Jaskinie, gory i cuda natury / Caves, hills and other thrills
Wlasciwie powinienem byl dodac, ze na ten autobús do miasteczka z Jaskinia o malo sie nie spoznilismy. Z powodu durnego systemu taksowek (jakies dziwne postoje z budkami, poczekalnia i kolejka do taksowek) w Rio Gallegos, zlapalismy taryfe na dworzec 2 (DWIE) minuty przed odjazdem autobusu. Wg wszelkich praw niebieskich i ziemskich, powinnismy zastac odjechany autobús, ale zastalismy go na miejscu. Chwala!!!
Rano obudzilismy sie wzglednie wypoczeci w Perito Moreno, miasteczku, z ktorego kupuje sie wycieczki do Jaskinii. Poniewaz wczesniej ustalalem z Pania z agencji turystycznej telefonicznie, ze ktos wyjdzie po nas na dworzec, ze zdziwieniem skonstatowalem fakt, ze nikogo nie ma, a miasteczko jest kompletnym zadupiem (tak to wygladalo z dworca przynajmniej). Normalnie wycieczki ruszaja o 9.00 rano, bo trzeba do jaskinii dojechac 150 km gruntowa droga!, ale dla nas mieli zrobic wyjatek i zabrac nas tam bezposrednio z autobusu, o godz. 11.00. Dzwonie do agencji, a tam pani urzedujaca mowi, ze jak to odebrac, teraz??? A poza tym, to dzis nie pojedziemy, bo przeciez o dziewiaaatej ruszaja normalnie…. Krew mnie zalewa, o malo nie rzucam sluchawka, bo zalezy nam na czasie, ale zachowujac resztki kultury zegnam sie I ruszamy na konfrontacje osobista do siedziby agencji. Trzeba dodac, ze agencje sa dwie, ale pierwsza do ktorej dzwonilismy “ma zepsuty samochod”. W przewodniku polecali wlasnie te, ze wzgledu na to, ze “wlasciciel obwozi turystow zabytkowa radziecka Olga” (tak napisali :) Dla nas to atrakcja watpliwa, ale cena robi swoje. Niestety, “Olga” sie zepsula. Jej wlasciciel przez telefon powiedzial, ze jest druga agencja, drozsza. Daja ponoc kanapki,ale wg niego to musza byc najdrozsze kanapki na swiecie. Trudno, skoro sa jedyni, musimy ich kanapki i cene przelknac. Zwlaszcza skoro juz tu dojechalismy (normalnie moglibysmy tu dojechac z Calafate, wczesniej, ale niestety poza latem nic tu nie kursuje i stad nasz objazd przez Rio Gallegos). Dalszy ciag znacie. A wiec ruszamy rozezleni do agencji pytajac miejscowych o droge. Oczywiscie nikt nic nie wie. W koncu przed jakims sklepem natykamy sie na wielkiego faceta w kapeluszu kowbojskim, ktory przedstawia sie jako Daniel i stokrotnie przepraszajac za swoja niekompetentna sekretarke (z ktora wlasnie gadalismy przez telefon) i swoje spoznienie na dworzec, pakuje nas do terenowego Nissana i ruszamy.
