The Moose Do America (South!)

Nasze tułaczki po Ameryce od jej południowej strony / Our American dream... well our southern American dream ;)

Moje zdjęcie
Nazwa:
Lokalizacja: Anywhere in South America

środa, czerwca 21, 2006

Vamos a la playa!

Chociaż od dość dawna jesteśmy już w Polsce, chyba jesteśmy wam winni ten ostatni post. A więc co się zdarzyło po wodospadzie? W sumie niezbyt dużo z naszego punktu widzenia.. :) Dowiedzieliśmy się, że lecimy bezpośrednio do Ciudad Bolivar (plusik!), dostaliśmy jeszcze obiadek od organizatorów (choć nie był przewidziany – drugi plusik!!) i zadowoleni wsiedliśmy do samolotu. Nasza koleżanka Sarah, gdy zobaczyła rozklekotaną awionetkę trochę zbladła, ale i tak była mocno opalona, więc wtedy jeszcze powodów do niepokoju nie widziałem. Pilot dość ładnie wystartował, a Sarah zaczęła się nerwowo rozglądać. Po ok. 5 minutach (widzieliśmy jeszcze Canaimę) pilot dostał jakiś nerwowy komunikat przez radio. Okazało się, że musimy zawrócić po kolejnego pasażera, którego rzekomo zapomnieliśmy. Sarah zbladła jeszcze bardziej i zaczęła niechybnie myśleć o potwornej perspektywie kolejnego lądowania i kolejnego startu małym rozklekotanym samolocikiem. Alex siedzący koło pilota tylko flegmatycznie się uśmiechnął (wyjaśnię może, że flegma australijska mimo niejakiego rozwodnienia nie jest wcale gorsza od brytyjskiej :) Wyjaśnię tu przy okazji sytuację naszego kolegi z Japonii. Otóż kiedy przybyliśmy z powrotem do Canaimy z Salto Angel Tatsuya widniał na tablicy odlotów z datą o dzień późniejszą od naszej. Wszyscy wiedzieliśmy, że to pomyłka, ale ja sobie z niego trochę żartowałem, „To co Tatsu, zostajesz dzień dłużej w dżungli?” Tatsuya tylko przyjaźnie się uśmiechał najwyraźniej niewiele rozumiejąc (ogólnie Tatsuya znał angielski tak sobie, jego standardową odpowiedzią było „yes”, jeżeli ta odpowiedź nie pasowała do kontekstu, bo np. spytałeś się go, z jakiego regionu Japonii pochodzi, trzeba było drążyć dalej i była szansa na porozumienie, jeśli mówiło się wolno i w prosty sposób : ) Nasze zdziwienie było ogromne, gdy dowiedzieliśmy się, że Tatsuya faktycznie zostaje dzień dłużej. Po prostu starym zwyczajem, gdy pytali go przy wykupie wycieczki, czy chce zostać dłużej odpowiedział „yes”. No i tak mu zostało. Najśmieszniejsze było to, że w samolocie było miejsce, dla organizator stwierdził, że miejsce nie jest przewidziane i Tatsuya musi zostać. A więc kiedy pilot zawrócił do lądowania pomyśleliśmy, że ani chybi Tatsuya wykłócił się o swój powrót. No i zaczęło się. Kiedy pilot zawracał na pas startowy kątem oka zobaczyliśmy inny samolocik właśnie startujący z tego samego pasa. Pilot podleciał ciut dalej i w tym momencie startujący samolocik zasłoniło nam nasze własne skrzydło. Nikt z nas już go nie widział. Pilot też nie, bo zaczął się rozglądać nerwowo i lekko wychylać z kokpitu (uchylił okienko!) Lekka nerwowość ustąpiła uldze, kiedy zobaczyliśmy, że samolocik już nas minął. Dopiero potem Asia wyjawiła mi, że odbyło się to w odległości 3-4 m od nas i chyba bez czynnego udziału naszego pilota, dla którego było to sporym zaskoczeniem. Sarah zaczęła natomiast blednąć bardziej niż zwykle. Po wylądowaniu podbiegł pracownik lotniska i z ożywioną miną zaczął pertraktować szybko z pilotem. Wenezuelczyk mówiący normalnie jest nie do zrozumienia. Wenezuelczyk mówiący szybko to karabin maszynowy. Nie tylko nie da się tego zrozumieć ale nawet nie powinno się, bo można sobie zrobić kuku obrywając jakąś samotną łuską. A więc nie