Uff! Upalowi juz dziekujemy / No more heat please
- Asia w powietrzu / Asia in the air
- Serdeczny wypiek Asi / Asia´s heartfelt gift
- Lekcje salsy o poranku / Learning salsa at dawn
- Medellín zabytkowe... / Medellín´s historic...
...i nowoczesne / ...and modern face
- Ja i "gruba" Botero / Me and Botero´s "fat girl"
- Kolejka linowa / Cable car
- Dzielnica nedzy / Poor neighboorhood
- Medellín noca / Medellín by night
- Medellín noca 2 / Medellín by night 2
- Ja w powietrzu / Me in the air!
- Ja po ladowaniu / Me after landing
Ech, jak ciezko sie z hotelu ruszyc w taki skwar, beton sie topi, autobusiki bez klimy krztusza sie w korku - czas stad uciekac. Zwiedzilismy jeszcze obowiazkowa atrakcje z przewodnikow - hiszpanski fort. Oplata za wejscie slona, trudno. Z poczatku fort sie wydaje maly ale na gorze sie okazuje ze w srodku mozna sie z przyjemnoscia pogubic w labiryncie tuneli (wreszcie chlodniej!). Niektore tunele sa nieoswietlone i kazdy zwiedzajacy bachor wydaje z siebie lawine jekow i piskow, ze niby w forcie straszy.Przecierajac zmeczone uszy podsluchujemy na gape przewodnika (oczywiscie oprowadzanie niewliczone), ale strasznie sie powtarza - "ta armata bronila fortu przed Anglikami od strony takiej, ta armata bronila fortu przed Anglikami od strony siakiej". Zupelnie nienauczeni dotychczasowymi doswiadczeniami z zakupem biletow jedziemy sobie o 19 na dworzec zeby wsiasc w nocny autobus do Medellin. Droga na terminal to droga przez meke. Poznajemy prawdziwe oblicze Cartageny, tej poza murami starego miasta. Na nieoznaczonym przystanku ignorujac nasze blagalne gesty, mijaja nas kolejne autobusy miejskie, jedyne ktore dojezdzaja do terminala. Wreszcie ktos zyczliwy nam mowi, ze nie zatrzymaja sie bo sa pelne - tzn nie ma miejsc siedzacych, za to zachecajaco zatrzymuja sie przy nas wszystkie prywatne busety zapchane ludzmi tak ze prawie mdleja. Wieczorem cale miasto idzie w tan, nawet ulice sa wypchane, coraz gorzej sie czujemy w tym mrowisku, z ciezkimi plecakami, upal i zaduch wciaz nie zelzal, chociaz juz ciemno. Zrezygnowani, lapiemy taksowke, ale okazuje sie ze to zadne wybawienie. Do terminala telepiemy sie pol godziny przez jakies szemrane dzielnice - ciag parterowych domkow, z ludzmi leniwie bujajacymi w fotelu przed drzwiami. Domki co prawda umalowane, ale stoja na golej ziemi, zero chodnikow. Taksowkarz wydaje sie niepewny jak dalej jechac, tylko patrzec jak mu sie ta rozklekotana dacia rozkraczy w slumsach...Dojezdzamy na dworzec, a tam biletow brak! Na chwile dostaje palpitacji na mysl o powrocie, ale co zrobic. Po pol godzinie w kasie (ach, kolumbijskie panienki z okienka efektywnoscia bija polskie na glowe) udaje nam sie opuscic dworzec z biletem na jutro w garsci. Na szczescie z powrotem autobus jest pusty bo terminal to jego pierwszy przystanek. Nastepnego dnia poprawia nam humor wycieczka na Boca Grande czyli plaze w luksusowej czesci miasta. Fale masuja stopy jak jacuzzi, a jako jedynych turystow w okolicy (dziwne) napastuja nas sliczne murzynki oferujace darmowa probke masazu. Wszystko mamy za pol ceny, bo nasz kolega z Izraela umie sie swietnie targowac. Mamy ubaw jak sprzedawca grzecznie schodzi z ceny, chociaz przed chwila przysiegal ze oddaje po kosztach (dopiero teraz do nas dociera, ze dotychczas przeplacalismy na wlasne zyczenie, w Kolumbii targowanie jest takim samym ceremonialem jak na Bliskim Wschodzie i sprzedawcy nawet nabieraja do nas szacunku i sympatii, kiedy mniej od nas wyciagna).