Pogoda jest ladna, sloneczko, sympatycznie. Krajobrazy stepowo-pustynno-gorskie. Gdzieniegdzie co chwila przemyka jakis zajac, gwanako, strus nandu czy inny pancernik. Przy okazji dowiadujemy sie, ze te pancerniki to co prawda pod ochrona, ale miejscowa ludnosc poluje na wszystko co sie rusza, a wiec i na nie. Ponoc lapie sie takiego pancernika, zamyka w akwarium aby sie nie wydostal (przez wszystko inne sie przedrapie, widzieliscie te pazury?), przez 3 tygodnie pasie zwyklym ludzkim zarciem (je podobno wszystko!), zeby z zoladka zniknely mu wszystkie stepowe swinstwa a potem rozcina na pol i gotuje ze skorupa. Hehe ciekawe, czy chociaz go gola. Na moja prosbe Daniel, mimo swoich pokaznych rozmiarow, z podziwu godna zwinnoscia zlapal nam jednego, rzucajac sie z poswieceniem pod samochod, gdzie maly chcial spieprzyc, i nakrywajac go swoim kapeluszem. Potrzymalem go troche ja (ale sie wyrywal!), potrzymal go Daniel, ale kiedy spocony ze strachu (lub tremy, od tych zdjec : )) zwierzak skupkal sie na buty przewodnika, z obrzydzeniem go wypuscilismy. Coz, mamy nadzieje, ze jakos doszedl do siebie po stresie… Nie uwierzylibyscie, jak szybko to spieprza…
Po drodze Daniel opowiedzial nam o konkurencyjnej agencji. Podobno nie maja nawet terenowki, tylko te wolge, a w dodatku zadnych koncesji ani ubezpieczen. Oplacaja sie miejscowej policji i dlatego wciaz dzialaja. Coz, kazdy ma swoja wizje konkurencji..
JAskinia okazala sie mniej atrakcyjna od pancernikow, a najsympatyczniejszym jej elementem byl wielki kanion, w ktorym sie znajdowala. Zreszta sama jaskinia byla zamknieta, a malunki ogladalismy na jej zewnetrznych scianach (I tak w srodku jest tylko ok. 5% wszystkich malowidel). Ale mimo wszystko warto bylo zobaczyc cos, co ma 9300 lat i wciaz niezle sie trzyma : ) Sporo tych lapek ci pierwotni mieli..!
Po powrocie trafilismy na camping. Mini camping Raula. Raul to osobna historia. Ten ruchliwy, gadatliwy, niespokojny, lysawy czlowieczek sam znalazl nas przed odjazdem na wycieczke chodzacych z plecakami i zaciagnal na swoj camping. Kiedy bylismy niepewni, pokazal nam caly swoj portfel z dokumentami (jest emerytowanym policjantem) i oswiadczyl, ze tylko 10 zl policzy nam za 2 osoby. Potem tak nas zagadal, ze oferta nie do odrzucenia stala sie oferta przymusowa :) Kiedy wrocilismy, Raul i jego znajoma oraz 2 jej corki siedzieli juz przy stole i palaszowali obiad. Raul gestem nieznoszacym sprzeciwu zaprosil nas do srodka. Po skosztowaniu wspanialej pieczeni i jeszcze lepszego kurczaka pokonalismy opory i zaczelismy sie raczyc winem, deserem oraz cola. Raul oswiadczyl tez, nie przerywajac slowotoku, ze turysta jest najwazniejszy i ze on nam za zarcie nie policzy. Wtedy nas zupelnie zatkalo, ale sie odetkalismy, bo musielismy zjesc. Znajoma Raula na nasze zatkane miny usmiechala sie tylko wyrozumiale. W koncu zna go juz pewnie nie od dzis, hehe. Kiedy wyszla, Raul przedstawil nam swoje ksiegi gosci, a nastepnie znow poczestowal deserem i gadal. Wlasciwie gadania nie przerywal nigdy, pewnie nawet we snie. Ale ksiegi gosci byly imponujace. Okazuje sie, ze zgodnie z zapewnieniami Raula (a nie chcielismy wierzyc), bylo na tym zadupiu tez kilkoro Polakow. Ale najwiecej jest Izraelczykow. Na scianach poprzypinane pocztowki z Izraela, pozdrowienia po hebrajsku a w zeszytach co drugi wpis wlasnie tymi zabawnymi maczkami. Hehe no ciekawe. Potem kiedy Raul oswiadczyl nam, ze maz jego znajomej (ktora wlasnie wyszla) umarl na raka, a ona sama musi pracowac na ulicy, zeby dzieci wychowac, a potem, ze lubi Izraelczykow, ale ganiali sie czesto po jego ogrodzie bez ubrania i w ogole sa zdeprawowani, nie wiedzielismy juz czy mu wierzyc. Potem zarzal cytowac nam swoje pamflety polityczne, przemowienia i wiersze. Wszystko okraszone gruba warstwa mate, inaczej by sie nie dalo :) Pozniej, gdy na duzym wietrze rozkladalismy namiot, skakal przy nas zaaferowany, oferujac na przemian mlotek (grunt byl b. miekki!: ) i nocleg w domu za ta sama cene. (bo sie biedni przeziebicie!)… ehhh..
