The Moose Do America (South!)

Nasze tułaczki po Ameryce od jej południowej strony / Our American dream... well our southern American dream ;)

Moje zdjęcie
Nazwa:
Lokalizacja: Anywhere in South America

czwartek, maja 04, 2006

Losie znow w terenie/Moose in the great outdoors















Nastepnego dnia okazuje sie, ze znowu nie zebrala sie grupa na nasza wycieczke, wiec musielibysmy znowu bulic w dwojnasob. Troche rozdraznieni brakiem organizacji wymuszamy na agencji przyrzeczenie,ze nastepnego dnia zrobia nam wycieczke za pierwotnie obiecywana stawke nawet gdyby wszyscy sie znowu wypieli. We wtorek mamy wolne,wiec dzien nam uplywa na robieniu ostatniego krotkiego zlecenia przed zasluzonymi wakacjami (buahaha,wreszcie), publikowaniu zdjec i praniu. W srode raniutko,jeszcze wsrod nocnej ciszy praktycznie,bo slonce raczy wstawac kolo osmej,zajezdza pod nasz kamping znajomy nam kierowca z pustym wozem. Za chwile jednak zatrzymujemy sie pod hostelem,z ktorego wytacza sie cala gromadka Niemcow i Francuzow. Na pierwszy ogien idzie park narodowy Ischigualasto znany z wymyslnych formacji piaskowo-gliniastych o ksztaltach grzybow i roznych takich oraz z Ksiezycowej Doliny. Jak pamietacie,jedna atrakcje o takiej nazwie juz zaliczylismy w Brazylii(z krotkiej konsultacji google´a wynika,ze takich cudow jest przynajmniej piec w samej Ameryce Pld., hihi),ale zupelnie brak porownania. W odroznieniu od brazyliskiej,ktora wrecz kryla sie za krzaczkami, ta tutaj to wielka niekonczaca sie panorama szarawo-zielonych pagorkow,faktycznie nie trzeba wysilac wyobrazni,zeby uznac nazwe za trafiona.Niestety nie mozemy sie nacieszyc w pelni,bo nasz kierowca omija miejsca z najlepszymi widokami i zatrzymuje sie na oficjalnym "miradorze". Tak juz bedzie do konca wycieczki, zero spaceru,zero czasu na szukanie dobrych ujec,tylko wioza nas od atrakcji do atrakcji i wypuszczaja na chwile we wskazanym miejscu,zeby za chwile zagnac nas z powrotem. "Wioza",bo oprocz kierowcy jest z nami pracownik parku, oficjalnie w charakterze przewodnika, ale tak naprawde pilnuje tylko,zebysmy ze sciezki niezbaczali.Trudno,tak to jest,jak sie chce dwa rozlegle parki w jeden dzien zaliczyc. Nastepny zaliczany przez nas obrazek z broszurki to kamienne kule, porozrzucane na odcinku 6km. Sciemnia nam facet, ze brak naukowego wyjasnienia,skad sie wziely i kto im nadal taki ksztalt. "Kto?" - pytamy. "To znaczy,ze one sztucznie uformowane, przez dawnych mieszkancow tych ziem?". Nie,pan odpowiada,wszystko naturalne,tylko nie wiadomo jak powstalo,tzn., powtarza, KTO je tak uksztaltowal i tu zostawil. Nie idzie sie dogadac, moze mamy myslec,ze to robota ufagow. Zabawne,ze pod koniec wycieczki znajdujemy w muzeum tablice z wyraznym wyjasnieniem ich powstania, ale z pospiechu zrobilismy jej tylko zdjecie i przeczytamy potem (duzo naukowych terminow, slownik sie przyda :-)
Prosze wsdiadac,jedziemy dalej. Docieramy do jednej z glownych atrakcji, Lodzi Podwodnej,formacji reklamowanej na wszystkich folderach, a nawet na naszym vanie (jest caly obklejony wielkim foliowym zdjeciem przedstawiajacym ja w najlepszym swietle i po interwencji photoshopa). Sa to dwie blizniacze skaly, wygladajace jak traby powietrzne wyrastajace z zelazek (moje skojarzenie).Slonce bije po oczach,wiec kiepawo fotografowac, ale przeciez mozemy skale obejsc i cyknac z drugiej strony,nawet lepiej,bo tam wlasnie jest skalne okienko, z ktorego mozna dwie skaly uchwycic jakby w skalnej ramce. Takie wlasnie ujecie jest we wszystkich folderach. Stac! Tam nie mozna,przeciez widzicie,ze szlak tam nie prowadzi.
