The Moose Do America (South!)

Nasze tułaczki po Ameryce od jej południowej strony / Our American dream... well our southern American dream ;)

Moje zdjęcie
Nazwa:
Lokalizacja: Anywhere in South America

piątek, maja 19, 2006

Ucieczka z Boliwii/Escape from Bolivia




































Przed autobusem Los pobiegl kupic mi nowy plecak (Campus ostatecznie sie rozjechal), a my z Susan znalazlysmy knajpe ze stekiem z lamy w pociesznej cenie, ktora jeszcze bardziej sie skurczyla przy placeniu rachunku, bo kelner najwyrazniej nie umial liczyc. Na dobre mi to nie wyszlo, bo lama za kare siadla mi na zoladku. Doszlysmy na przystanek autobusu piec minut przed czasem, a los sie piekli, po od dzisieciu minut niemal pod kola sie rzuca, zeby powstrzymac kierowce od odjazdu. Wsiadamy i nogi sie pod nami zalamuja – korytarz zatloczony tak, ze do naszych miejsc, oczywiscie zajetych, nawet nie ma sie jak przecisnac. Dotarlismy tam po jakichs dzisieciu minutach wioslowania lokciami i interwencjach u obslugi. Wreszcie przekupki zabraly swoje toboly z naszych siedzen i polozyly je na kolanach, skad nadal sie wylewaly, wiec dla mnie zostalo okolo pol miejsca, los z Susan usiedli razem. Smrod zutej koki, jeczace dzieci, fotele pod katem prostym, ladna nocka sie zapowiada. W dodatku zaraz zlapal straszny ziab, ale przynajmniej przekupka sie poczuwala i okryla mnie swoim grubasnym kocem. Wiozla winogrona na rynek w Potosi (ciekawy tryb dostaw owocow, nie powiem). Jak zobacze nazajutrz winogrona na rynku, cale zmiete, to juz sie nie bede dziwic. Dojechalismy umeczeni o drugiej w nocy i nawet nie pytalismy, czy mozemy faktycznie zostac w busie do rana, tylko zlapalismy taksowke. Hostel polecony przez taksowkarza (bo ten z przewodnika mial ceny zgola nieboliwijskie) oczywiscie nie mial ogrzewania, ale pod tona kocow nie zmarzlismy. Nazajutrz byla niedziela, wiec nie bylo wycieczek do kopalni, po ktore glownie tu przyjechalismy, wszystkie koscioly tez pozamykane, tylko los-ranny ptaszek zdolal przed zamknieciem zwiedzic muzeum. Budynek, odrestaurowany kolonialny obiekt, dawna mennica panstwowa byl bardzo ciekawy z zewnatrz, natomiast eksponaty, choc nie mniej ciekawe, okazaly sie byc z gatunku "mydlo i powidlo". Czego tam nie nawrzucali... A to pozlacane popiersie Bolivara, a to mumie indianskich dzieci, a to stare machiny do bicia monet, a to srebrne pancerniki (zwierzeta, nie statki :), a to monety, a to malarstwo, a to pozlacane oltarze a to a to ato... Tylko na przewodniczce sie los nacial, bo wzial sobie ambitnie hiszpanskojezyczna, a ta okazala sie dosc leniwa i z obserwacji wynikalo, ze mowila z 3x mniej niz przewodnicy grup angielskich, ktore co chwila sie z losiem mijaly...
Znalezlismy bar wegetarianski, mekke gringo, gdzie zjedlismy….steki z lamy. Nas to nie zdziwilo, bo juz sie nauczylismy, ze w Ameryce Poludniowej knajpa wegetarianska to nie taka, w ktorej nie ma miesa, tylko taka, w ktorej poza tradycyjnym menú jest ROWNIEZ cos dla wegetarian.
Caly dzen snulismy sie po nieco wymarlym w niedziele miescie, nieoczekiwanie ladniutkim. Uliczki waskie, kilka koronkowych kosciolow, zabudowa zwarta i nie ma nowych plomb, bo UNESCO nie pozwala zmieniac nic na zewnatrz. Jedna uliczka kolorami przypomina mi tyly warszawskiej starowki – na przemian domki niebieskie, lososiowe, zolte, czerwone. Jak tylko zaszlo slonce, schowalismy sie do hotelu, bo temperatura nagle spadla ponizej tolerowalnego poziomu. Rano Los z Susan pojechali zwiedzac kopalnie, a ja przekonalam sie, ze zoladek zerwal ze mna stosunki dyplomatyczne. Poszlam do baru wegetarianskiego, ktory jako jedyny serwowal cos lekkiego, ale panie nawet ryzu nie chcialy mi podac, bo byly zajete gotowaniem obiadu (a ryz to nie na obiad sie podaje?) i odeslaly mnie na poludnie. Przychodze po