A wiec Raul - szaleniec, ekscentryk, wariatuncio - bez watpienia. Ale jednoczesnie dobry i pomocny facet. No i oryginal, jakich malo. Nie mozecie przegapic jego campingu w Perito Moreno. (Calle O´Higgins, ale kazdy go tam zna, to naprawde mala miescinka). Aha, podam tez namiary naszej agencji – Zoyem (vel Septembre 4x4) a wlasciciel to Daniel, jak juz wspominalismy. Spisal sie swietnie, czemu go nie polecic? Zwlaszcza, ze aktualnie jest jedyny w miescie :))))
Nastepnego dnia o nieludzkiej 6.00 rano zlozylismy namiot i popedzilismy na autobús do Comodoro Rivadavia. Nic tam ciekawego, ale tylko stamtad moglismy sie wyrwac z Patagonii. Mielismy juz ciut dosc tych wiatrow, choc krajobrazy byly przepiekne. Na miejscu debatujemy chwilke, czy nie wrocic do Buenos Aires na 1-2 dni, zeby zrobic ostatnie zakupy i pocieszyc sie troche miastem, ale rezygnujemy. Zamiast tego kupujemy bilet do Mendozy, bo stamtad juz relatywnie blisko do parkow narodowych, ktore chcielismy zwiedzic no i do Boliwii.. Bilet nabylismy w firmie Andesmar. Nie robcie tego!!! Tzn. Nie kupujcie w tej firmie!!! Juz raz sie na nich przejechalismy. Pamietacie, jak rozpiescil nas autobús do Buenos z Posadas? Tego samego spodziewalismy sie w busie Andesmar z Trelewu do Rio Gallegos (przed wycieczka do Calafate). A tu guzik… zarcie podle, na “podwieczorek” ciasteczko kruche i napoj gazowany, na sniadanie to samo. W dodatku awaria i 2-godzinne opoznienie. Obsluga tez kiepawa. Mielismy nadzieje, ze to przypadek odosobniony, bo firma jest spora (praktycznie jezdza w calym kraju, a to w Argentynie ewenement dla pojedynczego przewoznika). Niestety… tu bylo jeszcze gorzej. 2x gorzej. A wlasciwie 4x bo podroz dluzsza. 30 godzin!!!! Autobús wyjechal juz z opoznieniem. Kolacja byla zjadliwa, na sniadanie dostalismy…. Kawe (juz nawet bez ciastka), na obiad (lunch) – kanapke….! Na podwieczorek… herbate. Drugiej kolacji nie bylo, bo mimo, ze przyjechalismy z opoznieniem (3 awarie po drodze!!!) nic nie dostalismy. Brrrr… unikajcie Andesmara jak zarazy!!! Aha, marzylismy o winie, przeciez jest tu tak tanie. Guzik. Jedyna ciekawostka to to, ze Andesmar organizuje w autobusach minibingo, tj. Kazdy pasazer dostaje kupon z numerami, a steward po kolei przez mikrofon je czyta. Kto najszybciej zakresli wszystkie, dostaje w nagrode… butelke wina.. Oczywiscie nic nie wygralismy… hehehe. a wiec raz jeszcze- unikajcie Andesmara!!! Jako ciekawostke dodam, ze pasazerowie z dolnego pokladu (drozsza klasa, szersze siedzenia) mieli identyczny serwis…, Smiechu warte.