prosze sie trzymac linii z kamykow. No, do niedawna mozna bylo tam wchodzic, ale juz zabronione, bo sie niszczy. Jakby tak kazdy…(powialo ”Misiem”). Trudno, jedziemy dalej. Nastepny przystanek – “grzyb” (el Hongo), czyli emblemat parku, przygniatajacy wielkoscia klocek, jeszcze bardziej przypominajacy trabe powietrzna. Ladniusi, tym razem mozna go obejsc dookola i znalezc kadr ze sloncem po wlasciwej stronie. Z obiecanych atrakcji jeszcze tylko wysoka czerwona sciana, kompletnie pod slonce, oczywiscie. Kiedy w dalszej drodze kilka razy musimy z kierowca walczyc o chwile przerwy na sesje zdjeciowa, juz nam sie odechciewa i tylko robimy zdjecia w glowie, ale z tych nie skorzystacie :-) Humor poprawia nam wizyta w muzeum archeologicznym, gdzie przemily studenciak opisuje nam,miedzy innymi, krok po kroku jak znalezione w parku skamieliny ostroznie sie wydobywa, bezpiecznie przewozi do muzeum (zalane gipsem, tlumiacym wstrzasy)i potem robi z nich odciski silikonowe do rekonstrukcji stawianych w muzeum, bo, jak sie dowiadujemy, rekonstrukcja szkieletu z prawdziwych elementow, nawet gdyby byly kompletne i w nie najgorszym stanie, i tak by sie latwo zawalila pod wlasnym ciezarem. W koncu nie sam szkielet mial po Ziemi chodzic.
Kombinuje, jak by tu nastepnym razem przyjechac wynajetym autem i ominac przewodnika, ale spotykam na parkingu babke we wlasnym samochodzie, ktora mowi, ze razem z innymi samochodami beda jechac za przewodnikiem kawalkada, wiec tym gorzej sie bedzie zatrzymywac na spontaniczne zdjecia (slysze juz te klaksony).
Na ten park nie ma mocnych. Mimo wyjatkowych widokow, frustracja psuje nam wrazenia. Czas na nastepny park, kanion Talampaya. Tutaj, podobnie jak w Ciudad Perdida (ktory, nawiasem mowiac, do niedawna zwiedzalo sie, razem z Kanionem Teczowym, w ramach jednego biletu na Talampaye), wjazd maja tylko samochody parku, wiec znowu trzeba bulic za przewodnika. Poniewaz nasza agencja nam o tym nie wspomniala (kolejny dowod ich amatorszczyzny) a my troche nonszalancko zapomnielismy wyplacic kase, ktora i tak nam sie powoli konczyla, okazalo sie ze nie starczy nam nawet na wycieczke, nie mowiac juz o bilecie na autobus w dalsza droge (a musimy go zlapac z trasy wycieczki, bo przez San Augustin nie przejezdza). Jak myslicie, ile bankomatow jest w parku? Na szczescie na wycieczke do drugiego parku przylacza sie niemiecka para z zapakowanymi plecakami, czyli tez jada do Rioja (nigdzie indziej sie nie da :-). Bez trudu wysepiamy pozyczke i z lekkim sercem ruszamy do parku. Tu przewodnicy znacznie bardziej ludzcy, zatrzymuja sie na prosbe, ale tez sam park bardziej sprzyja. Mozemy sie wreszcie rozdziac z kurtek (wczesniej byl straaaaszny wygwizdow) a slonce chetnie wspolpracuje, chociaz z wyjatkami. Talampaya jest mniej zroznicowana, oprocz grawerunkow naskalnych (glownie prekolumbijskiech, ale jest, co ciekawe, jeden pokazujacy pierwsze zetkniecie z Hiszpanami), sa tu glownie gigantyczne skalne sciany i rozne pokaznych rozmiarow skalne figury. Cykamy