The Moose Do America (South!)

Nasze tułaczki po Ameryce od jej południowej strony / Our American dream... well our southern American dream ;)

Moje zdjęcie
Nazwa:
Lokalizacja: Anywhere in South America

niedziela, maja 07, 2006

Ostatnie chwile w Argentynie/ Last moments in Argentina






































Wieczorem leniwie wloczymy sie po miasteczku, glownie po sklepach z pamiatkami, gdzie bardzo przyjemnie i owocnie gawedzimy z ich wlascicielami. Nie mozemy wyjsc z podziwu. Przyzwyczailismy sie juz ze w porownaniu z mieszkancami Kolumbii i Brazylii, argentynscy sklepikarze i ogolnie obsluga jest moze nie od razu arogancka, ale wyraznie nie wychodzi ze skory zeby ci dogodzic albo chociaz zamanifestowac swoja sympatie. A jak wprowadzi w blad ktory nas potem kosztuje, to na nic nasze grozne miny - wzruszaja ramionami i nie wspolpracuja. Zwlaszcza w mocno turystycznej Patagonii bywa ze klienta traktuje sie bezosobowo i bez zbednych slow. Na przyklad w Calafate rece mi opadaly w kontaktach z pania w kasie autobusowej. Pytamy o busy do lodowca, pani mowi, ze nastepny o 14.00. Mamy niecala godzine, wiec los w biegu szuka internetu, zeby troche zwolnic zapelniona karte aparatu. Wbiega zdyszany na ostatnia chwile, prosze o bilety, a pani na to flegmatycznie, ze za malo chetnych i bus nie jedzie (tylko ze wiedziala o tym od dawna, bo, jak sie potem dowiadujemy, poza
sezonem popoludniowego busu w ogole nie ma). Nikt inny nie jezdzi? Moze jakas agencja. A o ktorej? A o tej samej czyli w tej chwili. Trzeba zbiec kawalek z plecakami do najblizszej agencji (oczywiscie oni tez nie jada). I tak wlasnie czlowieka traktuja jak baca miastowych, co to zaszkodzi troche sobie z niego jaja porobic. Cafayate na tym tle to jakas magiczna enklawa. Przyjazni i pomocni (ale wcale nie nachalni) sa nawet Indianie, do ktorych (przy braku uprzedzen na wstepie podrozy)zrazilismy sie w Ekwadorze - bo zamknieci w sobie, ani be, ani me, i na kazdym kroku bezczelnie nas oszukiwali. Tu w jednym indianskim sklepie spedzilismy pol godziny po tym jak juz kupilismy co mielismy kupic. W dodatku w ciagu jednego dnia 4 razy liczyli nam mniej niz powinni - za obiad, za internet, za rowery.
Nieustajaca promocja! Wlasnie pan od pamiatek nas oswiecil, ze mozemy jechac do niezaliczonej atrakcji na rowerze. Mielismy zabrac sie rano autobusem a potem spokojnie polazic po gorkach i wrocic 30 km rowerem. Ale rano w autobusie nie bylo juz miejsca na rowery. I w sumie dobrze wyszlo, bo droga raczej z gorki niz pod, wiec lepiej autobus zostawic na powrot. Pan z wypozyczalni rowerow wyjasnil nam marszrute: mielismy isc sciezka wzdluz rzeki i potem okrazyc jedna zielona gore, zajsc od tylu druga czerwona itd. Ale rzeka jak to rzeka na polnocy Argentyny. Przeszlismy i
nawet jej nie zauwazylismy, a pech chcial ze dwiescie metrow dalej byla nastepna i ta, owszem, znalezlismy, tzn. jej suche koryto. Szlismy jego sladem, droga sie wila pod gore, po obu stronach ciagnal sie skalny labirynt, ze dwa razy na stromych i calkiem sypkich podejsciach los mnie podsadzal, a ja jego wciagalam za plecak, az dotarlismy do trzeciej pionowej sciany i musielismy zawrocic. Dochodzimy z powrotem do poczatku rzeczki i patrzymy, rzeczywiscie sie rozwidla, aha, to teraz trzeba dla
odmiany pojsc na prawo. Wlasciwie to zadnej gory nie okrazamy, bo prawde mowiac wspinamy sie po niej pod niezlym katem. Hm, dojdziemy gdzies dzisiaj czy raczej nie baudzo? Wreszcie ze szczytu widac upragniona kolorowa gorke i idac w jej strone trafiamy na rzeke, od ktorej trzeba bylo zaczac. Uff! Sporo drogi nadlozylismy ale przynajmniej bylo troche wrazen i niespodziewanych widokow. Ale wrocilismy do szosy ledwie zywi, a tam lapanie stopa z rowerami kiepsko nam szlo. Na szczescie zgodnie z rozkladem przyjechal bus ktory tym razem mial dla nas miejsce. Po powrocie
