Losie w Afryce / The Meese in Africa
Kosciol Mercede / Mercede Church
Ludnosc lokalna :) / Local population
Ciekawy pomnik / Interesting sculpture
Znow spore zaleglosci... po kolei..
Dzisiejszy wpis mial wygladac tak: Brazylia, Brazylia, Brazylia, Brazylia, Brazylia, Brazylia, Brazylia, itp. Przynajmniej tlumaczenie byloby latwe. Ale wychodzac z zalozenia, ze nie sama euforia autoria czytelnik zyje, zdecydowalismy sie przedstawic troche szczegolow.
Po powrocie do domu z kafejki netowej w piatek Raquel zastrzelila nas pytaniem, czy chcemy juz jechac dzis (bo tak wczesniej mowilismy), bo jeszcze sa bilety do Ouro Preto na autobus, a pozniej a weekend juz nie (tylko jedna firma jezdzi..) Jak zwykle zwyciezylo lenistwo i zdecydowalismy sie podarowac sobie jeszcze jeden dzien w Rio. Wiazala sie z tym koniecznosc niebezposredniej jazdy do Ouro Preto – przez Belo Horizonte. Troche na na okolo, ale nieduzo drozej wiec ok.
Sobota. 4 marca. Ostatni dzien pobytu u Raquel uplynal nam glownie na opieprzaniu sie i dopiero po poludniu ruszylismy sie na Ipaneme, ale zapomnielismy, ze autobusami jedzie sie tam dwie godziny, wiec gdy tam dotarlismy, bylo juz ciemno... Pozostal tylko pozegnalny spacer brzegiem morza i powrot do domu. Raquel niestety nie bylo, wiec nie mielismy nawet jak sie pozegnac. Oczywiscie jak zwykle spoznilismy sie na wieczorny autobus do Ouro Preto, ale poczekali.. :) Z oszczednosci autobus byl w najtanszej opcji bez klimy, ale i tak przypominal najwyzsze standardem autobusy peruwianskie czy ekwadorskie...
Niedziela 5 marca. Dojechalismy na siodma rano i wygramolilismy sie z busu przecierajac zaspane oczeta. Belo Horizonte to trzecia co do wielkosci metropolia w Brazylii, stolica gorniczego stanu Minas Gerais i duzy wezel komunikacyjny w regionie. Jest to jednak miasto mlode, w ktorym podobno “nic ciekawego nie ma”, a zatem przystapilismy do poszukiwan autobusu do Ouro Preto. Znalezlismy go dosc szybko i juz po 2h stalismy na dworcu w Ouro Preto. Sennosc tej sympatycznej miescinki stanowila przyjemny kontrast w porownaniu z molochami typu Rio. Zostawilismy wiec plecaki w przechowalni i ruszylismy “w miasto”. Ouro Preto to miasto “gorskie” polozone 1200 m npm. A wiec w warunkach Brazylijskich jest to niemal Katmandu, ale nam przywyklym juz do andyjskich terenow wydalo sie to niemal zabawne. Dobra strona tego jest klimat, nie tak upalny jak nad morzem, a zla: uksztaltowanie terenu, ktore choc malownicze, zmusza turyste do zwiekszonego wysilku. Jezeli oczywiscie turysta chce duzo zobaczyc. A jest co ogladac. Stosunkowo mala powierzchnia miasteczka naszpikowana jest starymi kosciolami jak dobry sernik rodzynkami. Jest ich tam co najmniej kilkanascie.Fakt, ze wiekszosc wyglada podobnie z zewnatrz,bo i wiele zostal zbudowanych w tym samym okresie, ale wnetrza niektorych sa zdobione tak, ze prosze usiasc. Projektowaniem lub wystrojem wnetrz wiekszosci kosciolow zajmowal sie XVIII geniusz brazylijskiego Baroku, Aleijadinho -- rzezbiarz, malarz i architekt , ktorego choroba pozostawila kalekim i ktory wiekszosc swoich niewiarygodnych rzezb wykonal nogami. Aleijadinho nazywany jest brazylijskim Michalem Aniolem i chyba nie bez kozery... Paslismy wiec oczy jego dzielami prawie przez caly dzien, z mala przerwa na posilek :) Wstep do wiekszosci kosciolow jest platny (w tych darmowych zwykle jest ubozszy wystroj wnetrza) i zwykle nie mozna robic zdjec przepysznie rzezbionych w drewnien zdobien oraz oltarzy, ale udalon sie nam cyknac kilka fotek, nie narazajac sie na szykany pracownikow. Niestety czasem fotki wyszly pod dziwnym katem, ale to z koniecznosci kamuflowania sie :) Natomiast w Muzeum Aleijadinha aparat nam kazali zostawic w szatni, wiec zdjec nie ma w ogole. Moze zeskanujemy pocztowki...