mnostwo zdjec, na ktorych wyraznie widac jacy jestesmy malutcy, a najbardziej podoba nam sie sesja “pruciowa” w ogromnym zalomie skalnym o wysokosci 150m. Naprzeciwko, 360m dalej stoi rownie wysoka skala, dzieki czemu mozna podziwiac wielokrotne echo, co sekunde powtarzajace nasze gromkie okrzyki. Przewodnik nawet zrobil nagranie, ale moze nas oleje i wcale nam nie przesle. Spotykamy tez kupe kondorow. To znaczy mnostwo, ale w sumie “kupe” doslownie tez, bo wlasnie po bialych plamach na szczycie skal poznaje sie ich gniazda – taki widok raduje oko, bo skoro jest gniazdo, to sa i kondory i warto sien a nie zaczaic z aparatem. O tym w folderach nie wspominali, za to na kondory masowo jezdzi sie do Kanionu Colca w Peru, ale podobno masowo wyemigrowaly, niezadowolone z tlumu turystow.
Van wyrzucil nas na przystanku autobusowym, czyli w minisklepiku ze stolikami. Przez dwie godziny oczekiwania gralismy sobie w gre “zgadnij kim jestes”, znacie? Wybiera sie dowolna osobe badz postac, zwierze (pelna dowolnosc) zyjace, niezyjace lub fikcyjne i na zasadzie pytan tak/nie delikwent musi odgagnac, o kogo chodzi. Tak mi sie spodobalo ze odtad losia nia mecze przy kazdej okazji :-) Bylam juz Manolito z Mafaldy, Panem Witkiem z Atlantydy, Plastusiem itp. Ale wracajmy do opowiesci. Wysiadamy w La Rioja, stolica prowincji, a na dworcu bankomatu brak, natomiast za autobús, ktory odjezdza za 10 minut (ostatni dzis) mozemy zaplacic karta. Liczymy drobniaki i okazuje sie ze znajduje jeszcze jakis zaskornik, ale i tak brakuje nam 1,75 peso (=1,75 zloty). Z przepraszajaca mina oddajemy niepelny dlug- no, coz, utrwalamy stereotyp Polaka-naciagacza :-)
Z La Rioja zajezdzamy nad ranem do Tucuman, gdzie nasz autobus pieknie sie skomunikowal z nastepnym, do Cafayate. Przekasiwszy cos na droge, wsiadamy i zapadamy w sen (mamy czas do 11 rano, ach, jak sie wyspimy!), z ktorego budza nas po godzinie. Chicos! Przesiadka. E, ki diabel? Przecierajac zaspane oczy widzimy widok iscie kolumbijski (tonaca we mgle gorska serpentynka wijaca sie wsrod wsciekle zarosnietych zboczy). Z plecakami mamy wspinac sie pod gore nie wiadomo dokad i czemu. Za rogiem mijamy tablice Koniec Swiata i niezly korek, co ciekawe, pustych samochodow. Na gorze zastajemy ciezarowe rozkraczona w poprzek drogi (nie wiemy jak tojej sie udalo), z ktorej pracowicie wyladowuje sie cegly. Kierowcy zablokowanych samochodow wespol w zespol z przewoznikiem cegiel stoja w koleczku i z usmiechem na ustach bawia sie w trojki murarskie. Ale klimaty! Dotaczamy sie do podstawionego z przodu autobusu i znow zasypiamy. Okazuje sie ze autobús na miejsce zajezdza mimo wszystko na czas. Czapki z glow. Na miejscu oddychamy z ulga – znow jestesmy w strefie upalow. Miasteczko od razu do nas trafia. Wszystko ladniutko pomalowane, mijamy kilka ciekawostek, do ktorych warto wrocic, a nad winnicami co chwila przelatuje KLUCZ PAPUG! Na przystanku autobusowym wita nas naganiacz oferujacy camping za, uwaga, poltora zlotego od lebka i trekking po okolicznych kanionach za jedna trzecia ceny oferowanej przez agencje z wiekszej i dalszej Salty (niech zyja male miasteczka). Rozbijamy namiot, papugi radosnie sobie lataja w te i wewte. Ide pod prysznic, a Los na rekonesans do miasta. Za niecale dwie godziny wycieczka, ale chce