The Moose Do America (South!)

Nasze tułaczki po Ameryce od jej południowej strony / Our American dream... well our southern American dream ;)

Moje zdjęcie
Nazwa:
Lokalizacja: Anywhere in South America

niedziela, kwietnia 30, 2006

Koniec swiata...? Chyba nie.. / The end of the world... ? I dont think so!




























Ushuaia okazala sie malym i sympatycznym miasteczkiem, choc oczywiscie, jak cala Patagonia dosc drogim. Nie udalo nam sie znalezc hosta w internecie na te noc, ale jeden z lokalnych gospodarzy obiecal przenocowac nas jutro. Poniewaz i tak byl wieczor, zwiedzanie moglismy rozpoczac dopiero nastepnego dnia. Co gorsza, okazalo sie, ze autobusy powrotne do Rio Gallegos jezdza tylko co dwa dni, chociaz przyjezdzaja tu co dnia. Co drugi ginie na miejscu, czy jak? Pingwiny szmugluja je na Antarktyde? Do dzis nurtuje mnie to pytanie… NAstepny bus jedzie jutro rano, wiec pojedziemy stad najwczesniej po-pojutrze. Uhhh, trudno.
Znaleziony hostel okazal sie niedrogi, a poniewaz cena obejmowala internet na miejscu i sniadanie, nie wahalismy sie. Malo luda, niski sezon, wiec dostalismy 4osobowa sale tylko dla siebie. Huha! Gdyby nie ten zzzziab na zewnatrz. Nasze zale ukoila pyszna kolacja w pobliskiej knajpce i oczywiscie butla zacnego winka za 5 zl. (naprawde bylo dobre!)