Zajechalismy do Mendozy, jako sie rzeklo, z opoznieniem. Oczywiscie zaden z potencjalnych hostow nie moze nas przenocowac (poprzedniego dnia wyslalismy kilkanascie mejli). Dzwonimy jeszcze do kilku, ale bezskutecznie. Nasza irytacja zmienia sie w trwoge, gdy po obdzwonieniu hosteli okazuje sie, ze nie ma nigdzie miejsc!!!! Cholera… dlugi weekend!!! Szajse! Nie tylko w Polsce maja te wymysly. No tak, Monica z przygana mowila, kraj w kryzysie, ale co najmniej miesiac wolnego w roku sobie robia, taka tradycja! Aska panikuje, chce wyjezdzac. Ja tez nie chce isc z dworcowa nagabywaczka do hostelu w Sali zbiorowej za 60 zl, ale mimo poznej godziny (22.30) decydujemy sie wyjsc z dworca na miasto I szukac czegos taniego. Okazja nadarza sie za rogiem. Pan najpierw wola 50 zl za obskurny pokoik, ale widzac nasze miny I oferuje nam inny, bez lazienki, za jedyne 30 zl. Pokoj jest obrzydliwy, ale biorac pood uwage okolicznosci jestesmy szczesliwi. Zostawiamy plecaki I wychodzimy. Miasta zwiedzac specjalnie nie zamierzamy. Sa moje urodziny, wiec chcemy tylko dobrze zjesc, napic sie I poimprezowac. Niestety, centrum wyglada na wymarle (gdzie ci wszyscy ludzie, co zajmuja hotele??? Siedza w pokojach i bzykaja sie, czy co???) Wchodzimy do jednej z knajpek, zamawiamy danie promocyjne Turysta i wino na szczescie nie Turysta (hehe choc wszystkie knajpy takie wino tez serwuja) I czekamy. Poniewaz obsluga jest powolna, kontemplujemy menu. Najpierw nasza uwage przykuwaja Polacas con Alemanas (Polki z Niemkami). Okazuje sie, ze to smazone kielbaski z kapusta kiszona (sauerkraut) i frytkami. Ciekawy mariaz, nie ma co. Pelna egzotyka. Nastepnie przechodzimy do sekcji angielskiej i za chwile pokladamy sie ze smiechu. Takie kwiatki jak “eaten of the field” (comida del campo) czyli doslownie “jedzone z pola”, “swinish meat to the garnish” czyli “swiniowate mieso do przybrania” czy “hake to the soup with salad to the fries” (nie podejmuje sie przetlumaczyc) nie oddaja istoty sprawy. Aska wiekszosc ciekawszych pozycji skopiowala, postaram sie zaktualizowac :) Za chwile zajadam sie najlepszym befsztykiem w zyciu. Wino tez doskonale, tradycyjnie za 6,50 zl za butle. Probujemy tez slynnego chilijskiego (do Chile juz w tym roku nie zawitamy, wiec..) pisco sour, czyli chilijskiej brandy z ubitym bialkiem, cukrem i sokiem z cytryny. Pycha!!! Chile, oczekuj nas z niecierpliwoscia. Poniewaz dansingow w zasiegu wzroku nie widac, dotaczamy sie lekko skuci do hotelu, gdzie nie zwazajac na syf natychmiast zasypiamy.