Do Medellin dojezdzamy o piatej rano, bo autobus wyjatkowo sie nie spoznil (wrrr!). Kiblujemy troche na dworcu, zeby nie zrywac z lozka znajomych poznanych w Tayronie i o rozsadnej porannej porze wsiadamy w slynne, jedyne w Kolumbii, metro. Ma dwie linie wagonowe (calkowicie naziemne, wiec mozna podziwiac miasto z okien) plus dodatkowe obslugiwane przez autobusy i kolejke linowa. Czysciutko i przestronnie. Przez cala podroz mily pan z glosnika wita nas w metrze, dziekuje, zaprasza, przestrzega, poleca.
Miasto jest nowoczesne i przyjazne, rowniez dla pieszych (co za niespodzianka!) bo sa nawet swiatla dla pieszych, co ja mowie, w ogole pasy dla pieszych sa! I zabudowa zupelnie niezwykla dla Kolumbii, bo duzo blokow, duzo zieleni i ogolnie rzadko sie widzi ten wszechobecny gdzie indziej chaos. Zaliczamy kolejna kolekcje Botera (uzaleznilam sie) wlacznie z parkiem jego rzezb (jeszcze bardziej rubensowskie niz na opostacie z obrazow), ale darujemy sobie muzeum "drugiego slynnego syna Medellin" - Pablo Nel Gomeza, ktory przez 70 lat pracy tworczej (sic!) popelnil tyle dziel, ze w jednym muzeum zgromadzono ich 2000.
Jechalismy tez kolejka linowa z widokiem na slumsy. To pomysl wladz miasta zeby mieszkancow slumsow wlaczyc w zycie miasta i dac im szanse wyrwac sie z biedy. Dzieki komunikacji miejskiej latwo im zjechac ze stromego wzgorza do miasta i znalezc tam prace. Widac ze to duzo zmienilo, bo slumsy oddalone od metra wygladaja nieporownanie gorzej. Idea swietlana, ale mimo wszystko kolejka przyciaga mnostwo lokalnych gapiow i przejazdzka nia przypomina wizyte w zoo. Bardzo milo spedzamy czas ze znajomymi, z patriotycznego obowiazku serwujac wsciekle psy, z koniecznosci nieco modyfikowane - wodka kolumbijska, zamiast syropu - przecier malinowy, a zamiast tabasco - lokalna wariacja. Szczesliwie nikt z calej dziesiatki nie zostal pogryziony wiec z samego rana (czyli ok. 14.00) wybralismy sie na paralotnie. Kiedy juz wsiadlam na swoja, okazalo sie ze jest tylko jedna i pozostali musza czekac az wroce, a ze ustal wiatr, to zamiast wrocic, ladowalismy na dole. Nikt juz nie mogl w taka cisze startowac, wiec reszta towarzystwa sie nie nacieszyla a w dodatku musieli na mnie 40 minut czekac az mnie taksowka przywiezie. Jak juz mowilam, Kolumbijczycy sa niewyobrazalnie cierpliwi i wyrozumiali, wiec zupelnie im to nie zrobilo roznicy, nawet losiowi sie sie udzielil ten klimat, ale zeby im zrekompensowac, wieczorem zrobilam im smiecioplacki. Jak nie wiecie co to, to widocznie za rzadko u nas bywacie :-)
Los bedzie mial swoja szanse dzisiaj, bo ladna pogoda sie zapowiada.
Jedna z rzeczy, ktora mi sie w Kolumbii najbardziej podoba to swiateczne iluminacje, na ktore ratusz i prywatni sponsorzy nie szczedza srodkow, bo to wazna rywalizacja miedzy miastami (telewizja pokaze tylko najladniejsze!). Poki naladowana bateria w canonie, sprobujemy dzisiaj cos przed wyjazdem postrzelac. Hej, nadeszla wreszcie paczka z Polski (baterie i ladowarki do aparatu), wyslana 24 grudnia z gwarantowanym 5-dniowym terminem doreczenia! Niech zyje sojusz polsko-kolumbijskich pocztowcow.
