Od czego tu zacząć? / Where do I even start?
Tyle się ostatnio zdarzylo.. Sprobuję po kolei. A więc do samolotu w Wawie wsiedlismy bez problemu. Snieg, minus 1C. Ostatni raz w tym roku. We Frankfurcie tez nic ciekawego. Moze troche wieksze lotnisko. Potem startujemy do Caracas. Na pokladzie spotykamy Wlodka-obiezyswiata. Czwarty raz leci do Ameryki Pld. (Wlodek, zgubilismy twoj email razem z notesem Aski w Bogocie ;). Opowiada o przygodach i wycieczkach po gorach. Pytamy, czy kiedys cos go zlego spotkalo. Mowi, ze nie, ale w Patagonii psy go pogryzły.. :) No, tam się nie wybieramy. Pytam o Rio. On na to, że raz na ruchliwej ulicy jakiś gosc mu sie przyglada. Idzie dalej, a nagle czuje, ze ktos mu wykreca reke i pakuje lape do jego wypochanej kieszeni spodni. Za chwile facet znika. Razem z para brudnych skarpetek Wlodka. Poszkodowany swoja zgube znajduje kilka budynkow dalej na ulicy. Moral ten dedykuje wszystkim, ktorzy mowia, ze tu niebezpiecznie. Otoz nie, tu jest po prostu zabawnie... :)
Ladujemy w Caracas. Pochmurnie, ale 28C. Parno jak cholera. Szybka odprawa, imigracja, baczne spojrzenie pogranicznika. Nie, nie szmuglujemy koki. Tak, mamy gdzie mieszkac. Tak, Polska, w Europie. My tez sie cieszymy... :)
Idziemy dalej, oganiamy sie od taksowkarzy wabiacych turystow w holu. Uczynny pan prowadzi nas na dol, bo sie zgubilismy. Idzie daleko, pewnie ma w tym interes. Nie inaczej. Prowadzi nas do znajomego kantoru. I stoi, pilnujac czy tam wlasnie wymienimy. Wykrecamy sie mowiac, ze mamy tylko czeki podrozne uff..
Zageszczenie uzbrojonych po zeby zolnierzy wieksze niz w koszarach w Gdansku. Wszyscy z marsowymi minami, zaden nie odpowiada na pytanie o droge. Idziemy dalej, do autobusu.
Klima na full - minus piec w srodku :) Pelen szok termiczny. Autobus wiezie nas po wybojach do stacji metra, po drodze widoki na przepiekne slumsy. Stad tylko kawalek do mieszkania Roya. Metro, pelno ludzi. Wszyscy sie na nas gapia, a zwlaszcza na mnie, jedynego pseudoblondyna w miescie. OK, metro chodzi czesto. Wsiadamy. Tzn Asia wsiada. Ja nie zdazam bo drzwi sie zamykaja, probuje wsadzac lape, zeby sie otworzyly, ale nie chca a ja nie chce stracic reki, wiec ja wycofuje... Pamietam tylko, ze stacja to Agua Salud i mamy jechac 2 przystanki. Aska rozpaczliwie pokazuje mi na palcach "dwa" przez szybe. Ok nastepne metro za minute. Pelna cywilizacja. Wsiadam. Patrze, ze Agua Salud to nastepna stacja a nie dwie dalej. Cholera, co robic. Na nastepnej wychylam sie z wagonu patrzac, czy nie ma Aski, ale ostroznie, bojac sie stracic glowe w drzwiach. Nie ma jej,. ok jade dalej. Tubylcy patrza wspolczujaco, jakies dziewczyny sie usmiechaja. Spoko, nie jest zle. Na nastepnej wysiadam i spotykam Asie. Okazuje sie, ze to jednak poprzednia i musimy wrocic. Wracamy, wysiadamy, znajdujemy budynek Roya. Olbrzymi, jak falowiec, ale bardziej przygnebiajacy. W samym srodku slumsow. (beda fotki), ale sie nie zrazamy. Po krotkim bladzeniu po gmaszysku, stajemy przed drzwiami Roya. Usmiechniety wita nas i prosi do srodka. W srodku jeszcze Csaba, Wegier-podroznik, wesoly czlowiek. Tez nocuje u Roya.
