The Moose Do America (South!)

Nasze tułaczki po Ameryce od jej południowej strony / Our American dream... well our southern American dream ;)

Moje zdjęcie
Nazwa:
Lokalizacja: Anywhere in South America

wtorek, stycznia 30, 2007

Witamy z powrotem!!!

Jestem wzruszony waszym odzewem na brak nowych wpisow! Pojawil sie jeden (za to szalenie milusi i pluszowy!) komentarz! Otoz drogie robaczki moje, dalsza czesc przygod znajduje sie juz na innym serwerze, z powodu slamazarnosci bloggera przed jego przejeciem przez google. Nowe, eksytujace, z lepsza grafika, na lepszym papierze i z duza iloscia bonusow, wodotryskow oraz darmowych i bezplatnych nagrod nasze przygody znajduja sie tutaj. Wszystkim dotychczasowym wiernym czytelnikom jednoczesnie dziekujemy za ich czytelnictwo i wiernosc oraz mamy nadzieje, ze pozostana z nami az do chwalebnego wypalenia monitora oraz/lub do utraty wzroku* (zaleznie od tego, ktory z terminow wystapi jako pierwszy)

środa, czerwca 21, 2006

Vamos a la playa!

Chociaż od dość dawna jesteśmy już w Polsce, chyba jesteśmy wam winni ten ostatni post. A więc co się zdarzyło po wodospadzie? W sumie niezbyt dużo z naszego punktu widzenia.. :) Dowiedzieliśmy się, że lecimy bezpośrednio do Ciudad Bolivar (plusik!), dostaliśmy jeszcze obiadek od organizatorów (choć nie był przewidziany – drugi plusik!!) i zadowoleni wsiedliśmy do samolotu. Nasza koleżanka Sarah, gdy zobaczyła rozklekotaną awionetkę trochę zbladła, ale i tak była mocno opalona, więc wtedy jeszcze powodów do niepokoju nie widziałem. Pilot dość ładnie wystartował, a Sarah zaczęła się nerwowo rozglądać. Po ok. 5 minutach (widzieliśmy jeszcze Canaimę) pilot dostał jakiś nerwowy komunikat przez radio. Okazało się, że musimy zawrócić po kolejnego pasażera, którego rzekomo zapomnieliśmy. Sarah zbladła jeszcze bardziej i zaczęła niechybnie myśleć o potwornej perspektywie kolejnego lądowania i kolejnego startu małym rozklekotanym samolocikiem. Alex siedzący koło pilota tylko flegmatycznie się uśmiechnął (wyjaśnię może, że flegma australijska mimo niejakiego rozwodnienia nie jest wcale gorsza od brytyjskiej :) Wyjaśnię tu przy okazji sytuację naszego kolegi z Japonii. Otóż kiedy przybyliśmy z powrotem do Canaimy z Salto Angel Tatsuya widniał na tablicy odlotów z datą o dzień późniejszą od naszej. Wszyscy wiedzieliśmy, że to pomyłka, ale ja sobie z niego trochę żartowałem, „To co Tatsu, zostajesz dzień dłużej w dżungli?” Tatsuya tylko przyjaźnie się uśmiechał najwyraźniej niewiele rozumiejąc (ogólnie Tatsuya znał angielski tak sobie, jego standardową odpowiedzią było „yes”, jeżeli ta odpowiedź nie pasowała do kontekstu, bo np. spytałeś się go, z jakiego regionu Japonii pochodzi, trzeba było drążyć dalej i była szansa na porozumienie, jeśli mówiło się wolno i w prosty sposób : ) Nasze zdziwienie było ogromne, gdy dowiedzieliśmy się, że Tatsuya faktycznie zostaje dzień dłużej. Po prostu starym zwyczajem, gdy pytali go przy wykupie wycieczki, czy chce zostać dłużej odpowiedział „yes”. No i tak mu zostało. Najśmieszniejsze było to, że w samolocie było miejsce, dla organizator stwierdził, że miejsce nie jest przewidziane i Tatsuya musi zostać. A więc kiedy pilot zawrócił do lądowania pomyśleliśmy, że ani chybi Tatsuya wykłócił się o swój powrót. No i zaczęło się. Kiedy pilot zawracał na pas startowy kątem oka zobaczyliśmy inny samolocik właśnie startujący z tego samego pasa. Pilot podleciał ciut dalej i w tym momencie startujący samolocik zasłoniło nam nasze własne skrzydło. Nikt z nas już go nie widział. Pilot też nie, bo zaczął się rozglądać nerwowo i lekko wychylać z kokpitu (uchylił okienko!) Lekka nerwowość ustąpiła uldze, kiedy zobaczyliśmy, że samolocik już nas minął. Dopiero potem Asia wyjawiła mi, że odbyło się to w odległości 3-4 m od nas i chyba bez czynnego udziału naszego pilota, dla którego było to sporym zaskoczeniem. Sarah zaczęła natomiast blednąć bardziej niż zwykle. Po wylądowaniu podbiegł pracownik lotniska i z ożywioną miną zaczął pertraktować szybko z pilotem. Wenezuelczyk mówiący normalnie jest nie do zrozumienia. Wenezuelczyk mówiący szybko to karabin maszynowy. Nie tylko nie da się tego zrozumieć ale nawet nie powinno się, bo można sobie zrobić kuku obrywając jakąś samotną łuską. A więc nie próbowałem, ale z kontekstu wywnioskowałem, że pasażera jednak nie będzie a my znów startujemy. Kość słoniowa na widok bladości Sarah poczerwieniałaby ze wstydu, więc oszczędzę wam szczegółów. Z odpowiednią dozą wstrząsów na wybojach „pasa” wystartowaliśmy znów, a siedzenie obok mnie cierpiało katusze przez wbijane w nie paznokcie Sarah. Gdzieś tak w połowie lotu Sarah spytała, czy widziałem wskaźnik paliwa. Odpowiedziałem, że się nie przyglądałem, ale chyba mamy dosyć. Ale wskazówka niebezpiecznie zbliżała się do E (pusty), a Sarah upierała się, że przy starcie było na FULL. Na początku zbagatelizowałem sprawę, ale faktycznie w miarę jak lecieliśmy udzieliła mi się nerwowość. Nie miałem zegarka, ale lecieliśmy już długo, a wskazówka faktycznie coraz mocniej chyliła się ku zachodowi hehe. Zacząłem więc rozglądać się, gdzie tu można by awaryjnie wylądować, ale teren był mocno pofałdowany a jak było płasko, to była to woda, olbrzymie rozlewisko Orinoko w dole… Mówię wam, to najlepszy sposób na paranoję w Wenezueli. Rzut oka na wskaźnik paliwa, rzut oka za okno itp. itp. Jak już byłem mniej więcej na poziomie nerwowości porównywalnym z 75% paniki Sary, pilot zaczął sam nerwowo spoglądać na mały kieszonkowy GPS chybotliwie ustawiony na desce rozdzielczej. Wciskał jakieś przyciski i luk na ekran! Potem znów przycisk i luk na ekran. Ale wynik go nie zadowolił, bo w końcu zdenerwowany odłożył gps do schowka i zaczął się rozglądać przez okno, jakby mówiąc: „Gdzie też my jesteśmy?” Zacząłem