The Moose Do America (South!)

Nasze tułaczki po Ameryce od jej południowej strony / Our American dream... well our southern American dream ;)

Moje zdjęcie
Nazwa:
Lokalizacja: Anywhere in South America

piątek, czerwca 16, 2006

1 km wody w dół i cała reszta... / 1 km of water falling down and everything else





















A więc do Ciudad Bolivar przybyliśmy w środę z samego rana. Na dworcu wyłowił nas naganiacz z jednej z agencji, zawiózł do miasta taksówką (na nasz koszt oczywiście, bo przecież AŻ tak mu na klientach nie zależało :) i przedstawił ofertę. Ogólnie wygląda to tak, że z Ciudad Bolivar leci się do wioseczki Canaima, mieszczącej się w centrum parku narodowego w dźungli. Dróg tam nie ma, więc tylko samolot. Tego samego dnia płynie się łodzią w górę rzeki do pierwszego obozu, tam nocleg. Następnego dnia dalej łodzią do drugiego obozu niedaleko wodospadu, a stamtąd piechotą godzinkę. Potem z powrotem do obozu, nocleg i następnego dnia do Canaimy a potem lot do Ciudad Bolivar. Facet zaproponował nam to za 290 USD od łebka lub wersja tańsza 3 dni za 260 USD jeśli część drogi do Canaimy pokonamy samochodem, a polecimy dopiero z La Paragua, miasta w którym kończy się droga. Lot trwałby wtedy ½ h zamiast 60 minut. Facet gorąco polecał, jako atuty podając rzekome kopalnie diamentów, które będziemy mijać, a także trzy rodzaje roślinności, w tym 30-metrowe drzewa. Nie wątpię, że jego prowizja była na tym drugim wariancie znacznie wyższa, bo niebagatelną część ceny wycieczki Z ochotą przystaliśmy, ale nie dlatego, że zmamiły nas obiecywane kopalnie. Silniej przemówiła wizja 60USD, które zostały w kieszeni, bo i tak przerażała nas wizja wydania 10-dniowego budżetu na 2,5 dniowy tour. Facet rzekł jeszcze, że możemy po powrocie bez opłat zostać dodatkową noc, tylko jedzenie musimy kupić sami. Jak już zapłaciliśmy, okazało się, że MUSIMY zostać dodatkową noc, bo pojutrze przyjeżdża tam Chavez na spotkanie OPEC (jak pech to pech) i lotnisko będzie zamknięte. Ale za to za jedzenie również nam zapłacą, więc luz w gaciach. No więc wyruszyliśmy z lekkim bagażem do La Paragua. Poza dwoma posterunkami żandarmerii, w których tłuści wojacy zapocili nam pluchami paszporty nic się nie wydarzyło. Na MIĘDZYNARODOWYM LOTNISKU LA PARAGUA (blaszany barak, regiment znudzonych murzynów z karabinami, wyboisty pas startowy i 36C w cieniu) poczekaliśmy 1,5h na samolot, a potem wyruszyliśmy. Pilot był tłuściutki, jowialny i budził zaufanie. Samolot już mniejsze, bo miał kabinę wielkości Daewoo Matiz, a w dodatku wypełniony był zgrzewkami coli oraz mięsem, które przez ostatnie 1,5h stało na słońcu... Nie wątpiłem resztą, że mięso zostanie nam prędzej czy później zaserwowane...:( Ale lot przebiegł normalnie. Widoki były całkiem niezłe, olbrzymie rozlewiska wielkich rzek, gęste lasy, wzgórza, palmy, wodospady...
Po przybyciu dopłaciliśmy jeszcze po 4 USD od osoby za wstęp do parku narodowego i rozlokowaliśmy się w naszym hamaku. Czekała nas kolejna niespodzianka, okazało się, że dodatkowy dzień nastąpi nie po wycieczce, ale już teraz. Widać nie było dziś chętnych na wyprawę. A więc ciut się wynudziliśmy, ale nie bardzo, bo spotkaliśmy przesympatyczną parę z Warszawy, która akurat z Salto Angel wróciła. A więc nagadaliśmy się z Patrycją i Marcinem po polsku za wszystkie czasy, za całe pół roku :) (chyba ich ciut wynudziliśmy...) Następnego dnia wybraliśmy się jeszcze na lokalną plażę nad tzw. Laguną Canaimy. Wszystko jak na Karaibach, tylko woda czerwonawa (przez jakieś algi, ale widać ich nie było) i palmy na środku jeziorka stojące. Bajkowo. W tle jakieś wodospady, na brzegu czółna. Rajsko, bardzo rajsko, aż się wyjeżdżać nie chciało. Infrastruktura była tam prawie zerowa, nie licząc paru chatynek z hamakami robiących za ośrodki wczasowe i sklepu spożywczo-pamiątkarskiego (nie wiadomo, czy droższe było żarcie, czy pamiątki), ale za to super spokój, niezłe posiłki, papugi nierozłączki biegające pod stołem w poszukiwaniu okruszków i cztery złodziejskie małpy na drzewie mangowym (z tego dwie już w klatce, skazane za wyrywanie turystom aparatów), z których jedna wskoczyła mi na kolana, kiedy chciałem jej zrobić zdjęcie. Nie wątpię, że spodobał jej się półblond gringo z Europy, ale mocno mnie wystraszyła. Poza tym cud miód i orzeszki.