Wieczorem ruszamy do Cali, wiec czekajcie na nastepny odcinek epopei.
It´s so unbelievably hard to leave the hostel in such hot weather, with the concrete slabs melting, the non air-conditioned buses getting stuck in the traffic jam – time to move on. We visited an obligatory guidebook attraction – a Spanish fortress. They charge a lot, whatever. At first the fortress seems small but once on the top, you appreciate the labyrinth of countless tunnels that shade you from the sun. Some are dark so every underage visitor gets the most of it yelling and shouting pretending the place is haunted. With our ears aching, we eavesdrop on the guide for free (guided tour not included) but he keeps repeating himself - "this cannon served to protect the fortress from the English from this side, this cannon served to protect the fortress from the English from that side".
As if completely oblivious to previous bus ticket buying experience, we head for the terminal at 7 p.m., in no hurry at all, to get on the night bus to Medellin. The road to the terminal is like a terminal … disease. We get to know the real face of Cartagena, the one outside the old city walls. At the unmarked bus stop, we see a bunch of city buses going past ignoring our desperate gestures- These are the only ones that go to the terminal by the way. Eventually somebody tells us they won´t stop cause they are full – that is there are no seats left, while we are constantly invited in by drivers of private buses that are so loaded that people almost faint. In the evening, Cartagenians paint the town red, even the streets seem like a party. We start to feel dizzy in this crowd, with heavy backpacks on and the heat still killing us, even though it’s dark already. Resigned, we catch a taxi for the terminal but it´s no salvation yet. It takes us half an hour to get there, passing through suspicious neighborhoods – a row of one-story high houses with people in rocking chair in front of them. The houses are painted but they are built on bare ground, no sidewalks in sight. The taxi driver seems lost at times, just wait and see this rotten dacia go dead amidst the slums...
We get to the bus terminal - turns out the tickets sold out! For an eye blink I verge on a panic attack at the sheer thought of getting back but what you gonna do. Half an hour later at the ticket office (the Colombian ticket selling ladies are no match when it comes to efficient service) we finally leave the terminal with tomorrow’s ticket in hand. Finally the return bus is empty because it starts from here. The next day our mood gets much better due to the ride to Boca Grande or a spectacular beach in the deluxe part of the city. The waves gently massage your feet just like a Jacuzzi and being the only tourists in sight (how weird!) we get accosted by gorgeous black girls offering us a free sample of feet massage. We get everything half the asking price as our Israeli friend is so good at bargaining. We can’t help laughing when the street vendor is bringing the price down although just a while ago he swore he is giving the stuff away at no profit (this is when it dawns on us how often we must have overpaid so far, of our own accord - in Colombia bargaining is almost as much of a ceremony as it is in the Middle East and it seems you get the vendors´ respect and sympathy when they get less money out of you).
We get to Medellin at five a.m., because the bus exceptionally chose not to be late this time. We stay at the terminal for a while so not to wake up our friends from the Tayrona park too early and when the time is decent enough we get the world-famous (or at least Colombia-famous) Colombia´s only subway. It has two lines operated by trains (entirely over ground so you can admire the views from the windows) plus additional lines operated by buses and a cable car. It’s clean and spacious. All throughout the ride, a nice male voice at the PA system is welcoming us, thanking us, inviting us, warning us and recommending stuff – we really fell well taken care of.
The city is modern and accommodating, also to pedestrians (what a surprise!) as there are even pedestrian street lights, wait! First of all there are zebra crossings! The urban planning is very uncommon for Colombia, as there are plenty of high residential buildings, lotsa green areas and generally there’s scarcely any of the chaos that can be witnessed anywhere else. We visit another Botero’s collection (I got addicted) including a square featuring his sculptures (even more Rubens-style that the characters on the paintings), but we drop the museum of “Medellin´s other great son” - Pablo Nel Gomez, whose 70 years’ career brought such an immense artistic output that one museum alone houses 2000 of his paintings.