się niebezpiecznie zbliżać do 90% paniki Sarah (nie pomagał nam też fakt, że pilot miał ze 60 lat, wyglądał jak starsza wersja Papcia Chmiela, olbrzymią siwą szczecinę miał też i lekko trzęsły mu się ręce :), a potem do 95%, kiedy pilot zaczął przeglądac jakąś książkę o religii i życiu wiecznym (jednym okiem oczywiście wciąż pilotując). Wyglądało to tak, że trochę czytał, samolot ciut zlatywał z kursu, więc on się odrywał, nerwowo poprawiał drążek i lu znów do Nirwany. Ale moje 95% nic nie pomogło, bo Sarah nie dała się łatwo wyprzedzić – ona wznosiła się na nowe wyżyny paniki, nie znane ludzkości, miałem wrażenie, że zaraz zemdleje, wyjdzie z siebie i siądzie na wirniku. Nawet Alex z flegmatycznego rozbawienia przeszedł do flegmatycznego zaniepokojenia zmieszanego z zaciekawieniem, i zaczął flegmatycznie robić fotki wskaźnika paliwa….Asia oczywiście spała najbardziej z nas zrelaksowana ! : ) Co za kretynizm spaść z braku paliwa w kraju, który dostarcza 20% światowej ropy naftowej! Cóż, w Wenezueli nie takie numery odchodzą…
Epilog
W końcu wylądowaliśmy. Wytaczamy się z samolotu, pytam pilota: ile nam zostało paliwa. A on spokojnie: na dwie godziny więcej, widzi pan, wskaźnik jest zwichrowany. No jasne, jak mogłem nie zgadnąć…
Na lotnisku oczywiście nikt na nas nie czekał, no bo wycieczka się skończyła więc musimy dojechać do miasta sami. Ok., zostawiliśmy bagaże w naszym hostelu, w którym kupowaliśmy tour i zwiedziliśmy miasto. Okazało się całkiem fajne, z naprawdę ładnie zachowaną kolonialną zabudową. Mieli też miła turecką knajpkę z prawdziwym kebabem i falaflem! Oczywiście ciut wyszły z nich komunistyczne maniery, bo kiedy już w czwórkę zjedliśmy i Asia zamówiła małą dokładkę pani stwierdziła, że nie chce jej się rozpalać piecyka na takie maleństwo, ale cóż, w końcu „con Chávez gobernamos todos” i „se lo nota” (to już komentarz mój). Potem chcieliśmy zamówić taksówkę na dworzec autobusowy. Sarah jechała już do Caracas, a my i Alex na plażę, żeby się zrelaksować. Oczywiście po 19.00 żadnych taksówek na telefon się nie zamówi, nikomu się nie chce pracować. Można próbować szczęścia na bulwarze, ale tam niebezpiecznie. W końcu na ochotnika wyściubiłem nos z hotelu i znalazłem nam bohatersko taksówkę. Co prawda nie wszystkie bagaże weszły, ale przy otwartym bagażniku jakoś dojechaliśmy. Autobus Sarah dojechał punktualnie, pożegnaliśmy się i czekaliśmy na nasz. Nasz przyjechał ½ h później niż miał przyjechać, a reklamacji złożyć się nie dało, bo nikogo już o tak późnej porze (21.00) w kasie nie było…
Rano dojechaliśmy z Aleksem do Valencii skąd mieliśmy dojechać do polecanego przez Sarah boskiego Chichiriviche. Wsiedliśmy do ciasnego lokalnego autobusiku. Alex wysiadł wcześniej w miejscu zwanym Tucacas. My pojechaliśmy do końca trasy. Niestety okazało się, że miejsce to zapadła dziura, plaża niezbyt ładna a jedyną atrakcją są wysepki, tzw Cayos, która faktycznie są rajskie ale nie ma na nich zupełnie NIC. Tzn. można tam nocować w namiocie, nie ma sprawy, ale żarcie musisz skombinować sam w zapasach, albo przywozić je z lądu. A łódki na ląd były drogie (100 zł w obie strony). Pomyśleliśmy więc, że miasto, w którym wysiadł Alex ma wysepki bliżej i wróciliśmy się tam autobusem. Ale i tam ceny wycieczek na Cayos były drogie, choć to tylko 10 minutowa wyprawa! Jedyną zaletą było to, że spotkaliśmy jednego gościa z pamiątkami, który sprzedał nam małpkę w stroju bejsbolisty żywo podobną do Tytusa i zrobioną z orzecha kokosowego! Poza tym polecił nam kurorcik na innej części wybrzeża, zwany Puerto Colombia, który polecał nam też Roy. Cholera, trzeba było tam jechać od razu!!!
No więc znów zamiast na plaży rozłożyliśmy się w autobusie i pojechaliśmy z powrotem do Valencii a stamtąd do Maracay, skąd mieliśmy złapać autobus do Puerto Colombia. Jeździ tam tylko jedna firma, a trasa jest trudna i wiedzie przez góry. Lokalni taksiarze chcieli nam wmówić, że musimy skorzystać z ich usług bo busu już dziś nie będzie, ale spotkaliśmy parę fajnych Kanadyjczyków z Quebeku i razem trwaliśmy w nadziei, że jednak ten bus przyjedzie. Dominic i Genevieve byli na wakacjach tylko w Wenezueli i bardzo im się podobało. Nam też, mimo upału i komuszych zwyczajów zaczęło się podobać coraz bardziej, więc czekaliśmy na autobus… Po jakiejś godzinie łaskawie przyjechał. Droga przez góry była dość emocjonująca a Kanadyjczycy nawet się ciut zestresowali, bo jechaliśmy wąziutką drogą nad przepaścią na wysokości 3 tys. m. Tzn zaczęliśmy od Maracay na poziomie morza, potem wjechaliśmy na 3 tys. i zjechaliśmy znów nad morze, ciekawe, ale innej drogi nie ma. Jechaliśmy nawet powyżej chmur, do czego byliśmy przyzwyczajeni od Kolumbii, ale jak mówiłem, Quebekijczycy (??) byli mocno podekscytowani. Mnie zrobiło się tylko ciut niedobrze od serpentyn. No i cieszyłem się, że jesteśmy w dużym autobusie z siłą przebicia, a nie w małej taksóweczce, bo kierowca serpentyn nie szanował i jechał tak szybko jak po prostej : ) Dojechaliśmy już po zmroku, cały dzień jak widać zajęło nam bezsensowne szukanie odpowiedniej plaży na wybrzeżu ale trudno, Zresztą nie mieliśmy tego żałować. Poszliśmy z Dominikiem i Gennevieve na plażę i rozbiliśmy namiot (można nocować za darmo!!!) pod palemką. Oni też mieli, ale poszli na pierwszą noc do hotelu, bo Dominik dostał jakiegoś rozstroju żołądka. Rano obudziliśmy się w strasznym upale i zamoczyliśmy się w upragnionym oceanie. Woda super, fale ogromne, zabawa na całego. A wkoło górki. Macie to fotkach, choć nie oddają piękna krajobrazu. Było naprawdę super. Ogólnie całe pozostałe 3 dni spędziliśmy pluskając się w wodzie na falach i opalając pod palmami. Raz poszliśmy jedyną szosą w stronę Maracay zwiedzić oddalone od ½ h spacerem kolonialne miasteczko Choroní (miłe, choć senne), ale