Noc zdecydowalismy sie spedzic w pobliskiej miescince Congonhas, ktorej jedyna zaleta jest to, ze posiada najslynniejsze dzielo Aleijadinha – rzezby dwunastu apostolow pod miejska bazylika oraz kilka rzezbionych w drewnie scen z Nowego Testamentu umieszczonych w kaplicach pod bazylika. Pomyslelismy,ze moze bedzie tam tanszy hotel. Jak tylko dotarlismy do Congonhas okazalo sie, ze jestesmy w bledzie, a lokalni hotelarze zdecydowali sie nas zrujnowac. Poprosilismy wiec taksowkarza, a robilo sie pozno, zeby zawiozl nas do najtanszej dziury, jaka zna. Dziura okazala sie gorsza od moich najgorszych wyobrazen, ale przynajmniej kosztowala 30 zl za pokoj. Obejrzycie fotki, przyznacie mi racje :)
Poniedzialek, 6 marca. Nastepnego dnia obejrzelismy rzeczone rzezby (WOW!) i ruszylismy do Belo Horizonte, skad nastepnego dnia mielismy samolot do Salvadoru. Znalezlismy tu dwojke milych gospodarzy, ale z koniecznosci musielismy wybrac jednego. Umowilismy sie z Amilcarem na spotkanie wieczorem, po jego pracy i reszte dnia w B.H. spedzilismy na internecie, bo jako sie rzeklo, nic tam specjalnie ekscytujacego nie bylo. Amilcar przyjechal po nas a dworzec i zabral do swojego sympatyczego domku, a nastepnie zaoferowal sie, ze odwiezie nas na lotnisko. Cholernie milo z jego strony, bo okazalo sie, ze lot byl dosc tani, ale lotnisko znajduje sie 45 km od miasta!!! A lot o 9 rano! Bleee...
Reszte wieczoru spedzilisnmy gawedzac z gospodarzem. Amilcar jest informatykiem, zjezdzil caly swiat, a jego kolekcja pamiatek z roznych krajow zwalila nas z nog. Tak samo zreszta jak kolekcja zdjec... Teraz wybiera sie do Gujany, a w lecie moze do Europy. Mamy nadzieje na kolejne spotkanie! Tak milego gospodarza nie spotyka sie co dzien.
Wtorek, 7 marca. Dojazd na lotnisko SAMOCHODEM zajal prawie godzine. Dzieki Bogu, ze zeslal nam taka pomoc! Ale Belo Horizonte to nie Caracas a GOL (tania brazylijska linia lotnicza) to nie Lufthansa, wiec mimo, ze wpadlismy 30 minut przed lotem, nikt nie robil problemow. Przed lotem Asia kupila sobie butelke wody mineralnej, ktora wchodzac do samolotu upuscila na ziemie. Butelka (plastik), na wpol pelna jeszcze, rozpadla sie na trzy kawalki! Dobrze, ze nikt nas nie aresztowal, za probe zamachu... wygladalo to tak kretynsko, ze zalujemy,ze nie zrobilismy fotki..
1,5h na okropnych fotelach i Salvador zamajaczyl za oknem. Na miejscu oczywiscie okropny zar i internet za 25 zl/h (tak tak!, ceny lotniskowe!). Jakims cudem udalo nam sie znalezc dobry autobus i juz po 1,5h stalismy w drzwiach naszej gospodyni, Katemari! Nasza serdeczna gospodyni udzielila nam ogolnych wskazowek , pokazala nasz kawalek podlogi (materacyk!) i ruszylismy cos zjesc. Upal mocno dawal sie we znaki, humoru nie poprawilo tez podsluchanie rozmowy dwoch durnych Amerykanow, z ktorych jeden wymadrzal sie, ze portugalski z Europy jest zupelnie inny i przypomina mu polski albo hebrajski, a potem chwalil sie, ze liznal tez wegierski, bo mial dziewczyne z Wegier. Drugi mu glownie przytakiwal. Kiedy zaczeli sie zastanawiac, co to wlasciwie jest polski i czy ma jakis zwiazek z rosyjskim musialem sie wylaczyc. Nastepnie jakis maly murzynski chlopiec poprosil Aske o troche jej obiadu. Aska zostawila jakies jedzenie, ktorego juz nie chciala. Potem zaczal domagac sie naszego deseru, a nastepnie picia (sory, ale w tym upale nie podzielilbym sie woda z nikim :). Kiedy juz mielismy mu dac kawalek ciastka, podbiegla jakas inna dziewczyna i sprzatnela mu je sprzed nosa. On wiec zamiast tego zaczal prosic nas o pieniadze..... Uhhh..Katemari ostrzegala nas, ze w regionie panuje okropna bieda, ale nie sadzilem, ze az tak. Az strach wyprodukowac jakies zdanie na glos, bo a nuz ktos podejdzie i bedzie chcial to zjesc! Skala zebractwa jest tu zreszta niewyobrazalna. Co chwila zaczepiaja cie na ulicy jakies dzieci (i to pod eleganckimi sklepami, bogactwo miesza sie z ubostwem wprost nieprzyzwoicie). Godzina spaceru w turystycznych miejscach lub w biedniejszej dzielnicy wyprowadza z rownowagi nawet nas, chociaz Ekwador byl pod tym wzgledem niezlym poligonem.