Nastepnego dnia powloczylismy sie po miescie, cykajac jak szaleni fotki otaczajacych miasto osniezonych szczytow. Maja tylko 1500 m wysokosci, ale sa nad samym morzem, wiec wrazenie jest dosc mocne! Z wycieczki do pobliskiego lodowca zrezygnowalismy z dwoch powodow, z lenistwa, bo zepsuty byl wyciag, ktory skracal dwugodzinna wspinaczke, oraz ze zblazowania, bo okazalo sie, ze do giganta Moreno, ktorego fotki sa w poprzednim wpisie, duuuuzo mu brakuje. A zatem kolejne lodowce moze za rok... Z wizyty w Muzeum Wieziennictwa (Ushuaia byla kiedys kolonia karna!!! Brrr!) zrezygnowalismy z powodow finansowych – zazyczyli sobie 30 zl za wstep, korzystajac z tego, ze to jedyne muzeum w miescie. Hehe. Nie podarowalismy sobie za to rejsu po kanale Beagle, najtanszy statek jaki znalezlismy to starenka Barracuda, z 30letnia tradycja w biznesie. Statek byl mocno klimatyczny, przewodniczka urodziwa, napotkane lwy morskie zwinne ale i smierdzace, a kormorany siedzialy sobie na skalach totalnie nas swymi czerwonymi oczkami olewajac. WIdzielismy tez Latarnie z Konca Swiata, znana podobno czytelnikom Verne a (pierwsze slysze) a potem dowiedzielismy sie, ze to nie ta, bo Verne sie pomylil a ta wlasciwa lezy na jakiejs wyspie. Mala strata, krotki zal.
Po powrocie spladrowalismy sklepy z pamiatkami, pocykalismy troche zdjec i ruszylismy do domu naszego gospodarza, zaopatrzeni w prowiant do przygotowania pierwszej od wiekow DOMOWEJ KOLACJI. Gospodarz, Daniel, okazal sie milym czlowiekiem w wieku lat ok. 40, ktory jednak jak wielu ludzi na tym przemilym kontynencie cierpial na szajbe socjalistyczno-anarchstyczna, z filmowa biografia Fidela na polce i te klimaty. A wiec musielismy wysluchac troche o tym, ze kapitalizm jest be, ze konsumeryzm jest be, i jak ten wyscig szczurow czlowieka wyniszcza. A w Afryce tubylcy pracuja godzine dziennie i sa szczesliwi, chociaz nic nie maja! Tak to jest, jak sie mialo Stany w charakterze Wielkiego Brata. Z braku innych opcji, czlowiek czerwienieje. Mozna im tylko pozadroscic, ze nie przekonanali sie z bliska jak smakuje to co podziwiaja. Coz, sam Daniel tez sie szarancza nie zywi, ale nie polemizowalismy. Lubi zimno, i przeprowadzil sie tu z goracej polnocy kraju, za to go szanuje, choc nie rozumiem. Potem Daniel poszedl na kurs salsy i przyprowadzil jeszcze jednego kompana do pogadanki swiatopogladowej, wiec zrobilo sie goraco. W odwecie zaserwowalismy im Asina zupe z dyni, wiec musieli sie zamknac i falszywie chwalic ("Pycha, ale wiesz, my nie jestesmy przyzwyczajeni do jedzenia warzyw").
Perspektywy byly nieciekawe, na szczescie okazalo sie, ze dostalismy bilet na jutrzejszy samolot do Rio Gallegos, wiec nie musimy tu kiblowac jeszcze jednego dnia. Samolot byl raptem 30 zl drozszy od autobusu, wiec dobra nasza..
Nastepnego dnia pozegnalismy sie wylewnie z gospodarzem i ruszylismy na lotnisko. Pod lotniskiem byly dobre widoczki na gory przy wschodzacym sloncu, wiec o malo nie spoznilem sie na samolot zapamietale je fotografujac. Z samolotu widoki na Andes Fueguinos byly jeszcze zacniejsze, zobaczycie jutro, jak beda fotki!!!
W Rio Gallegos spedzilismy kilka godzin w kafejce, w biegu spotkalismy sie z Monika odbierajac od niej pozostawiona przez Asie ostatnim razem czapke i popedzilismy na popoludniowy autobus do Perito Moreno (miasteczko o tej nazwie lezy jakies 600 km na polnoc od swojego imiennika, lodowca, wiec lepiej ich nie pomylic!) gdzie nastepnego dnia rano mial na nas oczekiwac facet z agencji, majacy zabrac nas do Jaskini Raczek (Cueva de las Manos), zawierajacej prehistoryczne rysunki, z ktorych najstarsze sprzed 9 tys lat! Podniecenie rosnie, ale o reszcie dowiecie sie dopiero jutro, bo inaczej zaraz spieprzy mi bus do San Augustin, gdzie mamy zwiedzac parki narodowe Ischigualasto i Talampaya (to dopiero za kilka postow), a wtedy bede naprawde ZLY i i tak pisania beda nici, nie mowiac juz o tym, co zrobi ze mna Asia!
Na zrazie!

Ushuaia turned out to be a sweet little town, although a bit expensive, like all of Patagonia. We didn’t find online any host for this night, but one of local hosts promised to put us up the next day. Because it was evening anyway, we cold not start visiting until the next day. Worse, the buses back to Rio Gallegos only leave every other day, although they arrive here daily. One in two goes missing or what? Gets smuggled to Antarctica by the penguins? I keep wondering … The next bus leaves tomorrow morning so we can leave three days from now at the earliest. Can’t help it.
The hostel we found was quite cheap and the price included Internet access and a breakfast so we didn´t think twice. Not many guests there, due to low season, so we got a 4-person dorm just for ourselves. Cool! But what about this freezing brrrrrrreeze outside? We were comforted by a delicious supper in a nearby joint and of course the traditional less than 2 dollar wine bottle (it was really good!)