gdy spoceni jak myszy wróciliśmy do naszego namiotu pomyśleliśmy, że dość już takich bezsensownych eskapad : ) Jedynym minusem namiotowania było to, że nie było prysznica poza kolektywnym prysznicem na powietrzu (oczywiście płatnym), no ale zawsze można było się wykąpać w kąpielówkach (dziewczyny miały gorzej). Plusem dużym była obecność ratownika, który nawet wyciągnął mnie raz z wody, kiedy zabrał mnie odpływ (hehehe ja to lubię się podtapiać) oraz niewielka ilość ludzi na plaży (po sezonie było, ale pogoda oczywiście bez zmian, więc nie wiem, jak oni rozróżniają sezon hehe). Co ciekawe, gringo w miasteczku właściwie nie było więc rzucaliśmy się w oczy. Co jeszcze…? Ciekawym zwyczajem było żebranie od turystów… wody, której faktycznie zużywało się sporo, a była ciut droga. Kiedy zakopałem pod namiotem butelkę w cieniu palmy ktoś mi ją za pół godziny zwyczajnie wychlał. Cóż, zbluzgałem ciut Wenezuelczyków w myśli i kupiłem drugą.
Jednego dnia popłynęliśmy też do oddalonej o 8h drogi pieszo przez góry (10 minut łódką : ) miejscowości Chuao, w której ponoć robi się najlepszą czekoladę w kraju. Chcieliśmy poobserwować cały proces produkcyjny. Facet dowiózł nas na plażę, skąd mieliśmy 1h spaceru przez las do wioski w towarzystwie pary innych gringo – z Francji. Oczywiście na miejscu nikt nie kwapił się, żeby pokazać nam proces produkcyjny, więc błąkaliśmy się od chatki do chatki. W jednej z nich pani litościwie sprzedała nam jakąś lokalną czekoladę „rękodzielną : )” ale procesu też nie uświadczyliśmy. Zniesmaczeni (choć nie czekoladą, bo była pyszna) wróciliśmy na przystań do łódki, mijając po drodze hordy ślicznych błękitnych krabów (skąd kraby w lesie????) i ciężarówkę ze złośliwie uśmiechniętym towarzyszem Ch. (na plakacie oczywiście). Po przybyciu jeszcze mała kłótnia ze sternikiem, który Francuzów chciał naciągnąć na opłacie na rejs nie wydając im reszty z dużego banknotu i udając idiotę (pomogła nasza pomoc, bo oczywiście kłócić się i straszyć policją trzeba było po hiszpańsku) i znów huzia na plażę. Tam okazało się, że Dominic już się wyleczył i Kanadyjczycy rozbili się na plaży (nie dodałem, że było tam wcześniej kilka namiotów, ale niedużo) i oczywiście udali się potem na ½ h spacer, w czasie którego ktoś im namiot rozciął (dobry drogi namiot) i obrobił (aparat, trochę kasy). Współczułem im szczerze, ale co za kretyn zostawia takie rzeczy w namiocie? W każdym razie wieczorem ukoiliśmy ich smutki w śmiesznie tanim lokalnym rumie podpatrując jakieś niezbyt urodziwe niemieckie turystki, które zrobiły sobie zieloną noc i w mroku przed nami kąpały się topless chichocząc jak pensjonarki przez megafon… : )
Następny dzień był naszym ostatnim (Dominic i Gennevieve zostawali dłużej). Kanadyjczycy zdecydowali się pozostać na plaży wychodząc z założenia, że nic ich już gorszego nie spotka, ale większość rzeczy przenosili na dzień do naszego namiotu (wygląda badziewnie, to fakt, ale w tych okolicznościach to zaleta : ) Mylili się, bo jak tylko poszliśmy na spacer ich namiot znów został otwarty i przeszukany, chociaż nic nie zginęło, bo nie miało co. Eh, niektórzy mają pecha…Tego dnia mimo świetnych umiejętności pływackich Gennevieve to ją musiano wyciągać z wody (fala ciut zdradliwa w tych okolicach).
Jakież było nasze zdziwienie gdy w knajpce na obiedzie znów natrafiliśmy na Aleksa. Był to jego ostatni dzień w Wenezueli przed wylotem na Kubę, więc chciał jeszcze zwiedzić inną plażę oprócz Cayos. Ucieszony ze spotkania towarzyszył nam w spacerze na plażę. Stwierdził, że u niego było znacznie nudniej i nie było fal, więc po Kubie na pewno tu wróci. Razem z Kanadyjczykami, Aleksem i właścicielem lokalnej knajpki osuszyliśmy trochę butelek rumu na naszą ostatnią noc. Potem jakieś 2h spania na piasku no i szybko zwinęliśmy namiot. Droga przez góry do Maracay męczyła mnie na kacu ciut mocniej niż w drugą stronę, ale jakoś wytrzymałem. Do Caracas dotarliśmy na 11.00. Samolot leciał o 16.30. Uparłem się, żeby w centrum poszukać jeszcze gadającej lalki Chaveza (a la Ken), ale nie znalazłem. Skutkiem tego było, że niemal spóźniliśmy się na samolot w szaleńczym biegu do mieszkania Roya po plecaki i potem do busu na lotnisko, a w dodatku zgubiliśmy gdzieś portfel CD z fotkami (na szczęście Roy ma kopię zapasową na swoim kompie, więc nam ją przywiezie), ale plusem było to, że zapomnieli nam naliczyć po 120 USD od osoby za zmianę daty wylotu (hehehehe chyba zawsze będę zmieniał datę w Lufthansa Argentina, bo nie mieli tam urządzeń, żeby skasować mnie kredytówką przez telefon od razu przy zmianie, a potem jakoś …. się rozeszło po kościach).
Potem już tylko lot, zepsute słuchawki, więc dla nas bez filmów … Frankfurt, tam pełno kibiców rozkrzyczane tłumy i nasza nostalgia. No i lot, kiepski angielski stewardess, sympatyczne kanapki, Warszawa i grobowy glos pilota: pogoda ładna, temperatura 17C. Plecaki przywiózł nam kurier parę godzin później, bo nie dojechały z Frankfurtu. Oczywiście brakowało peruwiańskiego Pisco. Cholerni złodzieje… nie latam już z Lufthansą….
No i ta pogoda w Polsce.. ehh… Absolutne załamanie, ale trudno, do następnej wyprawy jakoś wytrzymamy. Mamy nadzieję, że nasi czytelnicy też. Jeśli macie jakieś komentarze czy pytania, możecie je słać na adres olczyki potem malpiątko i nazwa serwera list kropka pl. Trzymajcie się i dzięki za pozytywne wiadomości od was. Fajnie, że ktoś nas czytał! Już w grudniu nowa relacja, jedziemy w te same miejsca, ale inne regiony a oprócz tego do Ameryki Środkowej i Meksyku. Będzie się działo! Tym razem 9 miesięcy!!! Planowana data wylotu w Sylwestra lub parę dni przed, do Buenos. potem stamtąd cały czas na północ. Jeśli ktoś chce się przyłączyć na część lub całość podróży, piszcie. Razem raźniej… :)
Pozdrowienia!!!
ŁOSIE