próbowałem, ale z kontekstu wywnioskowałem, że pasażera jednak nie będzie a my znów startujemy. Kość słoniowa na widok bladości Sarah poczerwieniałaby ze wstydu, więc oszczędzę wam szczegółów. Z odpowiednią dozą wstrząsów na wybojach „pasa” wystartowaliśmy znów, a siedzenie obok mnie cierpiało katusze przez wbijane w nie paznokcie Sarah. Gdzieś tak w połowie lotu Sarah spytała, czy widziałem wskaźnik paliwa. Odpowiedziałem, że się nie przyglądałem, ale chyba mamy dosyć. Ale wskazówka niebezpiecznie zbliżała się do E (pusty), a Sarah upierała się, że przy starcie było na FULL. Na początku zbagatelizowałem sprawę, ale faktycznie w miarę jak lecieliśmy udzieliła mi się nerwowość. Nie miałem zegarka, ale lecieliśmy już długo, a wskazówka faktycznie coraz mocniej chyliła się ku zachodowi hehe. Zacząłem więc rozglądać się, gdzie tu można by awaryjnie wylądować, ale teren był mocno pofałdowany a jak było płasko, to była to woda, olbrzymie rozlewisko Orinoko w dole… Mówię wam, to najlepszy sposób na paranoję w Wenezueli. Rzut oka na wskaźnik paliwa, rzut oka za okno itp. itp. Jak już byłem mniej więcej na poziomie nerwowości porównywalnym z 75% paniki Sary, pilot zaczął sam nerwowo spoglądać na mały kieszonkowy GPS chybotliwie ustawiony na desce rozdzielczej. Wciskał jakieś przyciski i luk na ekran! Potem znów przycisk i luk na ekran. Ale wynik go nie zadowolił, bo w końcu zdenerwowany odłożył gps do schowka i zaczął się rozglądać przez okno, jakby mówiąc: „Gdzie też my jesteśmy?” Zacząłem się niebezpiecznie zbliżać do 90% paniki Sarah (nie pomagał nam też fakt, że pilot miał ze 60 lat, wyglądał jak starsza wersja Papcia Chmiela, olbrzymią siwą szczecinę miał też i lekko trzęsły mu się ręce :), a potem do 95%, kiedy pilot zaczął przeglądac jakąś książkę o religii i życiu wiecznym (jednym okiem oczywiście wciąż pilotując). Wyglądało to tak, że trochę czytał, samolot ciut zlatywał z kursu, więc on się odrywał, nerwowo poprawiał drążek i lu znów do Nirwany. Ale moje 95% nic nie pomogło, bo Sarah nie dała się łatwo wyprzedzić – ona wznosiła się na nowe wyżyny paniki, nie znane ludzkości, miałem wrażenie, że zaraz zemdleje, wyjdzie z siebie i siądzie na wirniku. Nawet Alex z flegmatycznego rozbawienia przeszedł do flegmatycznego zaniepokojenia zmieszanego z zaciekawieniem, i zaczął flegmatycznie robić fotki wskaźnika paliwa….Asia oczywiście spała najbardziej z nas zrelaksowana ! : ) Co za kretynizm spaść z braku paliwa w kraju, który dostarcza 20% światowej ropy naftowej! Cóż, w Wenezueli nie takie numery odchodzą…
Epilog
W końcu wylądowaliśmy. Wytaczamy się z samolotu, pytam pilota: ile nam zostało paliwa. A on spokojnie: na dwie godziny więcej, widzi pan, wskaźnik jest zwichrowany. No jasne, jak mogłem nie zgadnąć…
Na lotnisku oczywiście nikt na nas nie czekał, no bo wycieczka się skończyła więc musimy dojechać do miasta sami. Ok., zostawiliśmy bagaże w naszym hostelu, w którym kupowaliśmy tour i zwiedziliśmy miasto. Okazało się całkiem fajne, z naprawdę ładnie zachowaną kolonialną zabudową. Mieli też miła turecką knajpkę z prawdziwym kebabem i falaflem! Oczywiście ciut wyszły z nich komunistyczne maniery, bo kiedy już w czwórkę zjedliśmy i Asia zamówiła małą dokładkę pani stwierdziła, że nie chce jej się rozpalać piecyka na takie maleństwo, ale cóż, w końcu „con Chávez gobernamos todos” i „se lo nota” (to już komentarz mój). Potem chcieliśmy zamówić taksówkę na dworzec autobusowy. Sarah jechała już do Caracas, a my i Alex na plażę, żeby się zrelaksować. Oczywiście