Next day we strolled around town, taking loads of pics of snow peaks around us. They are just 1500 m high but they are almost right on the sea shore so you do get impressed! We opted out of taking a trip to the nearby glacier for two reasons: we were too lazy as the chairlift to spare us the 2 hour hike was out of service, and too blaze because it turned out the local glacier is no match to the ice giant Perito Moreno, whose photos you can see in the previous entry. So next glaciers will wait till next year... We didn´t go to the Prison Museum (Ushuaia used to be a penal colony!!!) because of the dough – they charge 10 bucks just because it´s one of the two only museums in town. But we did take the boat ride on the Beagle Channel, the cheapest boat we found was an old Barracuda, with 30 years of experience in the business (and the one that pioneered these trips). The boat was really stylish, the cruise attendant cute and the sea lions we met were both nimble and smelly, and the cormorants were sitting on the rocks, completely ignoring us, with their red eyes. We saw the Lighthouse at the End of the World, allegedly known to Jules Verne´s readers (never heard of) and then we learnt that it’s not this one because Verne was wrong and the right one is somewhere else, on an island. Whatever.
Coming back to town, we pillaged souvenir shops, took some pictures and went to our host’s home, with lavish supplies to make our first real HOMEMADE SUPPER in weeks. Our host, Daniel, turned out to be a kind man in his 40-thies, who, like many people on this great continent has a penchant for leftist theories, Fidel’s filmed biography on the shelf and all that. Well, if you have USA as the Big Brother, you turn red, for lack of choices. We can only envy them not getting to know better what they admire. So our chat was mostly about bad sides of capitalism, consumerism and rat race and how it all wears you down, while in Africa tribesmen only work an hour a day and they are happy even though they have nothing. Well, let’s not be narrow-minded. Daniel likes the cold so he moved here from the hot north so we respect him for that, tough guy, although don’t quite get it . Then, Daniel left for a salsa lesson and came back with another comrade for the talk so it got hot. We had our revenge serving Aska’s pumpkin soup, so they had to stop talking and pretend they like it (“It’s delicious! But you know, we’re not really used to eating vegetables”).
Transport prospects were bad, but luckily we got two tickets for tomorrow’s flight to Rio Gallegos, so we didn’t have stay another day there in vain. The plane is only 10 bucks more expensive than the bus so we’re good..
Next day we kiss our host goodbye and head to the airport. There were pretty good sights of the mountains at sunrise so I almost missed the flight taking the shots. But the view of Andes Fueguinos from the plane was way better, you’ll see at the photos!!!
We spent a couple of hours in Rio Gallegos, then briefly met with Monica to pick up Aska’s woolen hat that she left behind and we ran after the bus to Perito Moreno (the town 700km away from Perito Moreno glacier so don’t get them confused!), where we were supposed to be picked up by a guy from the travel agent’s to take us to the Cave of the Hands (Cueva de las Manos) featuring prehistoric rock paintings, some of them 9 thousand years old! The temperature is rising, but to learn more, stay tuned for tomorrow’s report or I’ll miss the bus to San Augustin where we’re visiting national parks Ischigualasto and Talampaya (that’ll be some entries later), and then I’ll be really MAD, not to mention what Aska will do to me!
Cheers!