We took the cable car with a view of the slums. This is the city council’s idea of integrating the slums dwellers in the city life and giving them the opportunity to escape the poverty. Due to public transport they can easily get a ride down from the steep, steep mountain into the city and find a job there. It must have changed things a lot because the slums that are far from the station look beyond compare. The idea is very noble but still the cable car attracts local peeping Toms and the ride reminds me a visit to the zoo.
We have a great time with our friends, introducing them to the mad dogs out of the patriotic duty (haven’t we served them to you too? The Polish flag colored drink, half red, half white). Obviously it had to be customized to the local supplies: Colombian vodka, blackberry pulp rather than raspberry syrup and a local hot sauce instead of tabasco. Luckily no-one of the ten of us was bitten by the dogs so first thing in the morning (2 p.m. that is) we went paragliding. Once I’m off the hill, it turns out there’s only one paraglide and the others must wait till I’m back and since the wind disappeared, we landed down in the valley rather than go back. No one was able to take off with such calm air so the rest of the company didn’t make the most of it and, to boot, they had to wait 40 more minutes for the taxi to bring me back. As I already said, the Colombians are patient and clement beyond imagination so it was all the same to them, and the cheerful mood even rubbed off on the male moose, but to make it up to them, I prepared the “leftover pancakes” in the evening. If you don’t know what that is then you clearly visit us too rarely :-)
The Moose will get his chance today as the weather looks good.
One of the things I enjoy the most in Colombia is the Christmas illuminations that are lavishly paid for by the city council and private sponsors alike as it is a major competition between cities (only the nicest once will be shown on TV!). We´ll try to take some photos today before leaving. Hey, the package from Poland finally arrived (camera battery and charger), which was sent on the Christmas Eve with the guaranteed 5-day delivery time! Long live the Polish-Colombian postmen alliance.
In the evening we take off for Cali, so wait for the next chapter
- Serdeczny wypiek Asi / Asia´s heartfelt gift
- Lekcje salsy o poranku / Learning salsa at dawn
- Medellín zabytkowe... / Medellín´s historic...
...i nowoczesne / ...and modern face
- Ja i "gruba" Botero / Me and Botero´s "fat girl"
- Kolejka linowa / Cable car
- Dzielnica nedzy / Poor neighboorhood
- Medellín noca / Medellín by night
- Medellín noca 2 / Medellín by night 2
- Ja w powietrzu / Me in the air!
- Ja po ladowaniu / Me after landing
Ech, jak ciezko sie z hotelu ruszyc w taki skwar, beton sie topi, autobusiki bez klimy krztusza sie w korku - czas stad uciekac. Zwiedzilismy jeszcze obowiazkowa atrakcje z przewodnikow - hiszpanski fort. Oplata za wejscie slona, trudno. Z poczatku fort sie wydaje maly ale na gorze sie okazuje ze w srodku mozna sie z przyjemnoscia pogubic w labiryncie tuneli (wreszcie chlodniej!). Niektore tunele sa nieoswietlone i kazdy zwiedzajacy bachor wydaje z siebie lawine jekow i piskow, ze niby w forcie straszy.Przecierajac zmeczone uszy podsluchujemy na gape przewodnika (oczywiscie oprowadzanie niewliczone), ale strasznie sie powtarza - "ta armata bronila fortu