po 19.00 żadnych taksówek na telefon się nie zamówi, nikomu się nie chce pracować. Można próbować szczęścia na bulwarze, ale tam niebezpiecznie. W końcu na ochotnika wyściubiłem nos z hotelu i znalazłem nam bohatersko taksówkę. Co prawda nie wszystkie bagaże weszły, ale przy otwartym bagażniku jakoś dojechaliśmy. Autobus Sarah dojechał punktualnie, pożegnaliśmy się i czekaliśmy na nasz. Nasz przyjechał ½ h później niż miał przyjechać, a reklamacji złożyć się nie dało, bo nikogo już o tak późnej porze (21.00) w kasie nie było…
Rano dojechaliśmy z Aleksem do Valencii skąd mieliśmy dojechać do polecanego przez Sarah boskiego Chichiriviche. Wsiedliśmy do ciasnego lokalnego autobusiku. Alex wysiadł wcześniej w miejscu zwanym Tucacas. My pojechaliśmy do końca trasy. Niestety okazało się, że miejsce to zapadła dziura, plaża niezbyt ładna a jedyną atrakcją są wysepki, tzw Cayos, która faktycznie są rajskie ale nie ma na nich zupełnie NIC. Tzn. można tam nocować w namiocie, nie ma sprawy, ale żarcie musisz skombinować sam w zapasach, albo przywozić je z lądu. A łódki na ląd były drogie (100 zł w obie strony). Pomyśleliśmy więc, że miasto, w którym wysiadł Alex ma wysepki bliżej i wróciliśmy się tam autobusem. Ale i tam ceny wycieczek na Cayos były drogie, choć to tylko 10 minutowa wyprawa! Jedyną zaletą było to, że spotkaliśmy jednego gościa z pamiątkami, który sprzedał nam małpkę w stroju bejsbolisty żywo podobną do Tytusa i zrobioną z orzecha kokosowego! Poza tym polecił nam kurorcik na innej części wybrzeża, zwany Puerto Colombia, który polecał nam też Roy. Cholera, trzeba było tam jechać od razu!!!
No więc znów zamiast na plaży rozłożyliśmy się w autobusie i pojechaliśmy z powrotem do Valencii a stamtąd do Maracay, skąd mieliśmy złapać autobus do Puerto Colombia. Jeździ tam tylko jedna firma, a trasa jest trudna i wiedzie przez góry. Lokalni taksiarze chcieli nam wmówić, że musimy skorzystać z ich usług bo busu już dziś nie będzie, ale spotkaliśmy parę fajnych Kanadyjczyków z Quebeku i razem trwaliśmy w nadziei, że jednak ten bus przyjedzie. Dominic i Genevieve byli na wakacjach tylko w Wenezueli i bardzo im się podobało. Nam też, mimo upału i komuszych zwyczajów zaczęło się podobać coraz bardziej, więc czekaliśmy na autobus… Po jakiejś godzinie łaskawie przyjechał. Droga przez góry była dość emocjonująca a Kanadyjczycy nawet się ciut zestresowali, bo jechaliśmy wąziutką drogą nad przepaścią na wysokości 3 tys. m. Tzn zaczęliśmy od Maracay na poziomie morza, potem wjechaliśmy na 3 tys. i zjechaliśmy znów nad morze, ciekawe, ale innej drogi nie ma. Jechaliśmy nawet powyżej chmur, do czego byliśmy przyzwyczajeni od Kolumbii, ale jak mówiłem, Quebekijczycy (??) byli mocno podekscytowani. Mnie zrobiło się tylko ciut niedobrze od serpentyn. No i cieszyłem się, że jesteśmy w dużym autobusie z siłą przebicia, a nie w małej taksóweczce, bo kierowca serpentyn nie szanował i jechał tak szybko jak po prostej : ) Dojechaliśmy już po zmroku, cały dzień jak widać zajęło nam bezsensowne szukanie odpowiedniej plaży na wybrzeżu ale trudno, Zresztą nie mieliśmy tego żałować. Poszliśmy z Dominikiem i Gennevieve na plażę i rozbiliśmy namiot (można nocować za darmo!!!) pod palemką. Oni też mieli, ale poszli na pierwszą noc do hotelu, bo Dominik dostał jakiegoś rozstroju żołądka. Rano obudziliśmy się w strasznym upale i zamoczyliśmy się w upragnionym oceanie. Woda super, fale ogromne, zabawa na całego. A wkoło górki. Macie to fotkach, choć nie oddają piękna