sie przekonac co oferuje druga firma trekkingowa. Wraca niepewny, bo tam powiedzieli mu, ze w naszej nie ma, jak u nich, studenta geografii, ktory wszystko fachowo objasnia tylko wesolka, ktory na pytanie, czemu skaly sa czerwony, odpowie, “bo Pan Bog je tak pomalowal”. Cholera wie, czy mu wierzyc, czy to moze znowu lokalne podejscie do uczciwej konkurencji. W kazdym razie los troche zamarudzil i do odjazdu obu agencji zostalo 10 minut, a kiszki marsza graja. Zamawiamy lomitos na wynos (pyszne kanapki z miesem, warzywami i jajkiem) ale nie sa gotowe do wziecia, wiec czas mija. Agencia “fachowa” odjezdza o czasie, wiec nie ma juz wyboru, zabieramy zarcie i wpadamy do vana. Trzeba jeszcze zahaczyc o camping po polary i kurtki, bo po zachodzie slonca podobno sie wychladza. Jedna z francuskich turystek bardzo sie opiera, burczac pod nosem, ze nie ma czasu. Kit jej w oko. W samochodzie znowu sami Francuzi i Niemcy, kazdy jedzie sobie, rozmowy sie nie wywiazuja. Jak milo znowu spotkac Europejczykow, wiwat ponuracka kultura!
Dojezdzamy kawalek do Quebrada de Cafayate, czyli darmowego i nieogrodzonego cudu natury, kompleksu kanionow, kolorowych i niewiarygodnie pofaldowanych skal i skalnych jam. Wycieczke zaczyna sie 50km od miasta, po czym jedzie sie z powrotem, wyskakujac z szosy na kolejne atrakcje. Najpierw diabla gardziel (Garganta de Diablo) czyli prawie pionowa sciana otoczona skalami, jak wielka otwarta geba. Jednemu z Francuzow zachciewa sie wspiac na sama gore, Los tez sie pcha, ale to nie na niego musimy czekac kilkanascie minuta z zejdzie. Troche kiepski to byl pomysl, bo i tak jestesmy spoznieni (przez nas:-) ) a slonce z zachodem czekac nie bedzie. Potem trafiamy do skaly tworzacej naturalny amfiteatr i, zgodnie z nazwa, zastajemy tam wystep choru. Co prawda z poczatku jakis pan probuje nas teatralnym szeptem odgonic, mowiac ze to wystep prywatny, ale Amfiteatr prywatny nie jest, a poniewaz go nam zaslaniaja, to niech dadza przynajmniej posluchach. Akustyka boska, chor niezly, a do tego ma ciekawe ludowe stroje i do muzyki dodal fajna choreografie (np. solistka z przodu, a chor robiacy tlo jest odwrocony tylem – ale to chyba do zrobienia tylko w tych wyjatkowych warunkach, bo ich glos odbija sie od skaly, a normalnie poszedlby do tylu). Ostatni kawalek wszystko bije na glowe: jest to piesn z czasow apartheidu o nadziei itd. Dzieciaki zaczynaja intonowac, po czym ruszaja w strone widowni, kazdy zatrzymuje sie przy jakims sluchaczu i spiewa dla niego, przy nastepnej zwrotce kladzie mu reke na ramieniu i wpatruje sie anielsko, a na koniec caluje czule w policzek. Wow, CLIL-owcy, musimy przemyslec taka strategie – publika bedzie nasza.
Potem zwiedzamy jeszcze kolejne kaniony, widoczki itd., zagladamy tez na lokalny cmentarz, o ilez skromniejszy od Recolety. Slonce rzeczywiscie nie czeka, wiec ostatnie atrakcje troche ciemne, a malowniczy zachod slonca nie wystapil (glupie chmury). Okazalo sie ze z przyczyn technicznych (mokro i samochod nie moze przejechac, czy cos tam) nie doszlismy do glownego magnesu tego miejsca – bajecznie kolorowego kanionu, ktory pokazali nam z takiej odleglosci, ze nawet go nie poznalismy ze zdjec. Trudno, postanowilismy jutro wynajac rowery i zwiedzic go sobie bez pospiechu, takze ciag dalszy nastapi.