piątek, czerwca 16, 2006

1 km wody w dół i cała reszta... / 1 km of water falling down and everything else





















A więc do Ciudad Bolivar przybyliśmy w środę z samego rana. Na dworcu wyłowił nas naganiacz z jednej z agencji, zawiózł do miasta taksówką (na nasz koszt oczywiście, bo przecież AŻ tak mu na klientach nie zależało :) i przedstawił ofertę. Ogólnie wygląda to tak, że z Ciudad Bolivar leci się do wioseczki Canaima, mieszczącej się w centrum parku narodowego w dźungli. Dróg tam nie ma, więc tylko samolot. Tego samego dnia płynie się łodzią w górę rzeki do pierwszego obozu, tam nocleg. Następnego dnia dalej łodzią do drugiego obozu niedaleko wodospadu, a stamtąd piechotą godzinkę. Potem z powrotem do obozu, nocleg i następnego dnia do Canaimy a potem lot do Ciudad Bolivar. Facet zaproponował nam to za 290 USD od łebka lub wersja tańsza 3 dni za 260 USD jeśli część drogi do Canaimy pokonamy samochodem, a polecimy dopiero z La Paragua, miasta w którym kończy się droga. Lot trwałby wtedy ½ h zamiast 60 minut. Facet gorąco polecał, jako atuty podając rzekome kopalnie diamentów, które będziemy mijać, a także trzy rodzaje roślinności, w tym 30-metrowe drzewa. Nie wątpię, że jego prowizja była na tym drugim wariancie znacznie wyższa, bo niebagatelną część ceny wycieczki Z ochotą przystaliśmy, ale nie dlatego, że zmamiły nas obiecywane kopalnie. Silniej przemówiła wizja 60USD, które zostały w kieszeni, bo i tak przerażała nas wizja wydania 10-dniowego budżetu na 2,5 dniowy tour. Facet rzekł jeszcze, że możemy po powrocie bez opłat zostać dodatkową noc, tylko jedzenie musimy kupić sami. Jak już zapłaciliśmy, okazało się, że MUSIMY zostać dodatkową noc, bo pojutrze przyjeżdża tam Chavez na spotkanie OPEC (jak pech to pech) i lotnisko będzie zamknięte. Ale za to za jedzenie również nam zapłacą, więc luz w gaciach. No więc wyruszyliśmy z lekkim bagażem do La Paragua. Poza dwoma posterunkami żandarmerii, w których tłuści wojacy zapocili nam pluchami paszporty nic się nie wydarzyło. Na MIĘDZYNARODOWYM LOTNISKU LA PARAGUA (blaszany barak, regiment znudzonych murzynów z karabinami, wyboisty pas startowy i 36C w cieniu) poczekaliśmy 1,5h na samolot, a potem wyruszyliśmy. Pilot był tłuściutki, jowialny i budził zaufanie. Samolot już mniejsze, bo miał kabinę wielkości Daewoo Matiz, a w dodatku wypełniony był zgrzewkami coli oraz mięsem, które przez ostatnie 1,5h stało na słońcu... Nie wątpiłem resztą, że mięso zostanie nam prędzej czy później zaserwowane...:( Ale lot przebiegł normalnie. Widoki były całkiem niezłe, olbrzymie rozlewiska wielkich rzek, gęste lasy, wzgórza, palmy, wodospady...
Po przybyciu dopłaciliśmy jeszcze po 4 USD od osoby za wstęp do parku narodowego i rozlokowaliśmy się w naszym hamaku. Czekała nas kolejna niespodzianka, okazało się, że dodatkowy dzień nastąpi nie po wycieczce, ale już teraz. Widać nie było dziś chętnych na wyprawę. A więc ciut się wynudziliśmy, ale nie bardzo, bo spotkaliśmy przesympatyczną parę z Warszawy, która akurat z Salto Angel wróciła. A więc nagadaliśmy się z Patrycją i Marcinem po polsku za wszystkie czasy, za całe pół roku :) (chyba ich ciut wynudziliśmy...) Następnego dnia wybraliśmy się jeszcze na lokalną plażę nad tzw. Laguną Canaimy. Wszystko jak na Karaibach, tylko woda czerwonawa (przez jakieś algi, ale widać ich nie było) i palmy na środku jeziorka stojące. Bajkowo. W tle jakieś wodospady, na brzegu czółna. Rajsko, bardzo rajsko, aż się wyjeżdżać nie chciało. Infrastruktura była tam prawie zerowa, nie licząc paru chatynek z hamakami robiących za ośrodki wczasowe i sklepu spożywczo-pamiątkarskiego (nie wiadomo, czy droższe było żarcie, czy pamiątki), ale za to super spokój, niezłe posiłki, papugi nierozłączki biegające pod stołem w poszukiwaniu okruszków i cztery złodziejskie małpy na drzewie mangowym (z tego dwie już w klatce, skazane za wyrywanie turystom aparatów), z których jedna wskoczyła mi na kolana, kiedy chciałem jej zrobić zdjęcie. Nie wątpię, że spodobał jej się półblond gringo z Europy, ale mocno mnie wystraszyła. Poza tym cud miód i orzeszki.
Wyruszyliśmy w czwartek po południu. Nasz przewodnik, 18-letni słodki chłoptaś o imieniu Hector popłynął z nami łódką na drugą stronę laguny, przeprowadził nas po skalnych półkach za dwoma sporawymi wodospadami tytułem wstępu. Było fajnie i dość mokro. Potem spotkaliśmy się z drugą grupą, której przewodnika właśnie odholowano do Ciudad Bolivar samolotem, bo ukąsił go wąż, którego nieszczęśnik próbował brutalnie wyłuskać z zarośli. Zaczęło się więc wesoło.
W naszej grupie była Brytyjka Sarah, Australijczyk Alex i Japończyk Tatsuya. Łódka, którą płynęliśmy była drewniana, miała silnik, jakieś 10 m długości i może z metr szerokości. Płynęliśmy szybko, podskakując na falach, więc w środku było kompletnie mokro. Z tej prostej przyczyny zawilgotniał nam aparat i z całej wyprawy nie mamy ani jednego własnego zdjęcia. Płyniemy wielką rzeką (tak ze 200 m w szerszych miejscach) małą łódeczką, a po bokach dżungla, palmy, dosłownie jak z Czasu Apokalipsy. Prawie czekałem na zapach napalmu, ale było popołudnie a nie poranek, więc może dlatego nic nie zaburzyło leśnej ciszy. No może poza tukanami i wielkimi czaplami, które przelatywały nad nami z hałasem. W tle za to olbrzymie tepui, bardzo majestatyczna atmosfera. No i ten zachód słońca.. Do obozu dotarliśmy niedługo przed zmrokiem. Jeszcze jakieś rozmowy, jakieś gry przed zaśnięciem. Potem rozłożyliśmy się w hamakach i kołysani do snu skrzydełkami komarzastych zasnęliśmy...
Następny dzień przywitał nas chmurami. Z jednej strony kiepsko, bo widoczność nie ta, ale z drugiej to oznaczało deszcz, a więc więcej wody w wodospadzie. Ogólnie w porze suchej Salto Angel to nędzna strużka w połowie wysokości zamieniająca się w parę. W pełni pory deszczowej natomiast wody jest aż za dużo, ale wierzchołek osnuty jest chmurami. Liczyliśmy na rozsądny kompromis... W 2 godziny łódką dotarliśmy do drugiego obozu, manewrując z małpią zręcznością między falami, wirami i ogromnymi głazami wystającymi tu i ówdzie z wody. Na miejscu po lekkim posiłku wyruszyliśmy nad wodospad. Niestety Hector nie uprzedził mnie o trudności terenu i zabrałem tylko moje brazylijskie japonki... Oczywiście zostawałem mocno z tyłu, ale jakoś szedłem. Aśka miała to samo. Ale źli na Hektora zrobiliśmy się dopiero po tym, jak drogę zaczęły nam zastępować skorpiony i 3-centymetrowe mrówki :) Widok wodospadu wynagrodził wszystkie trudy. Niestety kompromis wyglądał inaczej niż myślałem. Otóż z braku wody wodospad i tak zmieniał się w mżawkę dość wysoko nad ziemią, a w dodatku szczyt Auyantepui, z której wypływał, był zachmurzony. Zamieszczę też fotki Alexa. Wodospad ogląda się najpierw z połowy wysokości, ze skały służącej za punkt widokowy, a potem schodzi się do podnóża, w którym tworzy się mały stawik, gdzie można się wykąpać. Woda superzimna, ale doświadczenie bardzo przyjemne. Z innym przewodnikiem można też pójść tam, gdzie woda spada z wysokości niemal 1 km, czyli podejść do stóp wodospadu, ale Hector nie znał drogi, miał się dopiero uczyć. No cóż, może za rok... :) Po kąpieli wspięliśmy się raz jeszcze na punkt widokowy, bo akurat zeszły chmury i była okazja na lepsze foty. Potem wróciliśmy do obozu i przez resztę dnia opierdzielaliśmy się, tj. rżnęliśmy w karciochy z naszym sternikiem i z Hectorem :)
Następnego dnia wstaliśmy o nieludzkiej 6 rano i ruszyliśmy z powrotem do Canaimy. Tym razem płynęliśmy szybciej, więc zmokliśmy bardziej. Na miejscu czekał na nas jeszcze lunch (choć w ostatnim dniu miało być tylko śniadanie), i wiadomość, że lecimy aż do Ciudad Bolivar, zamiast do Paraguy. Była to spora wygoda i oszczędność czasu, więc ucieszyliśmy się jeszcze bardziej.

środa, maja 31, 2006

Wenezuela ojojoj.... / Venezuela oyoyoy...





