poludniu, odsylaja na potem, wrrr. Ok, na razie ide zwiedzac. Wspinam sie na wieze widokowa Compania de Jesus – nie przeoczcie jej, bo z wierzchu wyglada jakby za fasada nic nie bylo, a tymczasem w srodku jest dobudowka biurowa prowadzaca do schodow. Schody sa arcyklaustrofobiczne – ciasniejsze niz cokolwiek, co dotychczas widzialam, strasznie krete i ciemne. W glowie sie kreci przy wspinaczce i nie widac, czy ktos nie nadchodzi z drugiej strony. Ale widok calkiem przyjemny, na sasiednie zabytki - bo nie jest zbyt wysoko. Los potem doniesie, ze z wiezy kopalni widac wiecej niz by sie chcialo, bo naokolo starowki jest nowsza, nieco slumsowa zabudowa. Na gorze ucinam sobie mila pogawedke ze starszawym Boliwijczykiem, ktory zaskakujaco duzo wie o Polsce, o naszej komitywie z Napoleonem i o Jalcie.
Potem zagladam znow do knajpy, ciagle ryzu dla mnie nie maja, za to do baru wpadaja panie z SEDESU (czyli sluzby zdrowia, hihi) ze strzykawkami w rekach i szczepia kucharki przeciw rozyczce. Pytam o dur brzuszny dla Susan, ktorej wlasnie wyczerpala sie waznosc szczepienia, ale slysze, ze w Boliwii taka szczeponka “nie istnieje”, szczepi sie tylko noworodki (a choroba, a jakze, w Boliwii hula, wiec wezcie sobie to do serca, szanowni wedrowcy). Z glownego placu dolatuje kakis wesoly jazgot (czyzby znowu demonstracje?) i okazuje sie ze to parada z okazji rocznicy zalozenia szkoly. Tak jak dzieci w Ameryce Poludniowej sa zwykle slodziutkie, ze az chcialoby sie je porwac, tak te tutaj z nalanymi mordkami pozwalaja zrozumiec czemu Boliwijczycy sa tacy nieurodziwi. Ide do agencji turystycznej, czekac na Losia i Susan a tam mila pani opowiada mi o ciekawej fiescie Las Alitas – przez kilka weekendow zimowych kupuje sie miniaturki wszystkiego, co popadnie – mebli, jedzenia, samochodow, z nadzieja, ze wkrotce bedzie cie stac na to samo w prawdziwym rozmiarze. Na przyklad studentowi kupuje sie miniature dyplomu, zeby szybko sie obronil. Wreszcie Los i Susan wracaja z wycieczki.
Relacja Losia:
"Wycieczka nie byla przyjemna, choc na pewno mocno pouczajaca. Na poczatku kupilismy prezenty dla gornikow, ciastka, cole, liscie koki, papierosy itp. Potem odbyla sie pokazowa eksplozja dynamitu dla turystow. W zyciu nie widzialem tak dlugiego lontu, starczyl na 3 minuty. W sumie taka wieksza petarda, nic ciekawego. Susan, ja i jeden taki Amerykanin (pracujacy w jakiejs organizacji pozarzadowej w Nikaragui i oczywiscie z koszulka w stylu "osadzic amerykanskich mordercow z zamach w Chile", w skrocie gringo, co zlapal mode na idealizm polityczny). No i potem do kopalni... W skrocie wchodzi sie do ciemnego korytarza, grzeznie po kostki w blocie (kalosze!), garbi, uderza ciagle w cos glowa (kask), potyka sie i spotyka nielicznych gornikow. Chlopaki maja nienormowany czas pracy, bo pracuja na swoim (kazdy dzierzawi kawalek kopalni i z niego czerpie zyski), ale warunki sa nieludzkie. Po srednio 10 latach gornik umiera na pylice krzemowa. Chlopaczki w wieku 13 lat wciskaja sie bez zadnych zabezpieczen do ciasnych tuneli i wynosza z nich 40-50kg torby mineralu (bo srebra juz od dawna tu nie ma, teraz cynk i inne rudy), a dostaja za to 30 gr. Mialem ochote wyjsc juz po 30 minutach ale nasza przewodniczka swietnie sie tam czula (grubiutka indianka wzrost moze 1,40 :)) wiec spedzilismy tam cale 3h. Podawala nam cala mase innych szokujacych informacji, ale z tego co sie dowiedzielismy od ludzi, ktorzy jechali z innymi agencjami, kazdy opowiada swoje bajki. Jedno jest pewne: z uwagi na kiepskie powietrze, chlopaki pracuja tam caly dzien na jadac na lisciach koki, bo jesc nie moga. Jedza dopiero po wyjsciu... Aha, maszyn oczywiscie zadnych nie ma, masek tez malo, no bo kogo stac... Doswiadczenie dosyc wstrzasajace.. Na szczescie dzieci gornikow nie garna sie juz do kopalni. Teraz chodza po ulicach czyszczac buty. Moze przynajmniej dluzej pozyja.." (koniec relacji, mikrofon wraca do mnie :-))