krajobrazu. Było naprawdę super. Ogólnie całe pozostałe 3 dni spędziliśmy pluskając się w wodzie na falach i opalając pod palmami. Raz poszliśmy jedyną szosą w stronę Maracay zwiedzić oddalone od ½ h spacerem kolonialne miasteczko Choroní (miłe, choć senne), ale gdy spoceni jak myszy wróciliśmy do naszego namiotu pomyśleliśmy, że dość już takich bezsensownych eskapad : ) Jedynym minusem namiotowania było to, że nie było prysznica poza kolektywnym prysznicem na powietrzu (oczywiście płatnym), no ale zawsze można było się wykąpać w kąpielówkach (dziewczyny miały gorzej). Plusem dużym była obecność ratownika, który nawet wyciągnął mnie raz z wody, kiedy zabrał mnie odpływ (hehehe ja to lubię się podtapiać) oraz niewielka ilość ludzi na plaży (po sezonie było, ale pogoda oczywiście bez zmian, więc nie wiem, jak oni rozróżniają sezon hehe). Co ciekawe, gringo w miasteczku właściwie nie było więc rzucaliśmy się w oczy. Co jeszcze…? Ciekawym zwyczajem było żebranie od turystów… wody, której faktycznie zużywało się sporo, a była ciut droga. Kiedy zakopałem pod namiotem butelkę w cieniu palmy ktoś mi ją za pół godziny zwyczajnie wychlał. Cóż, zbluzgałem ciut Wenezuelczyków w myśli i kupiłem drugą.
Jednego dnia popłynęliśmy też do oddalonej o 8h drogi pieszo przez góry (10 minut łódką : ) miejscowości Chuao, w której ponoć robi się najlepszą czekoladę w kraju. Chcieliśmy poobserwować cały proces produkcyjny. Facet dowiózł nas na plażę, skąd mieliśmy 1h spaceru przez las do wioski w towarzystwie pary innych gringo – z Francji. Oczywiście na miejscu nikt nie kwapił się, żeby pokazać nam proces produkcyjny, więc błąkaliśmy się od chatki do chatki. W jednej z nich pani litościwie sprzedała nam jakąś lokalną czekoladę „rękodzielną : )” ale procesu też nie uświadczyliśmy. Zniesmaczeni (choć nie czekoladą, bo była pyszna) wróciliśmy na przystań do łódki, mijając po drodze hordy ślicznych błękitnych krabów (skąd kraby w lesie????) i ciężarówkę ze złośliwie uśmiechniętym towarzyszem Ch. (na plakacie oczywiście). Po przybyciu jeszcze mała kłótnia ze sternikiem, który Francuzów chciał naciągnąć na opłacie na rejs nie wydając im reszty z dużego banknotu i udając idiotę (pomogła nasza pomoc, bo oczywiście kłócić się i straszyć policją trzeba było po hiszpańsku) i znów huzia na plażę. Tam okazało się, że Dominic już się wyleczył i Kanadyjczycy rozbili się na plaży (nie dodałem, że było tam wcześniej kilka namiotów, ale niedużo) i oczywiście udali się potem na ½ h spacer, w czasie którego ktoś im namiot rozciął (dobry drogi namiot) i obrobił (aparat, trochę kasy). Współczułem im szczerze, ale co za kretyn zostawia takie rzeczy w namiocie? W każdym razie wieczorem ukoiliśmy ich smutki w śmiesznie tanim lokalnym rumie podpatrując jakieś niezbyt urodziwe niemieckie turystki, które zrobiły sobie zieloną noc i w mroku przed nami kąpały się topless chichocząc jak pensjonarki przez megafon… : )
Następny dzień był naszym ostatnim (Dominic i Gennevieve zostawali dłużej). Kanadyjczycy zdecydowali się pozostać na plaży wychodząc z założenia, że nic ich już gorszego nie spotka, ale większość rzeczy przenosili na dzień do naszego namiotu (wygląda badziewnie, to fakt, ale w tych okolicznościach to zaleta : ) Mylili się, bo jak tylko poszliśmy na spacer ich namiot znów został otwarty i przeszukany, chociaż nic nie zginęło, bo nie miało co. Eh, niektórzy mają pecha…Tego dnia mimo świetnych umiejętności pływackich Gennevieve to ją musiano wyciągać z wody (fala ciut zdradliwa w tych okolicach).