Lot bez zaklocen. Po 4 h i niezbyt dobrym posilku bylismy juz w Caracas. Tu znow zimno, bo klima, ale tylko do wyjscia z lotniska ufff nareszcie (w Peru nawet na wybrzezu zbyt cieplo nie bylo, przez pore roku i te mgle, najwyzej 17-18C... nam, zmarznietym w gorach to nie wystarczalo)... Chyba z 1,5h czekalismy na bagaz (tak tak, tanie linie lotnicze hehe) a nastepnie weszlismy w spocone Caracas. Autobus do mieszkania naszego gospodarza w centrum jechal zwykle 1,5h, ale podobno po naszej wizycie w grudniu zawalil sie jakis wiadukt i zajmowalo to 3 dluzej objazdami. Na szczescie Hugo zdazyl juz wyfasowac nowa droge (i przy okazji podniesc cene cholernego autobusu, 12 zl od osoby!!!) wiec przebieglo bez zaklocen...
Na miejscu u Roya spotkalismy jego mame, bo jego nie bylo. Ze starsza pania gawedzilo sie bardzo milo, przy okazji powiedziala, ze ma kolezanke z Polski, ktora 50 lat tu mieszka i nie mowi prawie nic po hiszpansku (ani po angielsku), ale to nie przeszkadza im sie 15 lat przyjaznic :))) Potem maly prysznicyk i na miasto. Poniedzialek, wszystkie muzea zamkniete, wiec ruszylismy na uniwerek, z lat 50tych ale podobno na liscie Unesco. Caracas zrobilo na nas tak samo fatalne wrazenie jak pol roku temu. Od razu mowie, ze pol roku w lokalnych metropoliach na Caracas cie nie przygotuje. Brzydota jak w prowincjonalnym miescie w USA, chaos architektoniczny, supernowoczesnosc z czasu boomu naftowego, czyli 40letnia, wszystko szare, odrapane, oszczane, zasmiecone. W Rio w centrum jest podobnie, ale przynajmniej jest plaza i piekne wzgorza. Tu sa tylko wzgorza i niezbyt ladne w dodatku. Slumsow chyba 80% a to co sie slumsami nie nazywa, dla mnie tez nimi jest... Spaliny oczywiscie widac jak na dloni, Brrr... Jedna rzecz bedzie dla nich odpuszczeniem grzechow. Legendarna uroda Wenezuelanek. Dla mnie jest to pod wzgledem plci pieknej czesc Brazylii, tylko hiszpanskojezyczna i bardziej karaibska. Nie na darmo juz 5 razy ten kraj wygrywal Miss Swiata i 4 razy Miss Universum (albo jakos tak..). Podobno przemysl kosmetyczny niezle tu kokosy trzepie na tej famie, nic dziwnego... Dlugo przyjdzie mi rozstrzygac wyzszosc Wenezueli nad Brazylia lub odwrotnie i nie wiem, czy kiedykolwiek mi sie to uda... :) Jednak jest sprawiedliwosc na tym swiecie. Gdyby nie te dziewczyny, na miejscu mieszkancow stolicy od razu popelnilbym samobojstwo. Oprocz tego, ze miasto jest brzydkie, jest niezbyt przyjazne. Odleglosci ogromne, a obyczaje dosc komunistyczne, tj. ludzie raczej nieuprzejmi, ponurzy, nic kupic nie mozna, sklepy zamykane wczesnie w samym centrum. Itp. Itd. O tym tez pozniej...
A wiec uniwerek.. jesli w calym miescie dziewczyny sa.... mmmm... to na uniwerku to bedzie mmmmm... kwadrat lub szescian nawet. Wyobrazcie sobie wielki betonowy skansen, pseudofuturystyczne budowle z lat 50tych oczywiscie tez odrapane i paskudne (architektem nie jestem, to widac :)) szarosc, brzydota, syf, choc nie szczyny wyjatkowo. A w tym wszystkim snuja sie zastepy stworzen anielskich i to nieanielsko, bo skapo odzianych. Nie chce wiecej pisac, plakac sie chce bo zbyt nedzne moje pioro, zeby przyblizyc obraz sprawy :) Wstrzasajace!!! :)
Po uniwerku jeszcze krotka wizyta na Placu Bolivara, na tzw. Starowce. Skapa, mala, choc dosc ladna. 3 uliczki jednak tylko. Kafejka internetowa na chwile, bo “zamykam o 19.30!!!” (po innych krajach, gdzie najmniej do 22.00 a czesto cala noc net byl czynny t spory szok). Szukam kibla. W kafejce brak. Wszystkie knajpy wokol zamkniete. TOTALNA WIOCHA!!! Wchodze do jednej otwartej, nikgo nie ma, kabiny zamkniete na glucho. Klnac i trzymajac sie za brzuch biegne do centrum handlowego. Sie zamyka juz, ale litosciwy ochroniarz wpuszcza mnie. Papieru oczywiscie brak, ale przezorny zawsze hehe... No i powrot do Roya, bo juz ciemno i niezbyt bezpiecznie.. Ufff.. meczace miasto.
Nastepnego dnia korzystamy z kompa Roya i ladujemy troche zdjec, ale niezbyt duzo. Wiecej za kilka dni. Potem wybieramy sie na wieze widokowa, darmowa podobno, w centrum miasta. W centrum spotykamy plakaty Chaveza na obrzydliwych szarych budynkach (prezydent sie usmiecha do nas!!!), co wyglada tak slicznie, ze robimy zdjecie a takze jakiegos amerykanskiego przewodnika po Caracas, ktory informuje nas, ze wieza widokowa sie spalila rok temu, wiec odbuduja ja moze za 2 lata. Hehehe spoznilismy sie ciutke. Coz trudno. Robimy fotke spalonej wiezy (budynku) i lecimy do Muzeum Sztuki Wspolczesnej, ponoc najlepszego na kontynencie. Wstep oczywiscie darmowy (“prosze pani, muzea w Wenezueli sa za darmo!!”), przynajmniej tyle. Zreszta benzyna tez jest tu prawie za darmo, 12 gr za litr dokladnie. Taniej 15x niz woda mineralna. Stad tyle tu amerykanskich blachosmrodow z lat 60tych o 5,5 m dlugosci i rurach wydechowych prosto w twoich plucach (przynajmniej tak sie czuje). Brr..
Muzeum jest naprawde niezle, wiekszosc to instalacje wideo, mocno awangardowe, ale jest tez sporo innych, a takze 100 grafik Picassa, pare jego obrazow, jeden Chagall, jeden Leger i jacys inni neo-Francuzi. Im-pre-sio-nan-te, compadre Chavez! :)
Potem krotki spacer na autobus, kupujemy bilety do Ciudad Bolivar, bazy wypadowej do Salto Angel, najwyzszego wodospadu na swiecie (1 km swobodnego spadku). Nie sa tak smiesznie tanie, jak cena benzyny, ale chyba najtansze na kontynencie. Potem jeszcze raz na starowke, cykamy pare zdjec i zaczynamy szukac bankomatu. Zaczyna sie gehenna. Naszej Visa Electron odmawiaja nie tylko bankomaty jednego, czy dwoch, ale WSZYSTKICH bankow. Potem probujemy kredytowki, ktora ZAWSZE dzialala, ale nie tym razem! Probujemy w poprzednich bankach z kredytowka, ale.... zamkneli bankomat. Wracamy do innych, tez zakratowane!!! Godzina 19.00!!! (banki zamykaja juz o 15.00 oczywiscie). Tylko z gory pogodnie usmiecha sie tow. Hugo. Ch...! W koncu po odstaniu ½h kolejki w centrum handlowym dostajemy kase... uff.. reszta pozniej..
Chciałem jeszcze dodać, że w Muzeum Sztuki Współczesnej spotkaliśmy jednego młodego Amerykanina. Chłopaczek był chyba mocno zaangażowany politycznie, bo po pytaniu, skąd jesteśmy, popisaniu się wątpliwą polszczyzną typu „Dobrei popoudney!” („Byłem w Krakou!”) spytał prosto z mostu, czy jesteśmy czawistami. Tzn. czy popieramy Chaveza... Z godnością odpowiedziałem, że nie do końca, ale dusiłem się w środku ze śmiechu...
Tutaj jeszcze parę dygresji na temat kraju i jego mieszkańców. Jak już chyba mówiłem, 6 miesięcy w Ameryce nie przygotuje cię na Wenezuelę. Ogólnie przytłaczająco fatalne wrażenie robi przede wszystkim stolica. Tak ohydnego miasta naprawdę ze świecą szukać. Większość kolonialnych budynków ukochanego miasta Bolivara zostało w okresie boomu naftowego w latach 70tych zastąpionych betonowym chaosem. Przypomina to miasta USA w ich najgorszych dzielnicach, ale bez tej całej amerykańskiej cywilizacji. Beton na betonie otoczony betonem i podlany spalinami (jak w Kolumbii, widzisz, czym oddychasz). Stara nowoczesność, z wybitymi szybami, osranymi chodnikami i ponurymi ludźmi. Takie getto, tyle że w centrum. Poza tym wszystkie główne ulice (czyt. chodniki) zastawione są straganami do granic możliwości (proporcje: stragan ¾, piesi ¼ miejsca). Stragany zasłaniają wszystko, pogłębiając tylko chaos (o tabliczkach z nazwami ulic nie słyszeli), ale za to kupić można, co tylko sobie wymarzysz, łącznie z koszulkami z Mafaldą (!!!) oraz gadającą kukłą Barbie-Chaveza (przemówienie trwa chyba 3 minuty i okraszone jest fanfarami!) W dodatku miasto to prawdziwa „globalna wioska”, ale w sensie bardzo negatywnym. Po 19.00 ulice wyludniają się i naprawdę strach wyściubić nos z domu. (Napady z bronią w ręku są na porządku dziennym) Ja tu mówię o centrum! Mało, zamykają się restauracje, bary, o sklepach nawet nie mówię, bo praktycznie ich nie ma (wodę mineralną w centrum Caracas najpewniej dostaniecie w... drogerii!) Oczywiście o kiblu nie ma co marzyć, bo w centrach handlowych otwarte są tylko pisuary, a po klucz do kabiny musisz lecieć do klawisza (o przepraszam, do strażnika!) Papier toaletowy? Chavez by się uśmiał. Ogólnie ogromne, 8milionowe więzienie jakim jest Caracas nastraja do świata bardzo, bardzo negatywnie. Na murze na jednym z głównych placów dumne motto z Bolivara głosi „Si la naturaleza se nos opone, la haremos que nos obedezca” („Jeśli przyroda się nam sprzeciwi, zmusimy ją do posłuszeństwa”) Znajomy Węgier Csaba na ten widok zaczął cynicznie chichotać i stwierdził, że zadanie z pewnością wypełnili. Trudno nie przyznać mu racji...
To całe obrzydliwe środowisko wpływa też na ludzi. Nikomu się nic nie chce. Niemal wszyscy byli dla nas niemili. Robiono nam dużą łaskę przy obsługiwaniu.... Praktycznie wszędzie. Targowanie? Zapomnij. Wenezuelczyk zdechnie z głodu, ale nie opuści gringo ani centa. Nie chcesz, chamie z Zachodu, to nie kupuj. I sp....! Taksówkarze identycznie. („Mam dobrego prezydenta, on mi na pewno wyrówna stratę głupiego klienta!”) Nie ściemniam. Przyjeżdżasz wieczorem do miasteczka, pod terminalem tabun osnutych pajęczynami z nudów taksiarzy. Jesteś JEDYNYM klientem w okolicy. Ale jeśli nie zapłacisz ich ceny, nadal będą tam stać.... Może to lubią? Nie wiem..
W barze z bogatego menu możesz w środku dnia dostać jajecznicę i kurczaka, bo reszty... nie ma. Na stoisku z owocami sok z.. pomarańczy. W Kolumbii wybór soków zajmował dobrą stronę menu. W sklepach wybór jest równie marny. Kwitnie handel uliczny, nieopodatkowany, ale nawet na ulicy trudno o wiele towarów. W wielu innych krajach każdy starał się ci coś sprzedać albo jakoś ci dogodzić. A Wenezuela wręcz przeciwnie. Im bardziej zepsują ci humor, tym lepiej się czują. Jak kierowca nie chce wpuścić cię do autobusu z bagażem podręcznym, to cię nie wpuści. Bo taki ma humor, i już. Niektóre stacje metra w Caracas zamykane są o 21.00!!! Właśnie tak wyobrażam sobie komunistyczną Polskę. Totalny tumiwisizm, klient traktowany jak szmata, wszyscy mają wszystko głębokuśko.... za pazuchą :) Dlatego właśnie nawet długoletnie podróżowanie po Ameryce nie przygotuje cię na Wenezuelę. Ma się wrażenie, że ci ludzie są po prostu cholernie leniwi. A ten kraj mógłby być przecież taki bogaty. Ropa, rudy metali szlachetnych, cholernie żyzne ziemie i TABUNY zamożnych turystów (zarówno z USA jak i z Europy loty są tu tańsze niż do jakiegokolwiek innego kraju na tym kontynencie). Ale te ludziki po prostu jadą po linii najmniejszego oporu. Dopóki starczy im ropy. A ropa płynie, to widać. Domy są zadbane, starówki w wielu miejscach odnowione, reprezentacyjne. Całość wygląda dużo dostatniej niż w takim Peru, nie mówić o Kolumbii. Ale infrastruktura publiczna to już tylko resztki dawnej świetności. Pajęczyny i uryna... A jak ropa się skończy? Strach myśleć..