zwiedzilismy winnice - pan sypal pracowicie liczbami, ale nie wysilal sie nadto, bo wiedzial ze i tak przyszlismy glownie na degustacje. W zakladzie psow tyle samo co ludzi, co pokrywa sie ze srednia argentynska. Psy nie sa od pilnowania tylko po prostu sa na wyposazeniu,jak wszedzie dookola. W Argentynie jedyni zebracy jakich spotykamy to psiaki, ale za to wybredne, bo nie rusza niczego poza miesem. Tak czy siak, degustacja nas zawiodla, bo wina mieli mocne i z dziwnymi posmakami. Na dobranoc jeszcze tylko bife de lomo czyli soczysty powod zeby przymknac oko na wyzysk krow i idziemy do lodziarni Miranda, slynnej z lodow winnych (wow! lody nie o smaku wina, ale faktycznie krecone z caberneta i z lokalnego torrontesa)Nastepnego dnia po dwunastej ladujemy w Salcie. Pogoda sie na nas wypiela - zimno i pochmurno. Mamy obiecany nocleg, ale telefon gospodarza jest ciagle zajety. Wysylamy maila i idziemy zwiedzac. Duzo do ogladania nie ma, ale przyjechalismy tu zeby zobaczyc dwa kolorowiutkie i upstrzone zdobieniami koscioly jak torty weselne, plus na pokaz koni peruwianskich. Konie te (caballo de paso) wywodza sie z Trujillo, ale podczas naszej wizyty tam wlasnie mialy przerwe po sezonie, wiec tylko ze slyszenia wiedzielismy ze
maja taneczny chod. Smiesznie tania taksowka wywozi nas pod miasto, na blonie, gdzie odbywa sie impreza. Bileter zaspal, wiec sobie wchodzimy jak gdyby nigdy nic. Po placu paraduja konie ujezdzane przez gosci w malowniczych strojach i, rzeczywiscie, przednie nogi sniesznie zadzieraja, co z boku wyglada jeszcze zabawniej, za to tylne z wdziekiem suna po ziemi. Uroczy widok, ale w sumie nic sie nie rozwija, tylko zmieniaja sie uczestnicy, wiec wkrotce sie zwijamy. Wieczorem dostajemy odpowiedz od
gospodarza z dokladnym adresem. Z powrotem w miescie wyprobowujemy tradycyjnego argentynskiego ferneta z cola (ohyda)i ruszamy do Horacia. Dzwonimy domofonem, cisza, drugi raz i trzeci. Konsternacja, juz sie oddalamy, az tu skrzeczy cos: Kto tam? Czesc, czy to Horacio? Kto tam? Nie przeszkadzac mi tu (plus gniewna wiazanka, ktora malo rozumiemy)! Dzwonimy z komorki i Horacio odbiera, na szczescie innym glosem :-)i okazuje sie ze pomylilismy numer mieszkania. Horacio to bardzo przyjemny czlowiek, woli mowic po angielsku, zeby troche pocwiczyc przed wyjazdem na wakacje do Stanow (wlasnie jutro ma spotkanie z konsulem, wiec do wieczora meczy sie z bzdurnymi formularzami dopytujacymi sie czy przypadkiem nie zajmuje sie prostytucja albo zamachami terrorystycznymi). Okazuje sie, ze tuz za rogiem jest saltenskie zaglebie knajpiane, restauracja obok restauracji, z dziesiec w jednym malym kwartale. Dostajemy najlepsze steki w Argetynie, fajnie sie sklada, bo to pewnie ostatni nasz obiad tutaj.Wracamy do domu, godzina po pierwszej, a tu jakies sympatyczne dzieciaki nas chca wyciagnac na impreze. Ech! Ale zmeczenie zwycieza, poza tym nie mozemy sie gospodarzowi po nocy zwalac. Dowiadujemy sie, ze pewna bardzo kolorowa gora z pocztowki jest prawie na trasie do Boliwii, a poniewaz autobus i tak jedzie dopiero w nocy, a Horacio jedzie do Buenos, pakujemy manatki (w tym kompletnie niewyschniete pranie)i jedziemy do Purmamarki, przez Jujuy (czyt.huhuj:-). Gore rzeczywiscie widzi sie z miasteczka, a dla lepszego widoku wspinamy sie na punkt widokowy. A teraz czekamy na autobus. To papa, nastepny wpis w Boliwii.

1 Comments:

Anonymous Anonimowy said...

Hola Alces: Ya están en Polonia!... Espero que pronto pongan en el blog la traducción en ingles... Hay algún problema con su mail? Porque les envio mensajes, y el servidor los devuelve pues dice que su correo no los puede recibir... Saludos, Daniel
danieloyola@hotmail.com

6/14/2006 10:39 AM  

Prześlij komentarz

<< Home