Next day it turns out again there are not enough people to do our trip so we would have to pay double once more. Quite enraged with such a shitty organization we make the agency promise that they would send us on this trip the day after tomorrow for the originally offered price even if all the other tourists stand them up. On Tuesday we have a day off so we spend it working on the last short job before the well-deserved holidays (wow, finally), posting photos and doing the laundry. On Wednesday morning, practically in the still of the night because his majesty sun only rises at eight, our old same driver parks in front of the campsite gate, with an empty van. A moment later, though, we stop in front of a hostel and pick up a whole crowd of Germans and French. First we do the Ischigualasto national park known for the exuberant sand and clay rock formations shaped like mushrooms and suchlikes as well as for the Moon Valley. As you can remember, we already saw an attraction going by that name, way over in Brazil (a brief google search shows that there are at least five such attractions in South America only), but this one is beyond comparison. Unlike the Brazilian one which almost was hiding behind the bushes, it´s a vast never-ending panorama of grayish-greenish hills, so you don’t need to stretch your imagination to consider this name well-matched. Unfortunately we cannot fully enjoy it as our driver misses the sites with the best sights and stops only in the official “mirador”. And it will be so until the end of or tour, no walking, no time to look for good shots, they just drive us from attraction to attraction and let us out for a second in the pre-defined places to call us back in soon. I say “they” because apart from the driver we also have a park’s employee with us, officially wearing a guide’s hat but, to be honest, all he does is watching us closely so we don’t stray from the track. Well, that’s what comes from trying to visit two huge parks in one day. The next picture from the promotional leaflet that we do is the stone balls scattered along a 6km stretch of land. The guy is bullshitting us that there is no scientific explanation for where they come from and who make them look like that. "Who?" – we asked. "Do you mean that they were artificially formed by the native people of this region?". No, says the guy, it´s all natural but we nobody knows how it came to being, that is, he keeps repeating, WHO gave them this form and left them here. The guy is kinda thick, maybe we´re supposed to believe it’s the aliens´ job. The funny thing is that visiting a museum at the end of the tour we find informative boards with a clear explanation of the balls origin, but as our time was up, we just took a picture meaning to look it up later (too many academic terms, we need a dictionary:-)
Get in, folks, we’re going forward. We get to one of the park’s chief attractions, the Submarine, a rock formation advertised in all leaflets, and even on the side of our van (it’s all lined with a big plastic photo showing it in the best possible light and photoshop improved). These are two twin rocks that look like tornados coming out of irons (my first thought). We’re against the sun so the photos are not coming out well, but wait, we can go around the rock and take a shot from the other side! That’s even better as it is exactly on the other side that we can see a rock window from which the two rocks can be seen as in a rock frame. This is the shot featuring in all the leaflets. Stop! You can’t go in there, you see it’s off the track. Keep to the line made of stones. Well, it was available until recently, but now it’s off the limits, it’s wearing out, you know. What if every one of us …and so on, in the patronizing tone. Too bad, we go forward. Next step – the mushroom (el Hongo), the park’s emblem, an awe-inspiring rock that looks even more like the tornado. It’s neat and this time we can go around it to find a shot with the right light. There’s just one more attraction left – it’s a high red wall, seen completely against the sun, obviously. When, further ahead, we nearly have to fight with the driver to stop for some shots, we lose enthusiasm and just limit ourselves to taking mental pictures but you won’t find them very helpful :-) We cheer up visiting an archeological museum where a cute and knowledgeable tells us, for example how fossils found in the park are carefully dug out, transported in a safe way in to the museum (covered with plaster to absorb shocks) and then silicon impressions are made for reconstructions to be displayed in the museum, because a skeleton reconstruction made of real components, even if well-preserved and complete, would easily collapse under its own weight. After all, skeletons were never meant to walk the Earth without muscles and stuff.
I´m trying to figure out how to come here next time in a rented car and skip the guide but I meet a lady in the parking lot who came her in her own car and says that together with other cars she will follow the guide in a single file so it will be even harder to stop for spontaneous shots (I can here this honking).
(to be continued)

2 Comments:

Anonymous Anonimowy said...

Hi Lukasz and Asia, !! Love the pictures with all the animals! How fun. Definately have Patagonia and all of Argentina on my list of places I want to go! Chris

5/11/2006 6:38 AM  
Anonymous Anonimowy said...

Ow.. ! and the glaciers and scenery shots too. Good stories!

5/11/2006 6:39 AM  

Prześlij komentarz

<< Home