Nie wiem czy zdaze zrobic cale Caracas, bo jestesmy w Ciudad Bolivar i zaraz jedziemy na 4 dni na wyprawe do Salto Angel, najwyzszego wodospadu na swiecie (samolot do dzungli niedlugo...), a wiec o Caracas (1,5 dnia raptem tam spedzilismy i glownie narzekania tu beda, wiec nie wiem, czy wam sie oplaci czekanie :))) Wyprawa miala byc 3dniowa, ale w rejonie niedlugo bedzie prezydent Hugo i zamykaja na ten dzien lotnisko, wiec jeden darmowy dzien dostalismy hehe. No coz... spoko. Pozdrowie od was prezia, a potem... potem pewnie lecimy na plaze, palemki, soczki i internet! A na razie bez odbioru do... hmmm niedzieli?

Peru sie zegna... / Peru says goodbye...

No wiec dojechalismy do Nazca. Autobús uprzejmie zawiozl nas do tzw. wiezy widokowej, 20 km za miasto i tam wysadzil, w samym srodku pustyni. Wieza miala jakies 15 m wysokosci, wiec niewiele z niej bylo widac, ledwie dwie figury, ktore zobaczycie na zdjeciu i szczatki trzeciej, ale miala te niewatpliwa zalete, ze kosztowala 1 zl zamiast 50 dolcow za samolot. Poniewaz rozni poznani po drodze ludzie samolot nam odradzali jako rozczarowanie, postanowilismy zaoszczedzic grosza i sobie odpuscic. Przy okazji, warto pamietac, ze wiekszosc zdjec i pocztowek jest rasowana na fotoszopie, a w rzeczywistosci figury wygladaja szaro i malo kontrastowo, bo ziemia jest bura a linie – jasnobure. Poza tym samolotem cholernie trzesie, chce sie rzygac wiec a nie fotki cykac. Ot tyle... (hehe przekonalem was? :)
Potem zlapalismy powrotny bus do miasta i przezylismy kolejna peruwianska przygode - calkiem za darmo. Jak wsiedlismy do autobusu z ciezkimi tobolami zaczal w nasza strone gestykulowac mily pan z tylu, abysmy zasiedli kolo niego. Postawilismy wiec ciezkie plecaki z przodu (bagaznika oczywiscie brak) a z tylnymi siedlismy przed milym panem, bo miejsc wolnych bylo malo. On sam nie pytajac zaczal wciskac nasze male plecaczki na polke. Podziekowalismy i rozsiedlismy sie wygodnie. Przez mysl przemknely mi opowiesci o takich historiach w Ekwadorze (zlodzieje), ale pomyslalem sobie, po co wpadac w paranoje. 20 minut potem zaczelismy dojezdzac do miasta. Aska uslyszala z gory jakis brzek. Poniewaz miala w swoim plecaczku jakas ceramike, wpadla w dziki szal. Ja na chwile stracilem orientacje. Potem pare rzeczy zdarzylo sie na raz. Asia wstala i ja tez, ludzie zaczeli wysiadac a mily pan zaczal mi pospiesznie sygnalizowac, ze juz dojechalismy i powinienem spieszyc do wyjscia, a zwlaszcza puscic jego, bo korytarz byl waski. Wiec Aska patrzy na gore szukajac skorup swego dzbanka, a tu jej plecaka... nie ma. Zaczyna wrzeszczec na goscia, ze stlukl, on zaczyna sie tlumaczyc bezladnie. Wtedy ja zagladam do mojego plecaka i... jest otwarty, brak torby z aparatem... Patrze tepym wzrokiem na typka, ale on chyba spanikowal i zaczal mi i pokazywac na swoj plecak, ze niby pusty. Ja stoje dalej, blokuje przejscie, sytuacja nerwowa, nie wiem co robic. W koncu Aska wrzeszczy z tylu, ze aparat porzucony na tylnym siedzeniu. Jak juz zebralismy swoje manatki i wyszlismy, mily pan gdzies sie ulotnil. Ceramika, jak sie okazalo tez byla cala, halas musial pochodzic skadinad, i albo mial odwrocic nasza uwage od pana grzebiacego w naszych rzeczach, albo byl niezamierzony. W kazdym razie chyba nas uratowal. Facet przez brak czasu nie zdazyl wepchnac sobie wielkiej torby z aparatem w majty. Natomiast zdazyl szybciutko Asi rozwalic zamek w plecaku, bo miala klodke. Ja, szczescie w nieszczesciu, klodki nie zalozylem, wiec zamek ocalal. Asi plecak juz naprawilismy, ale niesmak i napiecie pozostalo...Poza tym strat zero, ale postanowilismy wyjechac z Nazca jak najszybciej sie da.... Ufff..
Przed wyjazdem chcielismy jeszcze zwiedzic stary, preinkaski cmentarz z mumiami. Pierwsze biuro, do ktorego zmeczeni weszlismy zaoferowalo jakas idiotycza cene, wiec zrezygnowalismy. Facet zaczal opuszczac, ale go jednak olalismy. Potem udalo sie nam kupic wycieczke za cene poczatkowa, ktora tamten oferowal na koncu, wiec niezle chcial nas naciac hehe... Cmentarz lezy na pustyni jakies 30 km za miastem, zabral nas oraz pare Anglikow niejaki Raul. Raul mowil po angielsku gorzej od kota mojej szanownej tesciowej, brzmialo to mnie wiecej tak: “Tu, ta mumia ono tu lezy, rozumisz, bo dawno zdechla, i oni go tu pokladli a potem piaska wziela i sypala. Potem dum dum i odkryli mumia. A skad ten mumia? Wojna, wojna, widzisz. Dwa plemia, wojna. Jedna plemia ma food. Druga plemia nie ma food. Biga problem. Bum bum. Bijo sie, bijo... I trup!” I dalej w tym stylu. Angolom to wystarczalo, ale my nic nie kumalismy, wiec prosilismy o streszczenie po hiszpansku.
Potem chcielismy jeszcze zrobic zjazd po najwyzszej wydmie swiata (ponad 2 tys. m) na tzw. Sandboardzie, czyli desce piaskowej ale nic nam z tego nie wyszlo. Wycieczki robi sie od 5 rano, bo potem slonce nap... tak, ze sie zyc nie chce (2 h wspinaczki po piasku), wiec nie mielismy czasu... Coz, nastepnym razem...
Nastepnie wybralismy sie do Pisco, gdzie mielismy wykupic wycieczke do rezerwatu Paracas (duzo ciekawych ptaszkow) i na wyspy Ballestas (ptaszki i inne ciekawostki). Juz po wyjsciu z autobusu obskoczylo nas kilku chlopaczkow proponujac uslugi konkurencyjnych hoteli. Byli tak zabawni, gadatliwi i weseli, ze przez 15 minut zamiast wybierac pokladalismy sie ze smiechu. “A u nich kasyno, to glosno!”, “A nasz w centrum jest a ich przecznice stad, to juz nie centrum, tam bandyci, Panie!”, “A u nas w nocy chodza koty po dachu, o!!! jak fajnie, nie?!!” hehehehe... W koncu skorzystalismy z drugiej oferty, bo pierwsza nie miala wbrew zapewnieniom cieplej wody, ale za kompletny bezcen ten hotel byl (15zl chyba za dwojke)... :), a ladniutki. Okazalo sie przy tym, ze dwoch murzynkow proponujacych konkurencyjne firmy to bracia. Cos na poprawe humoru :) Potem wykupilismy wycieczke na jutro i posnulismy sie troche po miescie (nic specjalnego).
