w ostatnia noc o malo nie zzarly mnie komary, bo zapomnialem sie spryskac, wiec teraz odchorowuje i wpis jest z musu krotki. Moze trud jego czytania troche wynagrodza wam fotki. Nastepny przystanek: Cartagena, lokalna perelka architektoniczna i duma wszystkich Kolumbijczykow, od Botero przez Escobara po Uribe. Mysle, ze bedzie dzialo sie wiecej.. :)
Since we came here we lay about on the beach sipping exotic juices made of unknown fruit and served in 1-liter jugs (a local thing). The New Years Eve was hot although we did not go to any party. We just sat on the beach chilling out and watching the crowd go wild. Some even danced. Great atmosphere. Unfortunately, 15 minutes before midnight I realized I had lost my cellphone. We rushed back to the last internet cafe but no trace of my phone. So I called the operator to block my simcard and we went back to the beach, it being unfortunately too late to buy even a bottle of wine, not to mention champagne. So we mixed orange punch with local beer and it was swell :) Fireworks were on the lame side but considering local regulators cracking down hard on all sorts of explosives, the crowd will go berserk at even the slightest hint of a firework shot by some dissident from across the bay. And they did. Oh well... :) The cellphone was luckily found an hour later by a nice boy groping in the sand, who even more luckily was then followed by my sleepy look... So I approached quickly and with a kind "gracias" snatched it away from him and retired to my post, right next to the other moose, gazing watchfully at the obviously concerned family of the hapless finder :) So there´s some happy ending for the new year...
Then some more days of lying on the beach - the sleepy Caribbean atmosphere... Then we´re off to another local attraction - the national park Tayrona. They start off by charging us 3 times as much as the locals at the entry but at least they make no secret out of it. Then we meet a bunch of young Colombians (3 couples), whom we gladly join and with whom we spend the next few days (mostly enjoying paradise-like beaches, hiking around swampy forests looking for remnants of age-old Tayrona cities, more bathing and at nights - drinking local rum, imported tequila and other goods smuggled by our industrious friends into the park and smoking different kinds of shit ("thaaa´s someee good shit, maaan" I mean). Our new friends are from Medellin, we hope to meet them later on. Colombians cherish their local Indian heritage but for an outside tourist Tayrona isn´t much of an attraction. After a few hours of trudging in the mud and mule droppings, led by a self-proclaimed guide ("no way you´ll get there on your own, paths are confusing!", bwahahahahahah) you get to a "reconstructed settlement", which means an ancient 10-thousand people Indian capital city replaced by two sheds with thatched roofs and a funny shorty guy in a silly hat compelling visitors to register in a sort of a guestbook - many boxes to fill in, including your address and email details, which our cunning indigenous friend will no doubt quickly sell to the local spam doctors :)
On our way back we hitchhike, of course its not for free (theyre very business-like, Colombians) and off we go in a delapidated Willys Jeep to Santa Marta. Halfway through, to avoid paying the toll, the driver veers off into the wilderness and now we know what "peaje" is for - you pay in order to drive on something that resembles road rather than an Inca battlefield. Asia later admits that she thought we were being kidnapped. Crossing potholes the size of Grand Canyon we slow down to a walking speed and lo and behold, in the middle of nowhere a suspicious looking old man stops the car by spreading something that looks like yarn across the road. This is his private peaje, his toll, his bakshish. Nothing will amaze me anymore today. The driver, unphased, hands him some pennies and we trudge on, until we reach civilized areas.
On a side note: in the park we mostly used hammocks and during the last night mosquitoes nearly ate me alive, because I forgot to put some repellent on. So now Im on a sick leave and this entry is as short as possible. Have some photos to compensate. Next stop: Cartagena, a local architectural gem and a pride of all Colombians, from Botero to Escobar to Uribe. Check back for more action then!
0 Comments:
Prześlij komentarz
<< Home