Troche zdolowani , ruszylismy w miasto majac sie na bacznosci, bo mimo, ze karnawal sie skonczyl, lokalni doliniarze naleza podobno do najgorliwszych w kraju. Gdy dotarlismy na starowke, zwana tu Pelourinho (od nazwy pala, ktory kiedys stal na glownym placu i przy ktorym chlostano niewolnikow), bylo juz pozne popoludnie. Atmosfera Salvadoru jest zupelnie inna niz Rio. Jest tu duzo wiecej starych budynkow, kosciolow i muzeow skupionych wygodnie na malej powierzchni. I oczywiscie duzo wieksza koncentracja turystow na metr :) Wiekszosc mieszkancow to czarni, przywiezieni tu przez Portugalczykow jako niewolnicy (Salvador byl pierwszym wielkim osrodkiem portugalskiej administracji i przez wiele lat stolica Brazylii), co odbija sie w wygladzie ulic, zachowaniu ludzi, muzyce, jedzeniu, wlasciwie wszystkim. Mowi sie, ze to bardziej Afryka niz Ameryka i jest w tym sporo racji. Do atrakcji turystycznych naleza szkoly capoeiry, brazylijskiej sztuki walki przypominajacej taniec (tak zakamuflowali ja jej wynalazcy - niewolnicy), pokazy religijnych ceremonii candomble (mieszanka wierzen afrykanskich i chrzescijanstwa) no i oczywiscie sklepy z pamiatkami, ktore sprzedaja tu tysiace roznych gadzetow (w Rio prawie nie bylo souvenirow, tu jest ich nadmiar). Na zaniedbanej, ale przez to klimatycznej starowce panuje wieczna atmosfera festynu. Wszedzie muzyka, koncerty,piwo, troche jak kolumbijska Cartagena. Nieustajace wakacje... Wciaz podrygujac, wsiadamy do ostatniego autobusu do domu Katemari.
Sroda, 8 marca. Dzis znow Pelourinho, tylko dokladniej. Zwiedzamy kilka ciekawych muzeow obrazujacych afrykanskie zwyczaje i wierzenia miejscowej ludnosci i kilka kosciolow (wiele jest niestety zamknietych), ktorych jest tu oczywiscie zatrzesienie. Lokalny koloryt to piekne, drewniane stropy pokryte malowidlami. Jedna ze swiatyn, kosciol Sw.Franciszka, doslownie zapiera dech w piersiach. Wnetrze jest praktycznie CALE zlocone, oprocz lawek, podlogi ni sufitu. Takiego czegos nie bylo nawet w Quito. Razem z grupka angielskich emerytow kupujemy bilety na pokaz swiatlo i dzwiek w kosciele. Okazuje sie, ze pokaz jest... po portugalsku (my weszlismy sami, ale tych biednych Anglikow przyprowadzil tam angielskojezyczny przewodnik!) Po pol godzinie nudow (przerywanych efektownym oswietleniem wnetrza pojawiajacym sie miedzy dialogami) ogladamy dokladniej kosciol. Ciekawostka jest to, ze bedace elementem dekoracji aniolki mialy tu wyrazne atrybuty kobiecosci i meskosci, umieszczone tu z zemsty przez niewolnikow-rzezbiarzy zmuszanych do pracy przy wystroju kosciola. Na szczescie szybko temu zaradzono. Bluzniercom zakazano praktykowania religii, a sporne czesci ciala odlupano (slady pozostaly! :) UWAGA: na lewo od kosciola jest drugi kosciol pod tym samym wezwaniem. Wstep kosztuje tyle samo, ale wnetrze nie moze sie rownac z tym “wlasciwym” Franciszkiem, wiec zaoszczedzcie sobie 6 reali i idzcie od razu do swiatyni na prawo!
Wieczorem zalapujemy sie na swietny reaggae-rockowy koncert na jednym z glownych placow. Co to za okazja? Wychodzi na to, ze dzien kobiet. Pary tancza na ulicy. Nikt sie nie boczy. Agniesi Graff brak. Giertycha takze. Czemu u nas tylko laurki z jednej strony i denne manify z drugiej, a tu tak fajnie? Hmmmm.... czekam na podpowiedzi. Jeszcze jednym, juz nie tak pogodnym, przejawem dnia kobiet sa plakaty nawolujace do powstrzymania sie od przemocy w stosunku do plci nadobnej. Widzielismy je praktycznie we wszystkich krajach na kontynencie. Kultura macho wciaz tu dominuje, dobrze, ze ktos przynajmniej stara sie cokolwiek z tym robic.