Wyruszyliśmy w czwartek po południu. Nasz przewodnik, 18-letni słodki chłoptaś o imieniu Hector popłynął z nami łódką na drugą stronę laguny, przeprowadził nas po skalnych półkach za dwoma sporawymi wodospadami tytułem wstępu. Było fajnie i dość mokro. Potem spotkaliśmy się z drugą grupą, której przewodnika właśnie odholowano do Ciudad Bolivar samolotem, bo ukąsił go wąż, którego nieszczęśnik próbował brutalnie wyłuskać z zarośli. Zaczęło się więc wesoło.
W naszej grupie była Brytyjka Sarah, Australijczyk Alex i Japończyk Tatsuya. Łódka, którą płynęliśmy była drewniana, miała silnik, jakieś 10 m długości i może z metr szerokości. Płynęliśmy szybko, podskakując na falach, więc w środku było kompletnie mokro. Z tej prostej przyczyny zawilgotniał nam aparat i z całej wyprawy nie mamy ani jednego własnego zdjęcia. Płyniemy wielką rzeką (tak ze 200 m w szerszych miejscach) małą łódeczką, a po bokach dżungla, palmy, dosłownie jak z Czasu Apokalipsy. Prawie czekałem na zapach napalmu, ale było popołudnie a nie poranek, więc może dlatego nic nie zaburzyło leśnej ciszy. No może poza tukanami i wielkimi czaplami, które przelatywały nad nami z hałasem. W tle za to olbrzymie tepui, bardzo majestatyczna atmosfera. No i ten zachód słońca.. Do obozu dotarliśmy niedługo przed zmrokiem. Jeszcze jakieś rozmowy, jakieś gry przed zaśnięciem. Potem rozłożyliśmy się w hamakach i kołysani do snu skrzydełkami komarzastych zasnęliśmy...
Następny dzień przywitał nas chmurami. Z jednej strony kiepsko, bo widoczność nie ta, ale z drugiej to oznaczało deszcz, a więc więcej wody w wodospadzie. Ogólnie w porze suchej Salto Angel to nędzna strużka w połowie wysokości zamieniająca się w parę. W pełni pory deszczowej natomiast wody jest aż za dużo, ale wierzchołek osnuty jest chmurami. Liczyliśmy na rozsądny kompromis... W 2 godziny łódką dotarliśmy do drugiego obozu, manewrując z małpią zręcznością między falami, wirami i ogromnymi głazami wystającymi tu i ówdzie z wody. Na miejscu po lekkim posiłku wyruszyliśmy nad wodospad. Niestety Hector nie uprzedził mnie o trudności terenu i zabrałem tylko moje brazylijskie japonki... Oczywiście zostawałem mocno z tyłu, ale jakoś szedłem. Aśka miała to samo. Ale źli na Hektora zrobiliśmy się dopiero po tym, jak drogę zaczęły nam zastępować skorpiony i 3-centymetrowe mrówki :) Widok wodospadu wynagrodził wszystkie trudy. Niestety kompromis wyglądał inaczej niż myślałem. Otóż z braku wody wodospad i tak zmieniał się w mżawkę dość wysoko nad ziemią, a w dodatku szczyt Auyantepui, z której wypływał, był zachmurzony. Zamieszczę też fotki Alexa. Wodospad ogląda się najpierw z połowy wysokości, ze skały służącej za punkt widokowy, a potem schodzi się do podnóża, w którym tworzy się mały stawik, gdzie można się wykąpać. Woda superzimna, ale doświadczenie bardzo przyjemne. Z innym przewodnikiem można też pójść tam, gdzie woda spada z wysokości niemal 1 km, czyli podejść do stóp wodospadu, ale Hector nie znał drogi, miał się dopiero uczyć. No cóż, może za rok... :) Po kąpieli wspięliśmy się raz jeszcze na punkt widokowy, bo akurat zeszły chmury i była okazja na lepsze foty. Potem wróciliśmy do obozu i przez resztę dnia opierdzielaliśmy się, tj. rżnęliśmy w karciochy z naszym sternikiem i z Hectorem :)
Następnego dnia wstaliśmy o nieludzkiej 6 rano i ruszyliśmy z powrotem do Canaimy. Tym razem płynęliśmy szybciej, więc zmokliśmy bardziej. Na miejscu czekał na nas jeszcze lunch (choć w ostatnim dniu miało być tylko śniadanie), i wiadomość, że lecimy aż do Ciudad Bolivar, zamiast do Paraguy. Była to spora wygoda i oszczędność czasu, więc ucieszyliśmy się jeszcze bardziej.