sobota, kwietnia 22, 2006

O pingwinach i lodzie / About penguins and ice

Na czym to skonczylismy? Hmm.. poniewaz poprzedniego dnia rozpisalem sie na blogu az do 5.00 rano, wstalem dosc pozno, a wiec o 12.00. Asia oczywiscie takze. Poniewaz cierpiala na rozstroj zoladka, nie pisala sie na zadne wycieczki. Okazalo sie niestety, ze z delfinow dupa blada, bo pogoda jest taka, ze statek na morze nie wychodzi. Pozostaje zwiedzanie okolicy. Najpierw szybko zwiedzilem zaklad uzdatniania wody, na terenie ktorego mieszkali nasi gospodarze (Jorge jest tam inzynierem), a potem Jorge zabral mnie do pobliskiego miasteczka Rawson (znow slady brytyjskiego osadnictwa w nazwach!) i na plaze, gdzie szczerze mowiac nie bylo kompletnie NIC. Zdazylem tylko przemarznac na zimnym i szarym brzegu... Po powrocie do Trelew okazalo sie, ze Asia wydobrzala, wiec poprosilismy Jorgego, zeby zabral nas do Gaimana, na slynne walijskie slodycze. Niestety, wypadlo mu niespodziewane zebranie i podrzucil nas tylko do autobusu. Dotarlismy na miejsce juz po 19.00. Bylo ciemno, wies kompletna, trzy domki na krzyz i wszystkie wspaniale walijskie herbaciarnie zamkniete. Grrr... moze w drodze powrotnej.. zobaczymy.
Nastepny dzien przywital nas ulewa. Szkoda, ale pingwiny czekac nie beda, wiec zapakowalismy sie do samochodu wycieczkowego i razem z kierowca Martinem i sympatyczna para z Hiszpanii, Maite i Ramonem, ruszylismy na podboj rezerwatu Punta Tombo. To najwieksza kolonia tych zwierzakow w Ameryce Pld, normalnie siedzi ich tam z pol miliona, ale teraz zostalo juz niewiele. Wiekszosc wyjechala na zime do Brazylii (to nie zart!) Pewnie teraz sacza caipirinhe na Ipanemie (to jest zart!)..
Tak czy inaczej, pingwiny byly fajne, ale bylo ich niewiele, a przenikliwy ziab i deszcz nie pozwolily nam dlugo cieszyc sie towarzystwem. Najciekawsze w tym wszystkim bylo to, ze lokalne pingwiny Magellana sa mniejsze od popularnego wyobrazenia, maja najwzyej 40-50 cm wzrostu i nie zyja na lodzie, a na zwyklej plazy i obok plazy, na stepie :) W dodatku bardzo lubia lato! (to juz byl zupelny szok!) a latem (grudzien-luty) temperatura siega tu 40C! Pingwinom w to graj! No slyszeli Panstwo o czyms takim???! :) Pod koniec deszczu aparat nam zaparowal, stad niektore zdjecia sa kiepskie...
Po powrocie do miasta mielismy jeszcze 2h przed odjazdem autobusu do El Calafate, wiec zwiedzilismy miejscowe muzeum paleontologiczne. Trzeba wiedziec, ze Patagonia, a szczegolnosci prowincja Chubut, sa slynne ze skamielin, ktore wystepuja tu w duzej obfitosci. Odkryto tez wiele kosci dinozaurow i pozostalosci po nich, ktore wszystkie wystawione sa w rzeczonym muzeum. Przedstawiamy wiec jedno najmniej zaparowane zdjecie (aparat wciaz zawilgocony!) Podobno tuz pod miastem mozna zbierac kamienie z zatopionymi w nich paprociami i nikt ich nie rusza, bo jest ich tak duzo. Jorge mial takimi kamieniami ganek przed domem wybrukowany, wiec uwierzylem mu na slowo : ) Po wyjsciu cyknelismy jeszcze fotke starej lokomotywy, ktora zaparowana wygladala calkiem atrakcyjnie i ruszylismy do autobusu.