Czwartek, 9 marca. Jedziemy ogladac slynna swiatynie Igreja de Nossa Senhora da Bonfim, ktorej schody tradycyjnie myte sa przez miejscowe kobiety przed karnawalem (taki zwyczaj, rytual). Karnawal spedzilismy w Rio, ale schody zastalismy wzglednie czyste, wiec chyba wciaz je pucuja. Sam kosciol byl niestety zamkniety...
Potem udajemy sie na najblizsza Katemari plaze. Z Rio nie ma porownania. Z wody wystaja skalki, wiec nie mozna daleko chodzic, bo dno nie jest calkiem piaszczyste. Pozostaje sie tylko taplac w plyciznie, co robie bez entuzjazmu ja i kilku innych nieszczesnikow. Pierwszy raz kosztujemyn tez w Brazylii orzeszkow-nerkowcow , ktore u nas sa b. drogie. Tutaj niestety tez, ale przynajmniej sa lepsze! Jeszcze mala caipirinha i do domu...
Wieczorem Katemari mowi nam, ze widziala w domu jakiegos karalucha i sie bardzo przestraszyla. Robale tak ja brzydza, ze przeprowadzila sie ostatnio wlasnie z ich powodu. Dzis byl u niej znajomy i sprawdzal cale mieszkanie, ale nic nie znalazl. Polozyla trucizne, jakies szmaty nasaczone Bog wie czym i inne pulapki, ale mowi, ze jesli znow zobaczy robala, bedziemy musieli sie wyniesc, a ona zamawia dezynsekcje i sama tez wyjezdza z miasta. Hmm radykalne. Oby robal sie nie pojawil.
Piatek, 10 marca. Dzis udajemy sie na plaze Flamengo, ktora jest mocno oddalona od centrum, ale podobno najladniejsza w Salvadorze. Dojazd 1h. Nam oczywiscie zajmuje to 2 h bo wysiadamy za wczesnie i musimy potem wsiac w inny autobus. Plaza okazuje sie ladniejsza i ma palmy, w odroznieniu od plaz w entrum, ale skalki nadal sa, a w dodatku glony w wodzie. W dodatku zakaz kapieli, ale ratownicy mowia, ze na plytka wode mozna wejsc. Juz rozumiem, czemu Raquel tak pogardliwie mowila o salvadorskich plazach. Coz, poplazujemy gdzies poza miastem, pozniej., Duza atrakcja okazuje sie umiesniony ratownik cwiczacy capoeire na plazy. Przynajmniej on nie prosi o datek, gdy go dosc nachalnie fotografujemy :)
Sobota, 11 marca. Niestety robal pojawil sie znowu, a my musimy sie wyniesc. Oczywiscie nie znalezlismy sobie innego gospodarza, wiec jestesmy na lodzie, bo nikt pewnie nie odbierze emaila w tym samym dniu. Cholera, widzielismy jakis camping, ale daleko. Szukamy w internecie. Kilku ludzi z hospitality club podaje swoje nr telefonow. Dzwonimy do nich, a Katemari dodatkowo wysyla mejla. 1szy z nich, Lucas, nie moze, ale drugi, Rogerio dosc wylewnie zaprasza nas do siebie. Mamy sie z nim spotkac w jakiejsc knajpce na plazy. Nie bez trudu pakujemy plecaki do trzesacego sie autobusu i docieramy na plaze. Knajpki nie mozemy znalezc. Po kilku rozpaczliwych telefonach do Rogerio spotykamy sie z nim i z jego dziewczyna. Oczywiscie knajpka nazywala sie zupelnie inaczej niz podal, ale poniewal ratuje nam zycie, nie bedziemy wybrzydzac. Rogerio to sympatyczny, wesoly chlopak w wieku lat 35 ale o wygladzie dwudziestolatka. Latynoski typ urody. W Polsce moglby przebierac w ofertach biur matrymonialnych ale i tu pewnie nie narzeka na brak powodzenia. Eva jest za to blondynka o slowianskich rysach twarzy. Okazuje sie, ze nazywa sie Ivanowska i jej dziadek uciekl tu z Rosji przed rewolucja. Madra decyzja! Zapraszaja nas na piwo (dopiero 14:00 i rozmowa sie rozwija. Rogerio i Eva zeszli sie po tym, jak okazalo sie, ze ich partnerzy zdradzali ich ze soba (tzn. dziewczyna Rogeria i chlopak Evy, ktorzy teraz biora zreszta slub). Historia zupelnie jak z “In the mood for love” Wong Kar Waia. W dodatku jestesmy pierwszymi, ktorych wtajemniczyli w te powiklania! Az sie cisnie na usta ten banal o najlepszych scenariuszach pisanych przez zycie... :) Eva nie mowi po angielsku, ale po 8 piwach nie stanowi to juz problemu. Co ciekawe, tutaj zamawia sie piwo na stolik, kelner przynosi butelke (a raczej karafke o pojemnosci 675 ml!) i kilka szklanek. Wypija sie to wspolnie, jak wino a pusta flaszka trafia pod stol. W ten sposob odpada problem zliczania piw przy rachunku. Co kraj, to obyczaj. Niemcy zapisuja wypite piwka na piwnych wafelkach, a Brazylijczycy wstawiaja flaszki pod meble...