Jakież było nasze zdziwienie gdy w knajpce na obiedzie znów natrafiliśmy na Aleksa. Był to jego ostatni dzień w Wenezueli przed wylotem na Kubę, więc chciał jeszcze zwiedzić inną plażę oprócz Cayos. Ucieszony ze spotkania towarzyszył nam w spacerze na plażę. Stwierdził, że u niego było znacznie nudniej i nie było fal, więc po Kubie na pewno tu wróci. Razem z Kanadyjczykami, Aleksem i właścicielem lokalnej knajpki osuszyliśmy trochę butelek rumu na naszą ostatnią noc. Potem jakieś 2h spania na piasku no i szybko zwinęliśmy namiot. Droga przez góry do Maracay męczyła mnie na kacu ciut mocniej niż w drugą stronę, ale jakoś wytrzymałem. Do Caracas dotarliśmy na 11.00. Samolot leciał o 16.30. Uparłem się, żeby w centrum poszukać jeszcze gadającej lalki Chaveza (a la Ken), ale nie znalazłem. Skutkiem tego było, że niemal spóźniliśmy się na samolot w szaleńczym biegu do mieszkania Roya po plecaki i potem do busu na lotnisko, a w dodatku zgubiliśmy gdzieś portfel CD z fotkami (na szczęście Roy ma kopię zapasową na swoim kompie, więc nam ją przywiezie), ale plusem było to, że zapomnieli nam naliczyć po 120 USD od osoby za zmianę daty wylotu (hehehehe chyba zawsze będę zmieniał datę w Lufthansa Argentina, bo nie mieli tam urządzeń, żeby skasować mnie kredytówką przez telefon od razu przy zmianie, a potem jakoś …. się rozeszło po kościach).
Potem już tylko lot, zepsute słuchawki, więc dla nas bez filmów … Frankfurt, tam pełno kibiców rozkrzyczane tłumy i nasza nostalgia. No i lot, kiepski angielski stewardess, sympatyczne kanapki, Warszawa i grobowy glos pilota: pogoda ładna, temperatura 17C. Plecaki przywiózł nam kurier parę godzin później, bo nie dojechały z Frankfurtu. Oczywiście brakowało peruwiańskiego Pisco. Cholerni złodzieje… nie latam już z Lufthansą….
No i ta pogoda w Polsce.. ehh… Absolutne załamanie, ale trudno, do następnej wyprawy jakoś wytrzymamy. Mamy nadzieję, że nasi czytelnicy też. Jeśli macie jakieś komentarze czy pytania, możecie je słać na adres olczyki potem malpiątko i nazwa serwera list kropka pl. Trzymajcie się i dzięki za pozytywne wiadomości od was. Fajnie, że ktoś nas czytał! Już w grudniu nowa relacja, jedziemy w te same miejsca, ale inne regiony a oprócz tego do Ameryki Środkowej i Meksyku. Będzie się działo! Tym razem 9 miesięcy!!! Planowana data wylotu w Sylwestra lub parę dni przed, do Buenos. potem stamtąd cały czas na północ. Jeśli ktoś chce się przyłączyć na część lub całość podróży, piszcie. Razem raźniej… :)
Pozdrowienia!!!