Wieczorem idziemy razem na miasto. Caracas sprawa przygnebiajace wrazenie. Wiekszosc budynkow to pelen beton, chaos wiekszy niz w Wawie no i okropny upal. Ale pelno ludzi na ulicach, wszyscy krzycza, spiewaja, gra muzyka. Sprzedaja na straganach tyle, ze przejsc sie nie da. Ruch uliczny koszmarny. Zrezygnowalem z wymuszania pierwszenstwa na przejsciach dla pieszych, bo zycie mi mile. Wiekszosc wozow to ogromne amerykanskie krazowniki szos, na oko 2x pelnoletnie albo i starsze. Ale benzynka supertania, wiec co maja oszczedzac. Tym bardziej nie chcialbym pod taki wpasc ;)))
Widzimy nowy domek prezydenta, pelno zolnierzy, oczywiscie zakaz fotek. Wracamy na mala starowke, pomnik narodowego bohatera Simona Bolivara. Facet jest tu wszedzie - na graffiti, w nazwach ulic, w nazwach szkol, wszedzie. Jak w dowcipie o Leninie.. Uff. Powrot do domu, tradycyjny wenezuelanski posilek - arepas z pyszna salatka z awokado mniam!
Rano pobudka, lot o 12:30 do Bogoty. Wsiadamy leniwie w autobus o 10:00. Blad. Autobus stoi i czeka, az przyjdzie wiecej klientow. Docieramy na lotnisko 11:15. Idziemy do odprawy: nie mozecie leciec, bo trzeba zaplacic podatek wyjazdowy. Ale my tranzytem! Nie szkodzi.. Gdzie placic? W Lufthansie. Idziemy do Niemcow. Tam nikogo, ludzie czekaja. 11:30. Ide z powrotem do odprawy. Facet prowadzi mnie do biura Lufthansy w suterenie. Tam Pani mowi, ze ona nie wie, ale jak trzeba to trzeba. Trace cierpliwosc. Gdzie zaplacic? Na gorze nikogo nie ma! Niech Pan idzie do Avianca, oni realizuja ten lot dla nas, Pan zaplaci tam. Ide do Avianki. Tam kolejka 11:50. Dziesiec minut pozniej Pan pyta sie nas, czemy chcemy zaplacic podatek za lot, ktory odlecial. Jak to odlecial? Przeciez pol godziny jeszcze. A nienienie za pozno. Trzeba byc 1h przed. Kurffff... no dobra, idziemy do Lufthansy. Pani rozklada rece. Nic sie nie da zrobic. I tak wlasnie nas odsylali od jednego do drugiego, az samolot odlecial. Rozwazamy opcje. Placic ten podatek (150 zl /osoba) ktory powinien byc przeciez wliczony i placic za nowy samolot czy jechac autobusem. Samolot 2h = autobusem ile???? Po tych drogach? Strach myslec. W dodatku dowiadujemy sie, ze nikt nie wie, gdzie nasz bagaz. W Warszawie nic nie wiedza, we Frankfurcie tez nie. Super (mial isc bezposrednio do Kolumbii). OK, nigdy wiecej Lufthansy.
Idziemy znow do Avianki. Musimy sie wpisac na "liste oczekujacych". Jak beda miejsca, polecimy nastepnym. O dziwo, bez doplaty. Uff.. Piec minut przed koncem odprawy dowiadujemy sie: sa miejsca. Dostajemy boarding pass i lecimy szukac netu, zeby dac znac Luisowi, ze przylecimy pozniej, bo mial nas odebrac. Na lotnisku dwie kafejki. W jednej 10 kompow. Wszystkie "zepsute". W drugiej 2. Oba zajete. Czekam 1/2 h wiecej nie moge, bo znow samolot ucieknie. Oczywiscie jak na zlosc mamy tylko nr stacjonarne Luisa. Dzwonimy, ale on juz oczywiscie na lotnisku. Extra.. ehhh
Wsiadamy. Lecimy do Bogoty. Lot przyjemny, sympatyczny. W Bogocie pokazujemy wize, znow tlumaczymy sie, ze nie przemycamy koki, pan wpisuje dane Luisa do komputera i gotowe. Idziemy upomniec sie o bagaz. Po 5 minutachw Aviance okazuje sie, ze nie ma o co robic halasu - bagaz jest tu juz od wczoraj. Ucieszeni, odbieramy go z depozytu. Mina mi rzednie, gdy widze, ze z klapy zginely dwie ladowarki, latarka i moja cudna golarka. Coz, bede chodzi nieogolony, wmieszam sie w tlum. Jutro dzwonimy do Lufthansy z reklamacja, zobaczymy co zrobia...