Swoja droga dziwie sie, ze 90% ludzi nie chodzi tu w stanie upojenia. Moze dlatego, ze jest ta goraco i nie trzeba sie rozgrzewac? Butelka popularnego rumu (caichaça) „51” kosztuje tu ok. 6 zl (litr). A to nie jest najtansza marka. Mozna i dostac za 50 zl lezakowana ekstraklase, ale mozna i za 2,50 zl. A ja myslalem, ze u nas wodka jest tania... hehe...
Lekko zawiani docieramy do domu Rogeria (mieszka na strasznych peryferiach, ale blisko lotniska i ladnych plaz) postanawiajac jutro cos pozwiedzac. om dopiero sie buduje, ale nasz pokoj na pietrze jest juz wykonczony, zreszta brak jednej czy drugiej sciany nie stanowi w tym klimacie problemu, nawet w nocy :) Mama Rogeria czestuje nas jeszcze legendarna brazylijska feijoada (potrawa z miesa i fasoli), ktora okazuje sie niestety flaczkami z fasola. Asia wcina (podobno „przepyszne”!), a ja dyskretnie utylizuje jedzenie z powrotem w duzym garnku, z ktorego trafilo na moj talerz :)
Niedziela 12 marca. Dzis pada jak cholera, pierwszy raz w Salvadorze, wiec idziemy z Rogerio do jego przyjaciolek na grilla. Nikt nie mowi po angielsku, ale zarcie jest pyszne, piwo znow leje sie strumieniami, a Rogerio wystepuje w roli tlumacza. Wracamy do domu pod wieczor. Niestety nadmiar Skola (najpopularniejsza lokalna marka piwa) konczy sie dla mnie wizyta w lazience, ktorej szczegoly wole pominac... Oczywiscie nierzytomny zwalam sie na lozko chwile po zapadnieciu zmroku. W nocy wyspany wstaje i pisze dla was ten blog... :)
Jutro poniedzialek, moze jeszcze cos zwiedzimy. Potem chcemy sie wybrac do parku narodowego Chapada Diamantina (gory, wodospady itp.), a pozniej do stolicy, Brasilii, choc nie wspomne juz ile osob nam to odradzalo (“ale tam NIC nie ma!!!”) Czekajcie na relacje.
Zupelnie od czapy teraz powiem: jesli bedziecie tu jechac, koniecznie zabierzcie karty kredytowe. Sa przyjmowane DUZO DUZO czesciej niz w Polsce. Nawet w malych taniuskich restauracyjkach i – wydawaloby sie – zapyzialych sklepikach na rogu. I najczesciej nie ma dolnego limitu transakcji. Bardzo pozytywne doswiadczenie!
Aha, tu jeszcze mala dygresja o Brazylijczykach. Trudno spotkac tak milych, zyczliwych, pomocnych i otwartych ludzi, jak oni. Czlowiek czuje sie tu jak w domu. Gdy jechalismy autobusem z ciezkimi plecakami, wciaz ktos chcial nam pomagac, przypominal, zeby zapiac torbe, oferuje pomoc w ustawieniu plecaka, mowi, ze cos spadlo, usmiecha sie, cos zagaduje (niestety w lokalnym narzeczu) itp.itd. Nawet w porownaniu z sympatycznym Peru roznica jest mocno namacalna. O gburowatym Ekwadorze nie wspominam... :) Jesli dodamy do tego urode Brazylijek (i Brazylijczykow, podpowiada Asia zza winkla :) i piekno plaz, zaczynamy sie zastanawiac czy Bog faktycznie nie jest Brazylijczykiem, jak mowi lokalne porzekadlo (Deus e Brasileiro) :)))
Another huge backlog... ok...
Today’s entry was supposed to go like this: Brasil, Brasil, Brasil, Brasil, Brasil, Brasil, Brasil, Brasil, etc… That at least would have made the translation easy. But you can’t just go on enthusing abt things like that, so we decided to filter in some more details...
After coming back from a cyber café on Friday night, Raquel surprised us asking if we wanted to leave that night (like we said before), because bus tickets to Ouro Preto were still available and then for the weekend there were no tickets left (only one bus company goes there…) As usual, laziness prevailed and we decided to stay one more day in Rio. This involved going to Ouro Preto by 2 buses, changing in Belo Horizonte. That was a detour – longer and more expensive - but we decided to take it.