przed Anglikami od strony takiej, ta armata bronila fortu przed Anglikami od strony siakiej". Zupelnie nienauczeni dotychczasowymi doswiadczeniami z zakupem biletow jedziemy sobie o 19 na dworzec zeby wsiasc w nocny autobus do Medellin. Droga na terminal to droga przez meke. Poznajemy prawdziwe oblicze Cartageny, tej poza murami starego miasta. Na nieoznaczonym przystanku ignorujac nasze blagalne gesty, mijaja nas kolejne autobusy miejskie, jedyne ktore dojezdzaja do terminala. Wreszcie ktos zyczliwy nam mowi, ze nie zatrzymaja sie bo sa pelne - tzn nie ma miejsc siedzacych, za to zachecajaco zatrzymuja sie przy nas wszystkie prywatne busety zapchane ludzmi tak ze prawie mdleja. Wieczorem cale miasto idzie w tan, nawet ulice sa wypchane, coraz gorzej sie czujemy w tym mrowisku, z ciezkimi plecakami, upal i zaduch wciaz nie zelzal, chociaz juz ciemno. Zrezygnowani, lapiemy taksowke, ale okazuje sie ze to zadne wybawienie. Do terminala telepiemy sie pol godziny przez jakies szemrane dzielnice - ciag parterowych domkow, z ludzmi leniwie bujajacymi w fotelu przed drzwiami. Domki co prawda umalowane, ale stoja na golej ziemi, zero chodnikow. Taksowkarz wydaje sie niepewny jak dalej jechac, tylko patrzec jak mu sie ta rozklekotana dacia rozkraczy w slumsach...Dojezdzamy na dworzec, a tam biletow brak! Na chwile dostaje palpitacji na mysl o powrocie, ale co zrobic. Po pol godzinie w kasie (ach, kolumbijskie panienki z okienka efektywnoscia bija polskie na glowe) udaje nam sie opuscic dworzec z biletem na jutro w garsci. Na szczescie z powrotem autobus jest pusty bo terminal to jego pierwszy przystanek. Nastepnego dnia poprawia nam humor wycieczka na Boca Grande czyli plaze w luksusowej czesci miasta. Fale masuja stopy jak jacuzzi, a jako jedynych turystow w okolicy (dziwne) napastuja nas sliczne murzynki oferujace darmowa probke masazu. Wszystko mamy za pol ceny, bo nasz kolega z Izraela umie sie swietnie targowac. Mamy ubaw jak sprzedawca grzecznie schodzi z ceny, chociaz przed chwila przysiegal ze oddaje po kosztach (dopiero teraz do nas dociera, ze dotychczas przeplacalismy na wlasne zyczenie, w Kolumbii targowanie jest takim samym ceremonialem jak na Bliskim Wschodzie i sprzedawcy nawet nabieraja do nas szacunku i sympatii, kiedy mniej od nas wyciagna).
Do Medellin dojezdzamy o piatej rano, bo autobus wyjatkowo sie nie spoznil (wrrr!). Kiblujemy troche na dworcu, zeby nie zrywac z lozka znajomych poznanych w Tayronie i o rozsadnej porannej porze wsiadamy w slynne, jedyne w Kolumbii, metro. Ma dwie linie wagonowe (calkowicie naziemne, wiec mozna podziwiac miasto z okien) plus dodatkowe obslugiwane przez autobusy i kolejke linowa. Czysciutko i przestronnie. Przez cala podroz mily pan z glosnika wita nas w metrze, dziekuje, zaprasza, przestrzega, poleca.
Miasto jest nowoczesne i przyjazne, rowniez dla pieszych (co za niespodzianka!) bo sa nawet swiatla dla pieszych, co ja mowie, w ogole pasy dla pieszych sa! I zabudowa zupelnie niezwykla dla Kolumbii, bo duzo blokow, duzo zieleni i ogolnie rzadko sie widzi ten wszechobecny gdzie indziej chaos. Zaliczamy kolejna kolekcje Botera (uzaleznilam sie) wlacznie z parkiem jego rzezb (jeszcze bardziej rubensowskie niz na opostacie z obrazow), ale darujemy sobie muzeum "drugiego slynnego syna Medellin" - Pablo Nel Gomeza, ktory przez 70 lat pracy tworczej (sic!) popelnil tyle dziel, ze w jednym muzeum zgromadzono ich 2000.