Jedno powiem: nie korzystajcie z uslug firmy Andesmar. Zarcie fatalne (musialem pluc), obsluga jeszcze gorsza, w dodatku sie spoznili 2h. Ledwo zdazylismy do Rio Gallegos (miasto tranzytowe, w ktorym NIC nie ma) na autobus do El Calafate. Po 16h podrozy nastepnego dnia o 13.30 stanelismy w El Calafate. Miasteczko male, sympatyczne, ale ciut drogie. Pogoda fajna, sloneczna choc zimna. Do lodowca najtaniej dojechac autobusem za 60 zl od lebka w obie strony. Trudno, kupujemy bilety. Ma jechac za pol godziny, ale chetnych brak, wiec odjedzie dopiero jutro. Grrrr... Szukamy wiec taniego hostelu. Nie znajdujemy, ale znajdujemy hostel, w ktorym mozna na podworku rozbic namiot za jedyne 10 zl od osoby. Ok, niech bedzie. Patagonskie mrozy nam niestraszne hehe...
Poznajemy kilkoro Anglikow, ktorzy wypozyczaja jutro samochod na kurs do lodowca. Chcemy zobaczyc przy lodowcu zachod slonca, wiec nasz autobús odpada, bo wraca o 16.00, a potem nie ma nic. Poza tym nie dowozi nas do przystani, skad mozna wsiasc w niedroga lodke, ktora podplywa do lodowca. A wiec samochod, ale co z kosztami?
Jak na zawolanie, do hostelu wtacza sie sympatyczny Holender, Bram, ktory moze dolozyc sie do samochodu. Pieknie, zwracamy bilety (z potraceniem, ale i tak sie oplaci) i bierzemy samochod, malego Clio, ktory jutro zawiezie nas do jednego z najbardziej znanych argentynskich cudow natury. Prowadzic musi Bram, bo ja nie zabralem prawka. Na poczet ew. uszkodzen jest ubezpieczenie, ale z duzym udzialem wlasnym,. bo az 3000 zl!!! Pokrywa to blokada na mojej karcie, bo Brama karte system odrzucil. Grrr....! Bede patrzyl kierowcy na rece!!!
Noc w namiocie byla chlodnawa, za to nastepny dzien to poezja. Jedziemy na luzie samochodem, ogladamy spokojnie lokalne jezioro i mieniace sie w sloncu osniezone szczyty. Rozmawiamy z kierowca. Okazuje sie, ze Bram bywa czesto w Polsce i ma tam sporo przyjaciol. Hmmm.. milo, a wiec do zobaczenia w Warszawie! W koncu dojezdzamy do przystani lodek. Po drodze mijamy pusta budke przy wjezdzie do parku narodowego Glaciares! Hura! A wiec kolejne 30 zl od osoby do przodu! (widac w zimie nawet straznik ma wolne..) Z gory widac juz lodowiec. Rejs statkiem troche nas wychladza, ale nie zrazamy sie, bo widoki sa przepiekne. Potem ruszamy dalej zwirowa droga i docieramy do pomostow, z ktorych widac te bryle lodu o wielkosci 250 km2 z drugiej strony. W momencie, gdy od lodowca odrywaja sie wielkie kawaly lodu i wpadaja z potwornym hukiem do jeziora, tworzac ogromne pluski i wzbudzajac kleby piany, widownia dostaje spazmow z zachwytu. Jeden z takich momentow macie na ostatnich fotkach w tym wpisie. Widok jest nieziemski. Na miejscu spotykamy tez Brazylijczyka, Claytona, ktory w ostatnie 1,5 roku przejechal na rowerze od Meksyku az po Ziemie Ognista cala Ameryke Lacinska (tj. hiszpanskojezyczna :). Teraz wraca do rodzinnego Porto Alegre. Jeszcze tylko 3,500 km... bagatela...
Rozgrzewamy sie mate zaparzona goraca woda z termosu Brama i troche smutniejemy, bo z zachodu slonca nici, niestety wszystko zachmurzone. Ale to lepiej, niz gdyby bylo slonce. To zadziwiajace, ale przy sloncu lodowiec jest zwyczajny, bialy. Sliczny blekit dopada go tylko przy chmurach... Zapytana o powod przewodniczka na statku platala sie w zeznaniach (cos zwiazanego z gestoscia lodu?), wiec ja tez umilkne. Tym lepiej dla nas! Coz, odjazdu pora, bo robi sie cholernie zimno... Po powrocie przyrzadzamy sobie ulubiona potrawe Brama, polska zapiekanke!!! Nie jest to dokladnie to samo, gdy pieczarki sa z puszki, a tarty ser podejrzanie pachnie, ale bywalo gorzej. Pokrzepieni winem za 1,5 zl za butelke (da sie pic!!!) udajemy sie na zasluzony odpoczynek do zimnych namiotow (Bram tez oszczedza, ale bardziej niz my! Pol kontynetu przejechal stopem!!!)