Saturday, 4th March. The last day at Raquel’s we mostly spent goofing around and only in the afternoon did we head out to the Ipanema. But we forgot that it takes 2 hours to get there by bus so when we arrived it was dark… We just had a goodbye stroll on the beach and went back home. Raquel was out so we couldn’t even say goodbye. Of course as always we were late for the night bus to Ouro Preto but they waited for us… :) To make things cheaper, we took the most economic “convencional” bus without air conditioning but it was still like the best of Peruvian or Ecuadorian buses in terms of comfort. Good for us!
Sunday, 5th of March. We arrived at 7am and tumbled out of the bus still sleepy. Belo Horizonte is Brazil’s third biggest city, the capital of the mining state of Minas Gerais and a major regional transport hub. It is a young city, though, with supposedly “no tourist attractions” so we quickly went around to look for the bus to Ouro Preto, which we found pretty soon. After 2h we were there. The sleepy atmosphere of this nice little town was in pleasant contrast to the big-city Rio. We left our backpacks at the storage room and we went to visit the place. Ouro Preto is a “mountain” town 1200 m above sea level so for Brazil it is almost like Katmandu : ) but we were already accustomed to Andean heights so it seemed like a joke to us : ) An upside of this is the climate, not so hot as on the coast, but the relief of the land, although scenic, requires an extra effort on the part of the tourist, who wants to visit as much as he can. And there are a lot of things to visit. A relatively small area of Ouro Preto is swarming with historic churches. There are at least a dozen or so of them. Most of them look alike on the outside because they were built in the same period, but some of their interiors… oh lala! Most churches were designed or decorated by Brazil’s 18th century Baroque genius, Aleijadinho – sculptor, painter and architect, who was crippled by a disease and did most of his incredible sculptures working with his tools tied to his amrs and legs! Aleijadinho is called Brazil’s Michaelangelo and rightly so, I guess. So we feasted our eyes on his work all day, with a short lunch break that is... Entrance fee apply in most churches (the free ones usually have poorer interior design) and usually no photos of the exquisitely crafted wooden interiors or altars are allowed but we managed a few secret peaks here and there, without being chased by the staff.. Unfortunately, angles are weird, but that`s because we had to hide from the church personnel.. And in Aleijadinho museum we had to leave the camera at the cloakroom altogether so there are no photos at all...
We decided to spend a night in nearby Congonhas, whose only asset is Aleijadinhos most famous work: the Twelve Apostles outside the city church and several New Testament scenes sculpted in wood in chapels just below the church. It being a small town, we though accommodation would be cheaper. As soon as we got there, we realized how terribly wrong we were, local hotel owners were conspiring to ruin us financially!!! As we asked a cabbie, as it was getting really late, to drive us to the cheapest den he could find. The den was worse than my worst nightmare, but at least it was just $10 USD for a room. Probably a love hotel it was too... See the photos..
Monday, 6 march. Next time we saw the sculptures and were wowed. Then we moved to Belo Horizonte, from where we were supposed to catch a flight to Salvador on the next day. We found two nice hosts here, but were forced to choose one only :( We were going to meet Amilcar at night, after he finished work, and we spent the rest of our time that day in a cyber cafe, because as we said, we did not know any attractions in that city. Amilcar picked us up from the station and took us to his cozy little house and then offered a ride to the airport next day. A bloody nice gesture, I would say!, because the flight was cheap, true, but the airport was 45 km out of town and the plane was taking off at 9am. Ouch!!!
We spent the rest of the night chatting with the host. Amilcar is an IT engineer. He travelled around the world and his collection of souvenirs from different countries swept us off our feet. Just like his collection of photos.. Now he is going to Guayana and maybe to Europe in the summer. We hope to meet him again! Excellent host in all respects!!!
Tuesday, 7 march. Took almost an hour to get to the airport by CAR. Thank God Amilcar was there! But Belo Horizonte is not Caracas and GOL (low fare airline) is not Lufthansa, so despite being there just 30 minutes before, no one made any problems. Before the flight Asia bought a mineral water, and she dropped it on the floor just outside the plane. The bottle (PET), still half full, broke into three pieces!!! Good thing no one tried to arrest us for attempted terrorism.. that looked to idiotic we are sorry we took no pictures...
90 minutes on those terrible seats and Salvador started looming outside the window. Of course, terrible heat and Internet at $6 USD per hour (airport prices, yes!) Somehow we managed to find the right bus and just 90 minutes afterward we were at our host`s doorstep. Katemari, our lovely host gave us some general guidance, showed us the piece of floor to sleep on (a mattress!) and we went out to eat something. The heat was getting to us and it didn`t cheer us up to listen to a conversation of two dumb Americans, one of which said European Portuguese was a lot different from the Brazilian one and sounded a lot like Polish or Hebrew to him, then started bragging that he spoke some Hungarian cause he had had a Hungarian girlfriend. The second one was mainly nodding. When they started to wonder what Polish really was and whether it was in any way related to Russian, I had to stop listening... Then a little black boy asked Aska if he could finish her meal, then started to pick at our dessert and then tried to grab our drinks (sorry dude, but with a heat like that trying to steal sbs drinks is a capital crime). When we were about to give him the cake, another girl rush in and scooped it from him. So he started asking us for money instead... ough! Katemari warned us this region was poor but I didn`t realize it was that poor! I was afraid to say anything out loud out of fear somebody would come and try to eat it! There are so many beggars you wouldn`t imagine. Every minute children hassle you for money on the streets (just outside fancy stores, poverty is mixed with wealth to an unprecedented degree in this country). An hour`s walk in touristy areas or in a poor neighborhood drove us up the wall, although Ecuador was a great training ground for that and we should have gotten used to it by now.