Jechalismy tez kolejka linowa z widokiem na slumsy. To pomysl wladz miasta zeby mieszkancow slumsow wlaczyc w zycie miasta i dac im szanse wyrwac sie z biedy. Dzieki komunikacji miejskiej latwo im zjechac ze stromego wzgorza do miasta i znalezc tam prace. Widac ze to duzo zmienilo, bo slumsy oddalone od metra wygladaja nieporownanie gorzej. Idea swietlana, ale mimo wszystko kolejka przyciaga mnostwo lokalnych gapiow i przejazdzka nia przypomina wizyte w zoo. Bardzo milo spedzamy czas ze znajomymi, z patriotycznego obowiazku serwujac wsciekle psy, z koniecznosci nieco modyfikowane - wodka kolumbijska, zamiast syropu - przecier malinowy, a zamiast tabasco - lokalna wariacja. Szczesliwie nikt z calej dziesiatki nie zostal pogryziony wiec z samego rana (czyli ok. 14.00) wybralismy sie na paralotnie. Kiedy juz wsiadlam na swoja, okazalo sie ze jest tylko jedna i pozostali musza czekac az wroce, a ze ustal wiatr, to zamiast wrocic, ladowalismy na dole. Nikt juz nie mogl w taka cisze startowac, wiec reszta towarzystwa sie nie nacieszyla a w dodatku musieli na mnie 40 minut czekac az mnie taksowka przywiezie. Jak juz mowilam, Kolumbijczycy sa niewyobrazalnie cierpliwi i wyrozumiali, wiec zupelnie im to nie zrobilo roznicy, nawet losiowi sie sie udzielil ten klimat, ale zeby im zrekompensowac, wieczorem zrobilam im smiecioplacki. Jak nie wiecie co to, to widocznie za rzadko u nas bywacie :-)
Los bedzie mial swoja szanse dzisiaj, bo ladna pogoda sie zapowiada.
Jedna z rzeczy, ktora mi sie w Kolumbii najbardziej podoba to swiateczne iluminacje, na ktore ratusz i prywatni sponsorzy nie szczedza srodkow, bo to wazna rywalizacja miedzy miastami (telewizja pokaze tylko najladniejsze!). Poki naladowana bateria w canonie, sprobujemy dzisiaj cos przed wyjazdem postrzelac. Hej, nadeszla wreszcie paczka z Polski (baterie i ladowarki do aparatu), wyslana 24 grudnia z gwarantowanym 5-dniowym terminem doreczenia! Niech zyje sojusz polsko-kolumbijskich pocztowcow.
Wieczorem ruszamy do Cali, wiec czekajcie na nastepny odcinek epopei.
It´s so unbelievably hard to leave the hostel in such hot weather, with the concrete slabs melting, the non air-conditioned buses getting stuck in the traffic jam – time to move on. We visited an obligatory guidebook attraction – a Spanish fortress. They charge a lot, whatever. At first the fortress seems small but once on the top, you appreciate the labyrinth of countless tunnels that shade you from the sun. Some are dark so every underage visitor gets the most of it yelling and shouting pretending the place is haunted. With our ears aching, we eavesdrop on the guide for free (guided tour not included) but he keeps repeating himself - "this cannon served to protect the fortress from the English from this side, this cannon served to protect the fortress from the English from that side".
As if completely oblivious to previous bus ticket buying experience, we head for the terminal at 7 p.m., in no hurry at all, to get on the night bus to Medellin. The road to the terminal is like a terminal … disease. We get to know the real face of Cartagena, the one outside the old city walls. At the unmarked bus stop, we see a bunch of city buses going past ignoring our desperate gestures- These are the only ones that go to the terminal by the way. Eventually somebody tells us they won´t stop cause they are full – that is there are no seats left, while we are constantly invited in by drivers of private buses that are so loaded that people almost faint. In the evening, Cartagenians paint the town red, even the streets seem like a party. We start to feel dizzy in this crowd, with heavy backpacks on and the heat still killing us, even though it’s dark already. Resigned, we catch a taxi for the terminal but it´s no salvation yet. It takes us half an hour to get there, passing through suspicious neighborhoods – a row of one-story high houses with people in rocking chair in front of them. The houses are painted but they are built on bare ground, no sidewalks in sight. The taxi driver seems lost at times, just wait and see this rotten dacia go dead amidst the slums...