Nastepny dzien poswiecamy rano na zdobycie kompletu przygod Mafaldy w pobliskim centrum handlowym (cholera, wazy toto ze 3kg uhhh 750 str. Cholera by go wziela!) a pozniej na podroz do San Juan. Stamtad mamy sie udac wieczorem do San Augustin del Valle Fertil, skad bedziemy zwiedzac parki narodowe Ischigualasto, Talampaya oraz Chiflon. W San Juan (male miasteczko) spedzamy czas na internecie tradycyjnie lapiac autobus na ostatnia chwile. Na dworcu w San Augustin oczekuje nas o 23.00 chlopak z agencji. Duzy plusik! Zawozi nas na kemping, gdzie dowiadujemy sie, ze niestety, wbrew telefonicznym ustaleniom, wycieczki zaplanowanej jutro nie ma, bo czesc ludzi zrezygnowala i zostalismy tylko my. W zamian proponuja nam inna wycieczke na jutro, a pojutrze pojedziemy tam, gdzie mielismy pojechac jutro. Niech bedzie... Zmeczeni, zapadamy w sen w namiocie. Na szczescie pogoda na polnocy jest o wiele cieplejsza niz w Patagonii i to jest duzy plus naszej sytuacji!
Nastepnego dnia w zakontraktowanym samochodzie z agencji zwiedzamy dwa parki narodowe... Chiflon (tu brak oplaty za wstep, tylko napiwek dla sympatycznego przewodnika), ktory zapiera nam dech w piersiach (beda fotki) i Ciudad Perdida (Zaginione Miasto), czyli kanion formacji skalnych stanowiacy czesc parku Talampaya, ktory zaparty juz i tak dech kompletnie nam odbiera. Niestety, dech odbieraja nam tez ceny. Okazalo sie, ze poniewaz jestesmy we dwojke, podroz po parku (naszego kierowcy, ktory dowiozl nas z miasta tam nie wpuszcza, bo lokalna spolecznosc wywalczyla sobie prawa do wylacznosci na oprowadzanie), bedzie nas to kosztowac dodatkowe 100 zl. Klnac na czym swiat stoi, uiszczamy oplate i ruszamy z lokalnym przewodnikiem samochodem terenowym po bezdrozach. Warto bylo!!! Po 40 minutach stajemy i dalej idziemy pieszo, wraz z naszym oprowadzaczem. Pod koniec wycieczki zapuszczamy sie w dalekie okolice kanionu, wywolujac niepokoj naszego przewodnika, ktory na 30 minut gubi nas z oczu. Okazuje sie, ze przypadkowo trafiamy do tzw. Kanionu Teczy, ktorego zwiedzenie kosztuje dodatkowe 100 peso (osobna wycieczka), i ktorego zwiedzania “absolutnie nie mozna polaczyc z Zaginionym Miastem, no po prostu sie nie da, daleko i w ogole!!” No popatrz, a my na pieszo trafilismy. Zrugani przez chciwie patrzacego indianskiego przewodnika, za zapuszczanie sie samopas na “nie te wycieczke”, cykamy lapczywie zdjecia przy zachodzacym juz sloncu i wracamy do samochodu, a nastepnie budki strazniczej parku, gdzie czeka na nas juz samochod z agencji..
Po powrocie do miasta jemy jedna z najlepszych pizz w zyciu (roquefort, czeresnie z syropem, ananas i peperoni... oczywiscie nie na jednej pizzy.. : ))) i lecimy do kafejki (o dziwo, czynna do 3.00!) zdawac wam sprawozdanie! Jutro ciag dalszy!!
I should have said we almost missed the bus to the “cave town” : ) Due to the idiotic cab organization (some strange cab ranks with booths, waiting rooms, a line of people waiting and whatnot...) in Rio Gallegos, we caught a cab to the station 2 (TWO) minutes before the scheduled bus departure time. By all odds, we should have only smelt the exhaust fumes with the bus being long gone but hey, it was still there! Glory glory hallelujah!!!