Nastepnego dnia zabrali nas rano z hotelu i zawiezli na przystan. Poniewaz zapewniali, ze bedzie mozna sie kapac, ja w stroju plazowym... A tu zimno. W Peru zima... W gorach w dzien jest cieplo, ale tutaj...brr.. W dodatku przez zime i jesien zalega tu tzw. garua, czyli gesta mgla... Gdy dojechalismy do przystani, mgla sie rozproszyla i wyszlo slonce. Huha, dobra nasza. Nasz przewodnik, blondwlosy Jurij Diaz (rodowity Peruwianczyk hehehe) byl calkiem zabawny, choc po angielsku mowil nieduzo lepiej niz wczorajszy Rrrraul... :) Wycieczka miedzynarodowa, duzo ludzi z Kanady, Francji, Portoryko i nawet Hiszpan jeden. Najpierw zobaczylismy cos ciekawszego niz linie Nazca, czyli tzw. kandelabr (swiecznik?), figure o tym ksztalce i ok. 120 m wysokosci wyrysowana na stromym, piaskowym zboczu wybrzeza. Najciekawsze jest to, ze nikt nie wie, skad sie wziela i jak ja zrobili, ze nie zasypuje sie pod wiatrem. Linie maja ok. 10 cm glebokosci i sa dosc precyzyjne. Jest kilka hipotez, ale zadna na razie nie zwyciezyla..
Potem poplynelismy na wyspy, gdzie niestety mgla sie mocno ostala, tak ze bylo bardzo zimno i musialem az nogi wlozyc do pustego plecaka, zeby nie zlodowacialy w czasie rejsu brr... Ogladalismy ciekawe formacje skalne (beda fotki). Pare leniwych fok, kilka malych pingwinkow, sporo kormoranow i ich guana (ktore ludzie podobno ze skalnych wysepek zbieraja z narazeniem zycia) i juz wracamy na lad. Uff... slonce!!
Stamtad autobusem zwiedzilismy jeszcze rezerwat Paracas. Tam inna ciekawa formacja skalna zwana Katedra, a nastepnie jaskinia. Nasz przewodnik dwoil sie i troil, aby uatrakcyjnic pobyt nurkujac co chwila za jakas skale i wydobywajac spod niej ciekawego szkarlupnia czy innego biednego krabowatego do zdjecia. Biedne zwierzaczki musialy miec niezlego pietra na widok Jurija i calej gawiedzi, ale jakos to chyba przezyly...
Potem jeszcze kawalek pustynnego wybrzeza i koniec wycieczki. Jeszcze wizyta w restauracji, dla Asi upragnione owoce morza, po ktorych pozniej znow sie oczywiscie rozchorowala i juz bylismy z powrotem w porcie. Mimo, ze jak lokalne porzekadlo glosi, Si en Pisco estuvistes y a Paracas no fuistes, para que mierda vinistes?! (wolne tlumaczenie: Jak zes w Pisco byles i zes do Paracas nie pojechales, to po kiego chujaz przyjechales?¨ (bledy celowe), to moim zdaniem mozna sobie te atrakcje odpuscic. Przynajmniej w zimie. Zobaczycie fotki.
Potem autobus do Limy i....
Do Limy dotarlismy poznym wieczorem. Od razu obskoczylo nas kilku taksiarzy oferujac dosc wygorowane ceny, ktore ze wzgledu na bezpieczenstwo jednak zaakceptowalismy. Taksiarz troche krazyl, ale udalo mu sie szybko znalezc mieszkanie naszych gospodarzy. Dwojka Niemcow z hospitalityclub, Johannes i Uli powitala nas milo, mimo naszego spoznienia. Sa tu przez rok na studiach i mieszkaja w luksusowej jak na Lime dzielnicy Miraflores. Sa tu takie przybytki jak Mariott, Hilton, KFC czy Pizza Hut. No i ekskluzywne centra handlowe oraz pelno wysokosciowcow. Mieszkanie Niemcow jest jak na peruwianskie standardy b. ladne, choc niewielkie. Po krotkiej rozmowie i obejrzeniu ich zdjec z Amazonii zasnelismy twardo na podlodzie obiecujac sobie mocno wizyte nad wielka rzeka w przyszlym roku...
Nastepny dzien uplynal na ostatnich zakupach w Peru, nawet zdjec nie bylo sensu robic bo wszedzie ta cholerna mgla (ZWLASZCZA w Miraflores, nie wiedziec czemu). Niemcy pojechali zwiedzac lokalne ruiny Pachacamac, ktore my mielismy juz odhaczone w lutym (tzn. ja, bo Asia byla chora), wiec bylismy sami. Jako sie rzeklo, ostatnie zakupy... Przyjemnie w Miraflores, bo bezpiecznie, wiec nie oddalalismy sie zbytnio od dzielnicy luksusu. Jak na Lime warunki niespotykane, w miare czysto, chodniki rowne, jakies klomby... Istne szalenstwo. I pelno Jankesow przemieszczajacych sie miedzy hotelami. Na chwile wpadlismy na lokalny rynek rekodziela, ale gdy odkrylismy, ze ceny sa tu trzykrotnoscia cen w Cuzco nie kupilismy zbyt wiele. Na wieczor wybralismy sie z Niemcami do restauracji na doskonala zupke kreolska (mm.. prawie powtorka z Ekwadoru) a nastepnie przygotowalismy do wyjazdu, bo lot byl nastepnego dnia rano... Johannes zamowil nam dobra, bezpieczna taksowke (ich przyjaciol czesto obrabiano w falszywych taksowkach, wiec mieli niezla schize!) na 4.00 rano!! Wiec snu nie mielismy zbyt wiele... Tak czy inaczej, odespimy pozniej..
O 4.00 polzywych ze zmeczenia zabral nas na lotnisko taksowkarz Carlos, ktory Niemcow wozil juz dziewiec! razy. I to za jedyne 25 zl (w Limie to podobno niska taryfa za przejazd na lotnisko, licznikow tu nie ma, ceny ustalasz przed wyjazdem). Procedura przebiegla bez zaklocen, choc zaspany ledwo nie zgubilem kart pokladowych. Uff.. Jeszcze wymiana kasy na dolary, bezowocna proba wyslania lisci koki do Polski (od Boliwii mialem ten dylemat, tam i w Peru sa legalne, ale gdzie indziej niekoniecznie, aresztuja mnie czy nie...), bo pani na lotniskowej poczcie odmowila przyjecia (wyrzucilem je wiec do smieci, nie chce sprawdzac, jak wygladaja wiezienia za Chaveza). Kupno kilku butelek Pisco (slynne peruwianskie/chilijskie – o to wciaz sie spieraja – brandy z winogron) No i lot. Reszta w nastepnym wpisie...!