A little depressed, we moved to visit the city taking extreme caution becuase although the carnival was over, local pickpockets are supposedly this country`s elite. When we getted to the historic part called Pelourinho (from the name of a pole where slaves used to be flogged at the main square) it was late afternoon already. Salvador`s atmosphere is a lot different from Rio. A lot more historic buildings, churches and museums accumulated conveniently in a small area. And of course way more tourists per square inch :) Most people are of course blacks, who were brought here as slaves by the Portuguese (Salvador was the first major city of the Portuguese administration and Brazil`s capital for many years), which is reflected in the appearance of the streets, people`s behavior, music, food, virtually everything. People say it`s more Africa than America and they`re probably right. Tourist attractions include schools of capoeira (Brasilian dance-like martial art, camouflaged so by the slaves, its inventors, who were not allowed to learn fighting), shows of religious ceremonies of candomblé (mixture of African beliefs and Christianity) and of course souvenir shops, which sell thousands of different things (there were almost no souvenirs in Rio, here there`s way too many to see them all!) In the subtly rundown but oh so charming historic areas party keeps going on a 24/7 basis. Music, concerts, beer everywhere, a bit like Colombia`s Cartagena. Permanent holiday. Reluctant to go, we catch the last bus to Katemari`s place..
Wednesday, 8 March. Still Pelourinho, only this time in a more detailed way. We visit several interesting museums to learn abt African folklore and beliefs of local people and several churches (many are closed unfortunately), out of literally dozens!!! Beautiful wooden ceilings covered with paintings are the local color in churches. One of them, St. Francis church will blow you away, literally! The interior is virtually ALL gold-covered, apart from benches, floor and ceiling. We didn`t see anything like that in Quito. With a group of British pensioners we buy tickets for a light and sound show in the Church. The show turns out to be in Portuguese. (we went there out of our own accord, but the poor English sods were brought there by their English-speaking guide!) After half an hour`s dozing off (interrupted by flashy light shows in the interior in between dialogues) we get to look more closely at the church. Interestingly enough, cherubs and angels have their private parts on display here, which were put there by spiteful slave-sculptors, who had been forced to work the interior of the church. Luckily the problem was solved pretty fast. Blasphemers were prohibited from practicing religion and the contentious body parts were chipped off (leaving traces here and there... :) WATCH OUT: just to the left of the church we have another St. Francis church. Entry costs the same but the interior can’t really compare to the “real” St. Francis, so save yourselves a couple of reais and go to the church on the right!
At night we catch a great reggae-rock on one of the main squares. What`s the holiday? Turns out it is women’s day. Couples dancing on the street. Nobody’s getting sulky. No macho Nazi protesters, no feminists. Nice! So unlike Poland!!! Another manifestation of the women’s day were posters against violence directed at women. We saw them in every country on this continent, so I supposed the macho culture is still strong here. Good thing somebody’s trying to remedy that.
Thursday, 9 march. We go to see the famous church Igreja de Nossa Senhora da Bonfim, whose stairs are traditionally washed by the local women before the carnival (a ritual of sorts). We spent the carnival in Rio, but the stairs were fairly clean when we came there, so they probably still clean them. The church was unfortunately closed...
Then we go to the beach closest to Katemari`s place. Can’t compare with Rio. There are rocks in the water so you can’t go far from the shore and the bottom is not as sandy. You can just wade in shallow water, which I did unenthusiastically, with a couple of other guys. First time we try the cashew nuts in Brazil. In Poland they’re pricey. Here they’re quite expensive too, but at least they’re better. One small caipirinha, and we go home.
At night Katemari tells us she saw a cockroach at home and was scared! She is afraid of the bugs so she moved from her last apartment from there. Today a friend visited her and checked the whole place but found nothing. She laid out some poison, some rags infused with God knows what but she says if she sees another bug we will have to leave and she will have somebody to kill the bugs here and leave town. Radical. Let’s pray the bug stays hidden.