In the morning we woke up relatively rested in Perito Moreno, the town where Cave excursions can be arranged. Since the day before I talked to lady in the tourist agency over the phone and she promised somebody would pick us up from the station, we were surprised to find no one came and the town was a complete backwater settlement... (at least that´s how it looked from the station). Normally, tours leave at 9am but the lady told me the day before that they could make an exception for us and take us there directly from the terminal, at 11am. I call the agency and the lady asks, apparently taken aback: Pick you up? Now?? And besides, you´re not going anywhere, cause they leave at 9am and it´s 11am now! Nananana!!! Shit! White fury slowly creeps all over me, I almost hang up on her, but I retain my self-control and say goodbye. We go to the agency to face the enemy in person. To be exact, there are two agencies, but the first one we had called the other day had “their car broken”. In the guidebook, they recommended that agency due to the fact that the owner drives tourists around in a historic, Soviet junk car. For us it is not a real attraction but the agency was a bit cheaper. Unfortunately, the car broke down. The owner had told us on the phone that there is another agency, a more expensive one. They apparently provide sandwiches, but he concluded they must the most expensive sandwhiches in the world to justify the price difference : ) Anyway, we had no choice, we must swallow both the price and the sandwiches. Particularly since we made it here, so far away from any civilized areas (normally, we would have come here from Calafate, before, but there are no buses outside of the summer season and so we had to make a detous via Rio Gallegos). You know the rest now. A bit mad, we walk around the city trying to find the agency, asking the locals directions. Of course, nobody knows anything. Finally, we bump into this huge guy in a stetson hat in front of some store or other. He says he´s Daniel and with a million apologies says he´s secretary is as incompetent as she is stupid : ) (this is the one we talked on the phone today; the lady from yesterday I had arranged things with was Daniel´s wife!) We get into his Nissan offroader and we hit the road.
The weather is nice, sunny and warm. Landscapes are mostly steppe-desert-mointain-like. Every now then a hare, guanaco, nandu or armadillo rushes by. Daniels takes this opportunity to tell us that although armadillos and other animals here are under protection but the locals will hunt anything that moives here, so they will hunt poor armadillos too. You supposedly catch the poor devil, put him in a glass case so he couldn´t scratch his way out (seen the claws on the little fellow???), feed him on normal human food for 3 weeks to get all the crap he normally lives on in the desert, then you cut him in half and cook with the crust. I wonder if they at least shave him, coz he´s pretty hairy! At my specific request Daniel, despite his huge build, with unexpected agility catches one for us trapping him under his hat. I held up it a little bit for the photo (boy! Did he twist and turn to get out!), then Daniel held him, but finally when the little devil, sweating like a pig (that was either fear or stagefright, for all those photos : ), took a dump on our guide´s boots, we let him go, totally disgusted. At least let´s hope we got over the huge stress pretty quick. You wouldn´t believe how fast this boy can scurry away!
Then Daniel told us some stories about his competition. Apparently they don´t even have an offroader, only the soviet car, and no licenses, permits or insurance either, to boot. They just pay off the local police, which is the only reason they weren´t shut down yet. Well, I guess everybody will tell you things about his competitors...
The cave proved less attractive than the armadillos, its nicest part being a great canyon it was located in. Anyway, the cave itself was closed and watched the paintings on its outer walls (anyway only 5% of all artwork is inside). Still, it was nice to see something that is 9,300 years old and still looks nice! They sure had a lot of hands, those primitive guys!