Nastepnego dnia wsiadamy w autobús powrotny do Rio Gallegos, bo tylko stamtad mozna jechac gdzies dalej. Chce jechac do Ushai (najbardziej wysuniete na poludnie miasto na swiecie, baza wypadowa na Antarktyde!), wbrew pierwotnym planom, ale okazuje sie, ze nastepny autobús dopiero za dwa dni... Widok miasta nie zacheca do pozostania - szaro, wietrznie i depresyjnie... Trudno, i tak mamy troche roboty. Reszte dnia spedzamy w kafejce netowej, pracujac i piszac mejle do potencjalnych gospodarzy. Nocujemy w relatywnie niedrogim hoteliku w osrodku sportowym...
Nastepnego dnia dostajemy mejla od jednej z czlonkin hospitalityclub. Tak! Mozemy nocowac! Swietnie, spedzamy kolejny dzien konczac prace w kafejce a wieczorem spotykamy sie z Monica. Ta okazuje sie bardzo sympatyczna i konkretna osoba. Obwozi nas po miescie, choc juz po zmroku, zamawia dla nas pizze i czestuje winem oraz mate! Niestety, duzo czasu nie mamy. Jutro autobús do Ushuai, wiec rozmowa urywa sie dosc szybko. Moze w drodze powrotnej sie spotkamy... oby...
Nastepnego dnia Monica wychodzi do pracy a my na autobús. Niestety jest tylko jeden dziennie i jedzie tylko w dzien, a to z uwagi na prom przez ciesnine Magellana, ktory w nocy nie kursuje. A wiec dzien stracony... trudno.. Autobús ma miec wliczone posilki... hmmm dwie kiepskie empanady, kawa, kilka drozdzowek, napoj i kanapka to moze nie full service, ale zaspokaja podstawowe potrzeby. Miejsca na nogi tez niemalo, wiec nie narzekamy. Lwia czesc czasu podrozy pochlania przekraczanie granicy chilijskiej (trzeba jechac przez kawalek Chile, zobaczcie na mapie), plombowanie lukow bagazowych, odprawa wjazdowa, odprawa wyjazdowa, prom itp. itd. Trafilismy na kolejnego mistrza w konkurencji przepisywania danych z paszportu. Tym razem przed imieniem dodali nam skrot oznaczajacy narodowosc, wiec zostalismy ochrzczeni Poljoanna i Pollukasz:-)
Trzeba wjedziec, ze Chile ma niezlego fiola na punkcie pryszczycy i innych chorob, wiec powolalo specjalne sluzby fitosanitarne (SAG), ktore na granicach przetrzepuja ludziom pracowicie bagaze szukajac jakichkolwiek produktow spozywczych i po znalezieniu radosnie je dezintegrujac na oczach zszokowanych posiadaczy, a nie gardzac rowniez czasem mydlem czy szamponem. Slowem, istne wariactwo. Nas czekalo tylko niewinne przeswietlanie plecakow skanerem, wiec mozna powiedziec, ze sie nam upieklo hehehe...Na promie mamy nadzieje zobaczyc zapowiadane przez Monike delfiny, te same, ktore umknely nam w Trelewie. Dla mnie jest niestety za zimno, wiec chowam sie do autobusu, ale Aska dzielnie zostaje i udale jej sie zrobic dwa dalekie zdjecia egzotycznych ssakow, a raczej ich ogonow. Beda na blogu, ale to naprawde nic takiego...:)
Znuzeni, po zmroku przybywamy do Ushuai. Turystow nieduzo, nic zreszta dziwnego, bo ziab w kolo. Meldujemy sie w hostelu i kontaktujemy z hostem z hospitality. Hehe wyglada na to, ze jutro mamy darmowy nocleg. Super! Piszemy bloga i idziemy spac! Aha, jutro zwiedzanie kanalu Beagle z lotu lodki, muzeum wieziennictwa i moze kilka nowych osniezonych szczytow dla zblazowanych czytelnikow. Jestesmy na koncu swiata!!!! Niedlugo relacja!