Idziemy razem do baru, pytam pro forma czy juz moga ewentualnie mi ten ryz podac, a pani, ze nie. Szlak mnie trafia i pruje sie ze sobie jaja ze mnie robia, zwodzac mnie caly dzien, a przeciez to u nich sie zatrulam i ze nigdzie indziej ryzu nie ma. Ta sama pani co rano niewinnie pyta: a to pani juz dzis prosila o ryz? Oj, bo inna zmiana byla, to ja juz pani podaje. Piec minut, micha ryzu laduje na stole. Jeszcze w paru sytuacjach mi sie zdarza uslyszec takie gole “nie” bez zadnych wyjasnien, kiedy wiem ze klamia. W hotelu nas suszy, mozna prosic troche wody? Nie, nie mamy (a co sami pijecie?). Ogolnie ludziom malo zalezy. Mile osoby sie zdarzaja, ale na ogol ludzie sa nieprzyjemni, rowniez dla siebie, lokalni dla lokalnych. Widzielismy jak sie miedzy soba wyklocaja. Na przyklad ktos wysiada z autobusu, z trudem pokonujac tlok, ktoremu sie nie chce go przepuscic i zaraz z tylu dobiega gniewne: no, jedz Pan. Nie podobaja nam sie te klimaty.
Tym bardziej, ze od miesiaca trwa strajk firm transportowych, ktore od lat nie placily podatkow, a teraz je do tego zmuszaja. Dopiero dzis pojawil sie bezposredni autobus do La Paz, ale wszystko sprzedalo sie na pniu, bo widac ze od kilku dni ludzie juz kiblowali. Los dostaje ostatnie bilety na autobus jakiejs szemranej firmy jednopojazdowej. Przychodzimy tym razem wczesnie, chlopak od biletow nie poznaje na bilecie nazwy ani logo swojej firmy i probuje nas odeslac z kwitkiem, ale sie nie dajemy. Potem kreci, ze to jeszcze nie bilet tylko kupon, ktory na bilet trzeba wymienic, o, u tamtego pana. Pan mi gdzies zmyka w tloku, ganiam ich wokol autobusu, niezly cyrk. Wreszcie pozwalaja nam wsiasc. Smrod koki, nierozkladalne siedzenia, zawalony korytarz, ryczace dzieci. Ojej, chyba sie powtarzam, ale mnie tez to deja vu denerwuje.
Autobus odjezdza godzine po czasie, juz po zmroku i zaraz robi sie zimno, ale jestesmy tym razem uzbrojeni w spiwory (kto by wierzyl w klamliwe obietnice ogrzewania). Po dwoch godzinach trafiamy na jakas blokade na drodze (ki diabel) i skrecamy w droge gruntowa. Jakis czas potem znowu korek, wiec tym razem zupelnie zjedzamy z trasy. Od tej pory jedziemy na przelaj altiplano, czyli piaszcystymi wertepami, ktorymi wiozl nas jeep Santosa. Autobus trzesie sie na wybojach, brodzimy przez strumyki, silnik gasnie z przemeczenia. Najsmieszniejsze, ze w tym szczerym polu jeszcze kilka razy trafiamy na zatory, dlugie weze tirow albo innych autobusow i zawsze znajduje sie tam dyzurnych pomocnikow, ktorzy z okrzykiem “dale, dale” (jedz, jedz) pomagaja kierowcy wymanewrowac z tloku. Czujemy ze w polowie drogi nas wysadza i kaza isc pieszo albo staniemy i zamarzniemy. Zwlaszcza, ze bilety zabrali nam juz dwie godziny temu. Nad ranem w autobusie slychac grozne pomruki i okrzyki protestu. Okazuje sie ze kierowca zamiast dowiezc nas do La Paz chce nas zostawic w jakims sasiednim miasteczku, bo wjazd do stolicy zablokowany przez konkurencje (aha!), ale w koncu zgadza sie pojechac do konca jezeli kazdy dorzuci 4 zlote za duze nadlozenie drogi.
Zajedzamy na terminal, ladniutki zreszta, i ani myslimy o zwiedzaniu La Paz, tylko kupujemy bilet na pierwszy autobus do peruwianskiego Puno. Na terminal pojazdow nie wpuszczaja, wiec do minibusa na pierwszy odcinek drogi, do granicy, musimy kawalek dralowac. Wreszcie za granica peruwianska przesiadamy sie w porzadny autobus i oddychamy z ulga.

2 Comments:

Anonymous Anonimowy said...

No wlasnie, to gdzie te foty slonej gnojowki majace jakoby powodowac rozwolnienie z zachwytu? Upload space sie skonczyla?

5/21/2006 2:58 PM  
Anonymous Anonimowy said...

hey yo ..jak tam podroze ..!!
lukasz g. 2work4joy@gmail.com

11/04/2008 3:16 AM  

Prześlij komentarz

<< Home