After getting back we returned to the campsite. Raul´s Mini Camping. Raul is quite a different story! That jumpy, talkative, restless, balding little man found us before we went to the trip. We were walking around town with our backpacks and he came over to us and he practically dragged us to his campsite. We looked hesitant, so he showed us his whole wallet and all documents (he is a retired cop) and said he will only charge us USD $3 for both of us. Then he started talking so fast that his unrefusable proposal became a must! When we got back from the trip, Raul, his friend and her two daughters were already at the table eating dinner. Raul, with a voice of somebody not willing to take no for an answer asked us to join them. After tasting wonderful roastbeef and even better chicken we cast away all doubts and started to gobble down wine, deserts and coke. Raul told us, not stopping to speak for a moment, that tourist are the most important people for him and so he will not charge us for food. We were left speechless.. Raul´s friend smiled understandingly seeing our dumbfounded faces. She must have known him for ages, so she knows what he´s like. When she left, Raul showed us his guestbooks and then served us another desert and kept talking. I suppose he even talks in his sleep. But the guestbooks were impressive. It turns out that according to what Raul said (which we refused to believe at first), a few Polish people visited this place! But his most frequent visitors came from Isreal. He had Israeli postcards pinned up on his board, greetings in Hebrew and every second entry in the guestbooks was written in those funny characters. Well, I´ll be damned.. When Raul told us that his friend´s (the one who just left) husband died and she has to work the streets to support her children and then that he likes Israelis in general, but they often ran around his garden with no clothes on and how depraved they are... well we didn´t know what to believe anymore. Then he started reciting his political pamphlets, speeches and poems to us. Everything was accompanied with liters of yerba mate, it wouldn´t have worked otherwise... Then, when with the raging wind we set up our tent, he was running around, offering us a hammer to drive the pegs down (the soil was really soft!) or his spare bed for the same price (because you will surely catch cold out there, poor things!)
So Raul... a madman, an eccentric person, a looney – no doubt. But at the same time a good and helpful guy. And very uncommon. You must not miss his campsite, once in Perito Moreno (the address is Calle O´Higgins, but everybody knows Raul anyway, it´s a small town). And let me give you the details of our agency: Zoyem (alias Septembre 4x4) and the owner is Daniel, as we said. He did a good job so why not recommend him. Especially considering he´s the only guy in town now anyway :)
Next day we took down the tent at 6.00am and we rushed to catch the bus to Comodoro Rivadavia. Nothing to see there, but it was the only place from which we could get out of Patagonia. We were tired of those terrible winds, although sights were spectacular. In Comodoro we try to decide whether we should maybe return to Buenos Aires for 1-2 days to cool off, do some last-minute shopping and enjoy the city a little more but we decide against it. Instead, we buy a ticket to Mendoza, because from there it is relatively close to national parks we wanted to visit and to Bolivia as well. We decided to ride with Andesmar. Don´t!!! We had a bad time with that company already. Remember the great bus to Buenos from Posadas? We expected the same luxuries in Andesmar´s bus from Trelew to Rio Gallegos (before going to El Calafate). Nosiree! The food was awful and in the way of a “five o clock” meal we only got a biscuit and a soda, the same for breakfast. In addition the bus broke down and we were 2 hours late. The service was bad as well. We here hoping this was an exception, because it is a big company (they serve the whole country, which is uncommon in Argentina for a single carrier) . Unfortunately, this time was even worse. Twice as bad. I mean, four times as bad because the trip was twice as long. 30 hours!!! When the bus left it was already delayed. The dinner was eatable, for breakfast we got... coffee.. For lunch we got a... sandwhich and for the five o´clock thing we got... tea. We didn´t get a second dinner although we arrived late (the bus broke down three times!!!) Avoid Andesmar like a plague!!! Oh yeah, we dreamt of wine.. it is so cheap here. No way. The only funny thing was that Andesmar organize bingo competitions on their buses. Every passenger get a card with some numbers, and the attendant reads different numbers aloud on the PA system. Whoever crosses all numbers first, gets the prize... a bottle of wine. Of course we didn´t win shit. So again... avoid Andesmar! Surprisingly enough, passengers from the lower level (better class,bigger seats) got the same kind of service. Pathetic.