We get to the bus terminal - turns out the tickets sold out! For an eye blink I verge on a panic attack at the sheer thought of getting back but what you gonna do. Half an hour later at the ticket office (the Colombian ticket selling ladies are no match when it comes to efficient service) we finally leave the terminal with tomorrow’s ticket in hand. Finally the return bus is empty because it starts from here. The next day our mood gets much better due to the ride to Boca Grande or a spectacular beach in the deluxe part of the city. The waves gently massage your feet just like a Jacuzzi and being the only tourists in sight (how weird!) we get accosted by gorgeous black girls offering us a free sample of feet massage. We get everything half the asking price as our Israeli friend is so good at bargaining. We can’t help laughing when the street vendor is bringing the price down although just a while ago he swore he is giving the stuff away at no profit (this is when it dawns on us how often we must have overpaid so far, of our own accord - in Colombia bargaining is almost as much of a ceremony as it is in the Middle East and it seems you get the vendors´ respect and sympathy when they get less money out of you).
We get to Medellin at five a.m., because the bus exceptionally chose not to be late this time. We stay at the terminal for a while so not to wake up our friends from the Tayrona park too early and when the time is decent enough we get the world-famous (or at least Colombia-famous) Colombia´s only subway. It has two lines operated by trains (entirely over ground so you can admire the views from the windows) plus additional lines operated by buses and a cable car. It’s clean and spacious. All throughout the ride, a nice male voice at the PA system is welcoming us, thanking us, inviting us, warning us and recommending stuff – we really fell well taken care of.
The city is modern and accommodating, also to pedestrians (what a surprise!) as there are even pedestrian street lights, wait! First of all there are zebra crossings! The urban planning is very uncommon for Colombia, as there are plenty of high residential buildings, lotsa green areas and generally there’s scarcely any of the chaos that can be witnessed anywhere else. We visit another Botero’s collection (I got addicted) including a square featuring his sculptures (even more Rubens-style that the characters on the paintings), but we drop the museum of “Medellin´s other great son” - Pablo Nel Gomez, whose 70 years’ career brought such an immense artistic output that one museum alone houses 2000 of his paintings.
We took the cable car with a view of the slums. This is the city council’s idea of integrating the slums dwellers in the city life and giving them the opportunity to escape the poverty. Due to public transport they can easily get a ride down from the steep, steep mountain into the city and find a job there. It must have changed things a lot because the slums that are far from the station look beyond compare. The idea is very noble but still the cable car attracts local peeping Toms and the ride reminds me a visit to the zoo.
We have a great time with our friends, introducing them to the mad dogs out of the patriotic duty (haven’t we served them to you too? The Polish flag colored drink, half red, half white). Obviously it had to be customized to the local supplies: Colombian vodka, blackberry pulp rather than raspberry syrup and a local hot sauce instead of tabasco. Luckily no-one of the ten of us was bitten by the dogs so first thing in the morning (2 p.m. that is) we went paragliding. Once I’m off the hill, it turns out there’s only one paraglide and the others must wait till I’m back and since the wind disappeared, we landed down in the valley rather than go back. No one was able to take off with such calm air so the rest of the company didn’t make the most of it and, to boot, they had to wait 40 more minutes for the taxi to bring me back. As I already said, the Colombians are patient and clement beyond imagination so it was all the same to them, and the cheerful mood even rubbed off on the male moose, but to make it up to them, I prepared the “leftover pancakes” in the evening. If you don’t know what that is then you clearly visit us too rarely :-)
The Moose will get his chance today as the weather looks good.
One of the things I enjoy the most in Colombia is the Christmas illuminations that are lavishly paid for by the city council and private sponsors alike as it is a major competition between cities (only the nicest once will be shown on TV!). We´ll try to take some photos today before leaving. Hey, the package from Poland finally arrived (camera battery and charger), which was sent on the Christmas Eve with the guaranteed 5-day delivery time! Long live the Polish-Colombian postmen alliance.
In the evening we take off for Cali, so wait for the next chapter
1 Comments:
Drgie Łosiaki, trzymajcie się kupy - napiszcież o dupie* miast pisać do dupy!
* Jakieś bliższe szczegóły (kompletniejsze fotki) na temat tej smagłej pani obok Łosia jedzącego dziwne coś?
Prześlij komentarz
<< Home