Luis odnajduje sie po dlugim poszukiwaniu. Jest z tata, przemilym starszym panem-lekarzem. Wioza nas na tradycyjny posilek kolumbijski do jakiejs knajpki wielkim dodgem Luisa pamietajacym jeszcze chyba generala Franco. Potem na zakupy. Cholera.. tu jest 3x wiecej owocow niz w Polsce. Jak spamietac te nazwy? Aska notuje. 10 min pozniej gubi notesik hehehe Kupujemy siatke roznokolorowych owocow za grosze i idziemy robic z nich koktajle w domu. Luis ma trzy pieski. Malenkie, ale superhalasliwe a jeden gryzie. Nie dane jest nam sie przekonac, ale szczekaja glosno. Pora spac. Rano o 6 wyjezdzamy.
Jedziemy 8h droga przez gory. Klimat sie zmienia co i rusz. To cieplo 28C to zimno 10C. Na drodze pelno zolnierzy, ale zatrzymuja nas tylko raz. Dowiaduja sie, ze jestesmy z Polski, legitymuja Luisa, kaza jechac dalej. Spoko. Docieramy do Armenii, mijajac po drodze Madrid, Siberie i inne ciekawe miejsca. Tu mamy hotelik i wczasy z basenem. Poznajemy mame i siostre Luisa. Przemili ludzie!
Zobaczymy jak rozwinie sie dalej ta historia....
Kilka fotek z podrozy przez gory!
So much has happened. We had no problems taking off in Warsaw. Snowy, minus 1C great! Last time this year. In Frankfurt nothing interesting either. Airport slightly bigger. Then flight to Caracas. We meet Wlodek - a traveller. His 4th time in S. America. He tells us about his mountaineering excursions. We ask if anything bad ever happened to him. He says not but been bitten by a dog in Patagonia. Well, were not going there! I ask about Rio. He says this one time hes walking a busy street and sees a guy leering at him. He walks on and next thing he knows is somebodys twisting his arm from behind and groping inside his bulging pocket. Then hes gone. With a pair of Wlodeks dirty socks, which W finds two blocks down the street :) So this goes to everyone warning us about how dangerous its here. No,its not. Its just funnier than home.
Landing in Caracas. Steaming, hot, 28C, no sun though. Quick immigration procedure, attentive looks by local police. No, were not smuggling coke. Yes, we have a plcae to stay. Yes,. Poland as in Europe. yes, we´re happy too :)
We walk on, sending pushy cabbies away. A helpful guy shows us the way around the terminal. He goes out of his way to help us, certainly for a reason. Thats right. We land in an exchange office, his friends probably. He says: change money here and stays to see that we do. We blow him off saying we only got cheques.
More soldiers here than in Iraq. Looking sulky all of them, none of them wants to shows us the way. We walk on to the bus.
Air cond. at full blast - minus five centigrade :) full thermal shock. The bus takes us a bumpy road to a metro station. On the way, we admire scenic slum neighborhoods. Subway, crowds of people shouting. Everybodys looking at my quasi-blond hair, the hot stuff in town. OK, trains run every minut, great! We get on, that is Asia gets on and I cant the door slams shut in my face.. almost. She shows me desperately the number two with her hand. I know, two stations to go. Then I get on. Station Agua Slud I remember. But then I see that Agua Salud IS the next station, not two stations down the road. Where to get off? At Agua Salud I lean out carefully. Shes not here. Whew. I step back quickly, sheepishly. People staring. Goddamit. A girl is smiling compassionately. OK, here we go, next stop. Aska is here, waving at me. Turns out we have to go one station in the opposite direction cause Aska had gotten it wrong after all.
We arrive. I see our hosts (Roy) big ugly concrete building at the very heart of a slum neighborhood - rickety shacks all over the hills, staring at us in condemnation. After a short trip in the concrete labyrinth we arrive at Roys doorstep. Smiling, he lets us in. We also meet Csaba, a co-surfer, hes from Hungary.
A night out in Caracas. A depressing city in all. Concrete all over the place, more chaotic than Warsaw and boiling hot. Crwods in the street, singing, screaming, fighting, music playing. They sell so much stuff theres hardly space to walk. Terrible traffic. I quit my usual practice of forcing drivers to yield by simply stepping on the crossing. Here it could cost me my life or a limb, at the worst, cause most cars are giant American cruisers from the 60s, burning tons of gas (which is dirt cheap BTW).
We see the presidents new home. Plenty of soldiers. No photos allowed. We go down to a small old town area. Simon Bolivar ' the national hero is everywhere, on every street, every square, every mural, schools, buses, streetlights - all named after him. Its like a cult of personality but w/o communism :) Return home for traditional local cuisine - arepas with delicious avocado salad. Yummy!