We arrived in Mendoza late, like we said. Of course, none of the potential hosts could not put us up (we sent several messages the day before). We call some of them up, but to no avail. Our annoyance turns into fear when after calling a number of hotels it turns out there are no vacancies anywhere! Shit! A long weekend! Just like Monica said, reproachfully, the country is in crisis, but everyone has at least one month of holiday per year, cause this is the tradition! Aska panics, she wants to leave. I don´t want to sleep in a dormitory for USD $2o either, as offered by a local hawker, so we decide to go out into town and look for something cheap. And we find it just round the corner. The guy first wants to charge us USD $17 for a small, dirty-looking room but then seeing the look on our faces offers us another, with no bathroom, for just USD $10. The room is awful, but considering the circumstances, we´re happy. We leave our packs and go out. We don´t want to visit the city too much, but it´s my birthday, so we want to eat a good meal, have a drink and maybe party somewhere. Unfortunately, the center looks dead (where did all those tourists go!?) Are they sitting in their hotels screwing around or what???) We get into one of the bars, order a special called Tourist and wine, which fortunately is not called Tourist (although many other bars and a “Tourist” wine too!) and we wait. Since the serice is slow, we enjoy the menu. Especially the English part, which cracks us up big time. Things like “eaten of the field”, “swinish meat to the garnish” or “hake to the soup with salad to the fries” are just the tip of the iceberg. And soon enough I much away at the best steak I ever had! Wine is great too and as usually costs USD $2 per bottle. We also try the famous Chilean (we will not go to Chile this year so...) pisco sour, or the Chilean brandy with egg white, sugar and lemon juice. Yummy! Chile, we will surely come to visit later! Since we cannot see any dancehalls around, a tad drunk we get back to the hotel, where we fall asleep at once, not minding the dirt around.
On the next day we go to the nearest mall to get a complete Mafalda book (shit! It must weigh 3 kg at least! 750 pages!) and then we travel to San Juan, from where we are supposed to take an evening bus to San Augustin del Valle Fertil. San Augustin will be our excursion base for national parks Ischigualasto, Talampaya and Chiflon. In San Juan (a small town), we spend time on the Internet, as usually catching the bus seconds before it leaves. At the bus station, a guy from the travel agency is waiting for us. Good service! He takes us to the campsite, where we find out that despite our phone arrangements just 5 hours before, the trip we planned for tomorrow will not happen, because the other tourists called it quits and we were left alone. In exchange, they offer us another trip for tomorrow and the day after tomorrow we will go to the place we were supposed to visit tomorrow. Comprende? : )
On the next day in a contracted car from the agency we visit two national parks: Chiflon (no entry fee, just a tip for the supernice guide), which takes our breath away for a long while and Ciudad Perdida (Lost City), a canyon of rock formation being a part of the Talampaya National park, which deprives us of our breath completely!!! Unfortunately, so do the prices. It turned out that since there were only two of us, a trip around the park (which we could not do in the agency car, because the driver who brought us there from town would not be let inside - the local community obtained some exclusive rights to serve the tourists here) we will have to pay an additional USD $35 for that. Mad as hell, we pay the price and we take off with the local guide in an offroader. It was worth it! After 40 minutes we stop and continue on foot, along with the guide. At the end of the trip we venture into the outskirt of the canyon, which upset our guide, who lost us for abt 30 minutes. It turns out that accidentaly we find the so-called Rainbow Canyon, which it costs an additional USD $35 to visit (a separate trip!) and which “absolutely cannot be combined with the Lost City because it is so far!!!” Well, whaddya know.. and we got here walking. Frowned at by the greedy guide for venturing onto a “wrong trip” on our own, we hastily shoot tens of photos with the setting sun and get back to the car and then back to the park entrance where the agency van is waiting for us. After getting back to town, we eat one of the best pizzas in our lives (roquefort, cherries in syrup, pineapple and peperoni... of course not all on one pizza.. : ))) and we rush off to a cyber cafe (surprise, surprise it is open until 3am!) to write this report for you! Tomorrow the story continues!
2 Comments:
dzięki misiaki za pocztówke!! jestesmy szalenie wzruszeni! male pytanko:czy wy w ogole planujecie powrot? u nas szykuja sie spore zmiany ( nie nei Stasio nie jest w ciazy) wiec jest kochani po co wracac!Pozdrowienia - balde twarze natalia i stachu kowielowie
pieeeeeeeeeeeeeeeeeekne fotki by the way
Prześlij komentarz
<< Home