Friday, 10 march. Today we go to the Flamengo beach, which is far from the center but supposedly the prettiest one in Salvador. 1h to take there. We of course take two hours, because we get off too early and have to changes buses afterwards. The beach turns out to be nicer and has palm trees unlike downtown beaches, but the rocks are still there and there are seaweed too. Yuck! And there’s a no swimming sign, but the lifeguards say it is safe in shallow water so I get in. Now I know why Raquel spoke of Sao Paulo beaches with such contempt. Well, we’ll have some sunbathing out of town, somewhere, later... A local lifeguard practices capoeira on the beach and he’s quite good at it so we shoot some photos. At least he is not asking us for a tip for that : )
Saturday, 11 march. Unfortunately the bug is here again and we have to leave. Of course we hadn’t found another host so we’re left in the lurch cause nobody will get that email on the same day. Shit, we saw some campground but far away.. We look in the Internet and there are some people from hospitality club who disclose their phone numbers. We call them up and Katemari sends them emails. The first of them, Lucas, cannot host us but the second one, Rogerio, offers us a heartfelt welcome. We’re supposed to meet him in a restaurant on the beach. Not without difficulty we pack our bags into a cramped bus and we reach the beach. We can’t find the place. After a few desperate calls to Rogerio, we meet him and his girlfriend somewhere else. Rogerio is an outgoing and cheerful guy aged 35, but looking a lot younger. Latino type. In Poland he would be knee-deep in blond girls going all over him, but he must be popular here as well. Eva is a blonde girl with Slavic features. Turns out her name is Ivanovska and that her granpda fled here from Russia escaping the Revolution. Smart move! They invite us to have a few beers (just 2pm!) and the conversation goes on. Eva doesn’t speak a lot of English but after 8 beers this is no longer a problem. Interestingly enough, here you order beer to the table and the waiter brings a bottle (675 ml!) and a few glasses. You share it like wine and put the empty bottle under the table. This way you don’t have to keep count of the beers you’ve had. Nice! German waiters put notches on beermat, Brazilians put empty bottles under furniture.. : )
I’m surprised 90% of people are not drunk most of the time. Maybe because it’s hot and you don’t need warming up? A bottle of popular rum (caichaça) „51” costs approx. $2 USD. And this is not the cheapest you can get. You can also buy $20 USD vintage brands, but you can get a bottle for under a buck too. And I though vodka was cheap in Poland...
A little drunk, we reach Rogerio’s house (he live in the suburbs, really far from the center but near the nice beaches and the airport) resolved to do some sightseeing tomorrow. Rogerio’s house is under construction but our room on the second floor looks pretty finished. Anyway, not having all walls or a ceiling is not a problem in this weather, even at night :) Rogerio’s mom also gives us the legendary Brazilian feijoada (beans and meat) which turns out to be intestines with beans. Yummy for Asia, but I can’t finish mine.. I’m not into intestines really... sorry...
Sunday, 12 march. Raining like hell, first time in Salvador, so we go with Rogerio to his friend’s place for a barbecue party. Nobody speaks English but the food is great, beers are getting refilled every minute and Rogerio translates for us. We come home at night. Unfortunately the excess of Skol (most popular local beer) means I have to hug the toilet for a while... Let me leave out the details. Of course I pass out just after dark... At night I get up rested and write this entry for you...
Tomorrow’s Monday, maybe we’ll get to see something. Then we want to see the National Park Chapada Diamantina (mountains, waterfalls etc.), and then to the capital, Brasilia, although I can’t even remember how many people told us not to (“but there is NOTHING there!!”).
Now a little off topic: if you come here, bring credit cards. They are really accepted everywhere. Even in small cheapo restaurants and rundown neighborhood stores. And most often there is no lower payment amount limit. Great experience!
And a side note about Brazilians: it’s hard to meet such nice, helpful and open people as they are anywhere else in the world. You feel just like at home (not in Poland, but at HOME). When we were on the bus last time carrying heavy bugs, people went out of their way to help us, told us to zip up our backpack, offered to help us carrying the bag in, said we dropped something, smiled at us, trying to strike a conversation (in Portuguese unfortunately...) etc. Even in comparison with the really nice Peruvian people, difference is noticeable. Not to mention Ecuador. If we add the beauty of the local women (and guys, Asia says : ) we start wondering whether God is not really Brazilian, as they say here (Deus e Brasileiro) :)))
3 Comments:
Wrrrr, to na tasiemcowe hystoryjki o dupie Consueli sie ma czas, a na ortografie nie! Nie dziwota, ze misiow z kafejek wyrzucajom ;P
You could easily be making money online in the underground world of [URL=http://www.www.blackhatmoneymaker.com]blackhat videos[/URL], Don’t feel silly if you have no clue about blackhat marketing. Blackhat marketing uses little-known or little-understood methods to build an income online.
top [url=http://www.c-online-casino.co.uk/]www.c-online-casino.co.uk[/url] check the latest [url=http://www.realcazinoz.com/]free casino games[/url] unshackled no consign reward at the leading [url=http://www.baywatchcasino.com/]www.baywatchcasino.com
[/url].
Prześlij komentarz
<< Home