Where were we? Well…because the day before I stayed up till 5 am working on the blog, I got up quite late, namely midday. So did Asha, obviously. As she was suffering from an indigestion, she wasn’t in for any trips. Unfortunately the dolphins were called off because in that weather all the boat rides were suspended. I had to stick to visiting the neighborhood. First I had a quick walk around the water treatment plant where our hosts live (Jorge is an engineer there) and then Jorge took me to the nearby town, Rawson (again, leftovers of the British settlement in names!) and a beach where, frankly speaking, there was absolutely NOTHING to see. I only got to freeze over on the cold and gray shore... Coming back to Trelew I found Asha feeling much better so we asked Jorge to take us to Gaiman town to taste the famous Welsh pies. Unfortunately he had an unexpected meeting so he only drove us to the bus station. We got to the town after 7 pm. It was dark, a BFE around us, a couple of houses and all the magnificent casas de te closed. Sh…maybe on our way back… we’ll see.
Next day started with a pouring rain. Too bad, but the penguins won’t wait, so we got up the roadtrip van and together with the driver Martin and a nice couple from Spain, Maite and Ramon, we took off to conquer the Punta Tombo reserve. This is the largest colony of these critters in all of South America, normally there’s half a million living there but now there are few left. Most went for the winter to Brazil (this is no joke!). They are probably sipping caipirinha on the Ipanema beach (this is a joke!)…
One way or the other, penguins were cool but not a lot of them and the piercing cold and rain didn’t let us enjoy their company for too long. The funny thing is the local Magellanic penguins are very far from our popular image, they are no more than 40-50 cm high and rather than living on ice, they prefer the beach and the nearby steppe :) On top of that, they like summer a lot! (this was completely shocking!) and in the summer (December-February) the temperature reaches as much as 40C! Penguins are all for it! How about that???! :) In the end, what with all this rain, our camera clouded over so some of the pics didn’t come out well...
Coming back to town we still had 2h till the departure for El Calafate, so we visited the local museum of natural history. You need to know that Patagonia, especially the Chubut province, are famous for their fossils which abound here. A lot of dinosaur bones and paw prints and eggs were also discovered here and all of them are on display here. Here you have the least foggy photo (the camera was still wet!) Apparently just outside the town you can still pick up stones with embedded fern leaves and nobody grabs them as they are so common. Jorge had his porch paved with such stones so I trusted him when he said so : ) On leaving, we took a photo of an old locomotive which looked quite attractive amid the mist and we rushed to the bus terminal.
I’ll tell you this once: don’t use services of Andesmar. The food is awful (I had to spit), the service even worse, plus they arrived 2h late. We barely made it to catch the bus to El Calafate in Rio Gallegos (a transit town with no attractions). After 16h ride, we landed in Calafate on 1.30 pm next day. The town is small and cozy but a tad expensive. The weather was cool, sunny albeit quite cold. The cheapest way to get to the glacier is by bus, 20 bucks per person for the roundtrip. What do you gonna do, we’re buying the tickets. It’s supposed to leave in half an hour, but there are no passengers so it will leave tomorrow morning. Sh... So we look for a cheap hostel. We don’t find any but we find a hostel where we can camp in the backyard for just over 3 bucks per person. Let it be. The Patagonia’s freeze won’t scare us away...
We meet some Limeys who are renting a car tomorrow to get to the glacier. We want to see the sunset at the glacier so our bus is a bad option as it gets back at 4 pm and then there’s nothing afterwards. Besides it doesn’t take us to the jetty where you can board a cheap boat to get close to the glacier. So a car it is but what about the costs?
Just when this question popped up, in comes the nice Dutch guy called Bram who can chip in for the car rental. Nice one, we return the tickets (losing some percentage but it will pay off anyway) and we take the car, a little Clio, which will get us to one of Argentina’s greatest wonders tomorrow. Bram must be the driver as I didn’t take my driver’s license with me. The car is insured against any damages but there’s a huge insurance deductible on it, as much as 1000 bucks!!! This is covered by funds blocked on my visa card because Bram’s card was rejected by the system. I’ll watch the driver closely!!!