ŁOSIE







piątek, czerwca 16, 2006

1 km wody w dół i cała reszta... / 1 km of water falling down and everything else





















A więc do Ciudad Bolivar przybyliśmy w środę z samego rana. Na dworcu wyłowił nas naganiacz z jednej z agencji, zawiózł do miasta taksówką (na nasz koszt oczywiście, bo przecież AŻ tak mu na klientach nie zależało :) i przedstawił ofertę. Ogólnie wygląda to tak, że z Ciudad Bolivar leci się do wioseczki Canaima, mieszczącej się w centrum parku narodowego w dźungli. Dróg tam nie ma, więc tylko samolot. Tego samego dnia płynie się łodzią w górę rzeki do pierwszego obozu, tam nocleg. Następnego dnia dalej łodzią do drugiego obozu niedaleko wodospadu, a stamtąd piechotą godzinkę. Potem z powrotem do obozu, nocleg i następnego dnia do Canaimy a potem lot do Ciudad Bolivar. Facet zaproponował nam to za 290 USD od łebka lub wersja tańsza 3 dni za 260 USD jeśli część drogi do Canaimy pokonamy samochodem, a polecimy dopiero z La Paragua, miasta w którym kończy się droga. Lot trwałby wtedy ½ h zamiast 60 minut. Facet gorąco polecał, jako atuty podając rzekome kopalnie diamentów, które będziemy mijać, a także trzy rodzaje roślinności, w tym 30-metrowe drzewa. Nie wątpię, że jego prowizja była na tym drugim wariancie znacznie wyższa, bo niebagatelną część ceny wycieczki Z ochotą przystaliśmy, ale nie dlatego, że zmamiły nas obiecywane kopalnie. Silniej przemówiła wizja 60USD, które zostały w kieszeni, bo i tak przerażała nas wizja wydania 10-dniowego budżetu na 2,5 dniowy tour. Facet rzekł jeszcze, że możemy po powrocie bez opłat zostać dodatkową noc, tylko jedzenie musimy kupić sami. Jak już zapłaciliśmy, okazało się, że MUSIMY zostać dodatkową noc, bo pojutrze przyjeżdża tam Chavez na spotkanie OPEC (jak pech to pech) i lotnisko będzie zamknięte. Ale za to za jedzenie również nam zapłacą, więc luz w gaciach. No więc wyruszyliśmy z lekkim bagażem do La Paragua. Poza dwoma posterunkami żandarmerii, w których tłuści wojacy zapocili nam pluchami paszporty nic się nie wydarzyło. Na MIĘDZYNARODOWYM LOTNISKU LA PARAGUA (blaszany barak, regiment znudzonych murzynów z karabinami, wyboisty pas startowy i 36C w cieniu) poczekaliśmy 1,5h na samolot, a potem wyruszyliśmy. Pilot był tłuściutki, jowialny i budził zaufanie. Samolot już mniejsze, bo miał kabinę wielkości Daewoo Matiz, a w dodatku wypełniony był zgrzewkami coli oraz mięsem, które przez ostatnie 1,5h stało na słońcu... Nie wątpiłem resztą, że mięso zostanie nam prędzej czy później zaserwowane...:( Ale lot przebiegł normalnie. Widoki były całkiem niezłe, olbrzymie rozlewiska wielkich rzek, gęste lasy, wzgórza, palmy, wodospady...
Po przybyciu dopłaciliśmy jeszcze po 4 USD od osoby za wstęp do parku narodowego i rozlokowaliśmy się w naszym hamaku. Czekała nas kolejna niespodzianka, okazało się, że dodatkowy dzień nastąpi nie po wycieczce, ale już teraz. Widać nie było dziś chętnych na wyprawę. A więc ciut się wynudziliśmy, ale nie bardzo, bo spotkaliśmy przesympatyczną parę z Warszawy, która akurat z Salto Angel wróciła. A więc nagadaliśmy się z Patrycją i Marcinem po polsku za wszystkie czasy, za całe pół roku :) (chyba ich ciut wynudziliśmy...) Następnego dnia wybraliśmy się jeszcze na lokalną plażę nad tzw. Laguną Canaimy. Wszystko jak na Karaibach, tylko woda czerwonawa (przez jakieś algi, ale widać ich nie było) i palmy na środku jeziorka stojące. Bajkowo. W tle jakieś wodospady, na brzegu czółna. Rajsko, bardzo rajsko, aż się wyjeżdżać nie chciało. Infrastruktura była tam prawie zerowa, nie licząc paru chatynek z hamakami robiących za ośrodki wczasowe i sklepu spożywczo-pamiątkarskiego (nie wiadomo, czy droższe było żarcie, czy pamiątki), ale za to super spokój, niezłe posiłki, papugi nierozłączki biegające pod stołem w poszukiwaniu okruszków i cztery złodziejskie małpy na drzewie mangowym (z tego dwie już w klatce, skazane za wyrywanie turystom aparatów), z których jedna wskoczyła mi na kolana, kiedy chciałem jej zrobić zdjęcie. Nie wątpię, że spodobał jej się półblond gringo z Europy, ale mocno mnie wystraszyła. Poza tym cud miód i orzeszki.