Good morning! 12:30 Pm our transfer flight to Bogota. We catch a bus lazily at 10;00am. We shouldnt have. The driver is waiting for the bus to fill up. Takes a lot of time. We arrive at 11:15. We go to the check-in booth. You cant go, have to pay airpòrt taxes. But were in transit. Same thing. Where to pay? Your carrier´s office, Lufthansa. We go there. No staff, people waiting in lines. 11:30. I return to the checkin guys. They send me to Lufthansa offices in the basement. The lady says she doesnt know about that but I they say pay, pay. But not here. At Aviance, they are our local carrier here, outsourced by Lufthansa. In the meantime, we find out no one knows where our luggage is. Its not in Warsaw, or in Frankfurt. The lady gives us an indiffiferent look. Claim it in Bogota, where it was supposed to have been sent directly (our final destination). 11:50 we go to Aviancas desk. A huge line. 12:00 we ask the clerk - whats up with the tax? He says you gotta pay it but why would you pay taxes for a flight you just missed? We missed it? How come? Its only 12:00! Yeah but you have to be here 1h in advance for intl flights. Shit! We consider our options. Paying the tax and getting a new ticket to Bogota could prove more expensive than going there by bus. But were afraid to ask how long the bus would take on those mountainous roads if the plane needs 2h of flight. We go to another Avianka office to be put on waiting list for another flight, if there are vacancies, we might go on another plane. 5 mins. before boarding we are told yes. We can go on another plane, no surcharges. Taxes are of course included in the ticket. Go figure. No more Shithansa! We cant even tell Luis well be late in Bogota. Aska only got his landline no. and theyre obviously not at home. Damnit!
We try to send an email but all ecafes seem to be closed or have their pcs broken. Great. We board the flight, eat pineapple/chicken sandwich, and 2h later were in Bogota. We go to claim our luggage and it turns out asfter 5m it had been here since yesterday. How come? Anyway, were happy. Until we find out that a 3 chargers, a flashlight and my glorious electric shaver are missing from the hood of my pack. Excellent. Well report theft later. A little chillier here. Bogota is located 2500 m above sea level, hence the climate change. Here temperature does not depend on the time of year but rather on altitude, with the coasts being the hottest spots (literally) up to 40C.
Mircaulously, we find Luis. He and his father take us to a traditional restaurant in their their old Dodge Dart, probably dating back to Nixon´s times. Then we go shopping and buy thousands of fruit whose names I do not remember and whose shapes I dare not describe but which all taste like Im in paradise. Which I am. Almost. Aska leaves her notepad at our dining table. Suddenly remembers. We go back. 10 minutes later but its not there. Who could a scroungy notepad like that? Apparently someone could.
Luis has three tiny dogs, bnut theyre noisier than hell. One bites. The knowledge of which one is fortunately spared on us.
Next morning we take a drive to our holiday destination. 8h of climbing praying that the old car makes it. Climate changes by the minute .- 28C to 10C to 36C. At a local pueblo we stop to take photos of a charming little church. A lot of people but theyre all from here. Apparently were the biggest tourist attractiion in those parts. Plenty of soliders here as well. They tell us to pull over only once though. Check Luis´s papers and his dad´s too. His dad tell us to keep quiet - if they know were foreigners theyre gonna charge us twice as much. Yeah, as if that doesnt show. We can move along. Great. We reach Armenia, our destination, passing Madrid, Siberia, >Barcelona and other ring-a-bell places :) We have a hotel booked with Luis´s family. Jacuzzi, swimming pool,. sauna, platane trees and palm trees all around us. Mountains too. Were in Valhalla (Finnish heaven). We meet Luis´s mom and sis. Great people!
Check out those few photos of our trip through the mountains.
2 Comments:
Kuku? A komentarze chociaż działają? Bo update'y i słynna sałsamerykańska komórka , zda się, nie bardzo. lol Podzieliła los ładowarek, czy kondor ją zjadł? Ponoć wędrówka przez Andy jest nie do zniesienia jeśli się nie żuje liści koki, true? Hm, może już nie są tak dostępne jak u Szklarskiego ;-/ Jak spotkacie jakichś prawdziwych Indios Bravos, to pliz o fotkę. Adios, gringos
...aaa, zapomniałem zapytać, jak reakcja celników na asine zapasy prochów, łyknęli? lol
Prześlij komentarz
<< Home