The night in a tent was kinda chilly but the next day is just perfect. We’re cruising at leisure, watching a turquoise lake and sun gleaming snow peaks. We talk to the driver, turns out Bram is a regular visitor in Poland and has lotsa friends there so see ya in Warsaw next time! Finally we get to the jetty. On our way there we pass an empty guard’s booth at the Glaciares park’s entrance! Yuppie! We save another 10 bucks per person! (looks like in winter even the guard is not leave...). We can see the glacier from the above. We are freezing, getting so close to the glacier but who cares when the sights are so great. Then we continue on a gravel road and reach the catwalks from which you can see this giant ice block, 250 km2, from the other side. When large pieces of ice chip off the glacier and tumble into the lake with a disproportionate roar, splashing hectoliters of water and foam, the audience is jumping for joy. You can watch one of such moments in the last photos in this entry. It’s an outlandish sight. We also meet there a Brazilian guy, Clayton, who has been traveling on a bike for the last 1.5 year throughout Spanish speaking America from Mexico till the Land of Fire. Now he’s on his way back home to Porto Alegre. Just 3.500 km more... a trifle...
We get warm drinking hot mate from Bram´s termos and we pull long faces because there won´t be any decent subset, what with all these clouds around. But it`s even that there`s no sun. Amazing as it is, on a sunny day the glacier is ordinary, just white. It gets this beautiful shade of blue only when it´s cloudy... When asked about the reasons, the lady guide on the boat was clearly improvising an unconvincing story (something about the ice density?), so don´t make me explain. Good for us! Well, time to go as it´s getting fricking cooooold... When we´re back, we make Bram´s favorite dish, Polish fast food (zapyekankah)!!! It´s not exactly the same when the mushrooms are canned and the grated cheese has a suspicious smell but we´ve had worse. Cheered up by the 50cent wine bottle (still drinkable!!!), we go to our cold tents to get some well-deserved rest (Bram is also on the budget but even more than we are! He hitchhiked half of the way!!!)
Next day we get on the bus back to Rio Gallegos, because it is the only place from which you can go further. I want to go to Ushaia (wordl´s most southernmost town, a base for trips to Antarctica!), against our original plans, but it turns out the next bus leaves in two days... The town is not encouraging – gray, windy and depressing because of the weather... Well, we´ve got some work to do anyway. We spend the rest of the day in an Internet café, working and writing e-mails to prospective hosts. We spend a night in quite a cheap hotel in a sports center...
Next day we get a message from a hospitalityclub member. Yes! We can crash on her couch! Cool, we spend another day in the Internet café finishing the job and in the evening Monica picks us up. She turns out to be a very friendly and down-to-earth. She drives us around her town although it´s after dark, orders a delicious pizza for us and serves wine and mate! Sadly we don´t have much time for chat. We have a bus to Ushuaia first thing in the morning so we go to sleep quite early. Maybe we meet again on our way back... we wish...
Next day Monica leaves for work and we go to the bus terminal. Unfortunately there´s only one bus a day and it´s a day bus because there´s no night-time ferry service on the Strait of Magellan. So we lose all day... too bad... The bus is supposed to provide meals... well, two poor empanadas, coffee, some sweet buns, soda and sandwich may not be your idea of perfect service, but they satisfy our basic needs. There´s pretty much legspace, too so we don´t complain. Crossing the Chilean border takes up most of the journey (you need to go through a little part of Chile, see on the map), sealing the cargo bays, passport control on both sides of the border (plus filling the forms again!), ferry etc. By the way, we found another misspelling champion! This time the nationality abbreviation was attached in front of our names so we were baptized Poljoanna and Pollukasz.
Chile is pretty crazy about foot and mouth and other diseases, so they have special phitosanitary services (wow, that´s a big word!), SAG, which reportedly go through your baggage busily looking for foodstuffs, happily pouring them down the drain while you watch in shock, sometimes a soap or a shampoo, too because it says it contains organic ingredients. In a nutshell, they’re nuts. We are in only for innocent backpack scanning so we walked away scotfree...We hope to spot the tonina dolphins while taking the ferry, as Monica says they live there. These are the same ones that we missed on Trelew. It’s too cold for me, so I hide in the bus, but Aska bravely stays outside and gets to take two distant shots of the exotic mammals, or their tails, morelike. We’ll show you but that’s really nothing special...:)
Exhausted, we get to Ushuaia. Not many tourists there because it’s freezing. We check in a hostel and contact a guy from hospitality club who left his phone number on his profile. Nice, looks like we have a free place to stay tomorrow. Sweet! We write the blog and go to sleep! Tomorrow we’re taking a boat ride to the Beagle Channel, visiting the prison museum and some more snow peaks for the jaded readers. We’re at world’s end!!!! Coming soon!






































href="http://photos1.blogger.com/blogger/3514/1936/1600/064lodowiec.jpg">





























Clayton

Monika i my / Monica and us