Wyruszyliśmy w czwartek po południu. Nasz przewodnik, 18-letni słodki chłoptaś o imieniu Hector popłynął z nami łódką na drugą stronę laguny, przeprowadził nas po skalnych półkach za dwoma sporawymi wodospadami tytułem wstępu. Było fajnie i dość mokro. Potem spotkaliśmy się z drugą grupą, której przewodnika właśnie odholowano do Ciudad Bolivar samolotem, bo ukąsił go wąż, którego nieszczęśnik próbował brutalnie wyłuskać z zarośli. Zaczęło się więc wesoło.
W naszej grupie była Brytyjka Sarah, Australijczyk Alex i Japończyk Tatsuya. Łódka, którą płynęliśmy była drewniana, miała silnik, jakieś 10 m długości i może z metr szerokości. Płynęliśmy szybko, podskakując na falach, więc w środku było kompletnie mokro. Z tej prostej przyczyny zawilgotniał nam aparat i z całej wyprawy nie mamy ani jednego własnego zdjęcia. Płyniemy wielką rzeką (tak ze 200 m w szerszych miejscach) małą łódeczką, a po bokach dżungla, palmy, dosłownie jak z Czasu Apokalipsy. Prawie czekałem na zapach napalmu, ale było popołudnie a nie poranek, więc może dlatego nic nie zaburzyło leśnej ciszy. No może poza tukanami i wielkimi czaplami, które przelatywały nad nami z hałasem. W tle za to olbrzymie tepui, bardzo majestatyczna atmosfera. No i ten zachód słońca.. Do obozu dotarliśmy niedługo przed zmrokiem. Jeszcze jakieś rozmowy, jakieś gry przed zaśnięciem. Potem rozłożyliśmy się w hamakach i kołysani do snu skrzydełkami komarzastych zasnęliśmy...
Następny dzień przywitał nas chmurami. Z jednej strony kiepsko, bo widoczność nie ta, ale z drugiej to oznaczało deszcz, a więc więcej wody w wodospadzie. Ogólnie w porze suchej Salto Angel to nędzna strużka w połowie wysokości zamieniająca się w parę. W pełni pory deszczowej natomiast wody jest aż za dużo, ale wierzchołek osnuty jest chmurami. Liczyliśmy na rozsądny kompromis... W 2 godziny łódką dotarliśmy do drugiego obozu, manewrując z małpią zręcznością między falami, wirami i ogromnymi głazami wystającymi tu i ówdzie z wody. Na miejscu po lekkim posiłku wyruszyliśmy nad wodospad. Niestety Hector nie uprzedził mnie o trudności terenu i zabrałem tylko moje brazylijskie japonki... Oczywiście zostawałem mocno z tyłu, ale jakoś szedłem. Aśka miała to samo. Ale źli na Hektora zrobiliśmy się dopiero po tym, jak drogę zaczęły nam zastępować skorpiony i 3-centymetrowe mrówki :) Widok wodospadu wynagrodził wszystkie trudy. Niestety kompromis wyglądał inaczej niż myślałem. Otóż z braku wody wodospad i tak zmieniał się w mżawkę dość wysoko nad ziemią, a w dodatku szczyt Auyantepui, z której wypływał, był zachmurzony. Zamieszczę też fotki Alexa. Wodospad ogląda się najpierw z połowy wysokości, ze skały służącej za punkt widokowy, a potem schodzi się do podnóża, w którym tworzy się mały stawik, gdzie można się wykąpać. Woda superzimna, ale doświadczenie bardzo przyjemne. Z innym przewodnikiem można też pójść tam, gdzie woda spada z wysokości niemal 1 km, czyli podejść do stóp wodospadu, ale Hector nie znał drogi, miał się dopiero uczyć. No cóż, może za rok... :) Po kąpieli wspięliśmy się raz jeszcze na punkt widokowy, bo akurat zeszły chmury i była okazja na lepsze foty. Potem wróciliśmy do obozu i przez resztę dnia opierdzielaliśmy się, tj. rżnęliśmy w karciochy z naszym sternikiem i z Hectorem :)
Następnego dnia wstaliśmy o nieludzkiej 6 rano i ruszyliśmy z powrotem do Canaimy. Tym razem płynęliśmy szybciej, więc zmokliśmy bardziej. Na miejscu czekał na nas jeszcze lunch (choć w ostatnim dniu miało być tylko śniadanie), i wiadomość, że lecimy aż do Ciudad Bolivar, zamiast do Paraguy. Była to spora wygoda i oszczędność czasu, więc ucieszyliśmy się jeszcze bardziej.