wtorek, maja 30, 2006

Peruwianskie atrakcje/Peru's attractions































































































Z Puno pojechalismy do Arequipy, ktora przewodnik zachwala jako piekne kolonialne miasto polozone wsrod osniezonych wulkanow. Wszystkie autobusy jak na zlosc maja tak ustawione godziny odjazdu, ze zajezdza sie na miejsce bladym switem, a nawet wczesniej, ale mielismy szczescie, bo najpierw przed odjazdem czekalismy pol godziny na spozniona pasazerke, a potem w polowie drogi mielismy nalot celnikow. Ogolnie podroz opoznila sie akurat tyle, zeby zdazyc na wschod slonca. Nie zebysmy sie wyspali, bo w zamieszaniu bylo o to trudno. Celnicy przeszukiwali glownie babcie indianskie z wielkimi siatami – ciekawe co tam niby szmugluja. Poniewaz firma trafila sie gowniana, bagaze nie byly oznaczone i tylko co chwila z zewnatrz dolatywaly gromkie okrzyki: a ta niebieska siata w krate to czyja? Na dodatek losiowi ktos podrzucil bachora w becikach pod siedzenie (znowu boliwijskie zwyczaje), wiec nie mogl sie za bardzo ruszyc. Twierdzi, ze ani razu nie drgnelo, nawet jak bysie z cla je prawie stratowaly. Po przyjezdzie odstawilismy bagaze do przechowalni, bo myslelismy ze jeszcze tego samego dnia wyruszymy do Cuzco. Mielismy zaproszenie od dziewczyny z CS, ale chcielismy tylko pojsc z nia na piwo a potem w droge. Ale jak poznalismy Claudie, rozesmiana i zyczliwa osobke, to latwo sie dalismy namowic na spedzenie w Arequipie kolejnego dnia. I bardzo dobrze, bo duzo tu do zobaczenia. Po pierwsze miasto ma wielka starowke, wszystko z bialej wulkanicznej skaly (a wlasciwie szarawej, wiec przydomek Biale Miasto troche na wyrost). Ponadto sa koscioly ze slicznymi filigranowymi fasadami (chociaz wszystkie podobne, bo ich zaprojektowanie zlecono jednemu facetowi, ktory trzymal sie jednego sprawdzonego patentu), a ogromna strzelista katedra z wulkanami w tle zajmuje cala pierzeje glownego placu. I wreszcie jedyny w swoim rodzaju klasztor Santa Catalina, prawdziwy labirynt z wlasnymi wewnetrznymi uliczkami. Koniecznie do zwiedzenia z przewodniczka, ktora ma do opowiedzenia mase ciekawych rzeczy. Ogladac samych murow bez komentarza zupelnie nie ma sensu. Potem zwiedzalismy muzeum Juanity zwanej lodowa ksiezniczka, czyli zlozonej w ofierze inkaskiej dziewczynki, ktorej mumie znaleziono w wulkanie i teraz biedna jezdzi w tournee po ciekawskich krajach, a przez reszte roku spoczywa pod chlodzonym kloszem na miejscu, w Arequipie, i jest glowna atrakcja dosc drogiego museum. Niestety rowniez najnudniejszego, jakie ostatnio zwiedzalam. Po obejrzeniu filmu dokumentalnego mogliby juz wpuszczac do sali z Juanita, ale uparli sie na przewodniczke (obowiazkowa), ktora przez godzine zanudza szczegolami kazdego skrawka znalezionego materialu. Na dodatek obowiazkowe oprowadzenie nie jest wliczone w cene biletu. Tak samo jest w Catalinie, ale tam z przyjemnoscia wynagradza sie przewodniczke za setki przytoczonych ciekawostek, a tutaj to jest zwykly haracz. Po zakonczeniu wizyty wymknelismy sie w strone wyjscia, ale pani nas dogonila i zapytala czy poinformowano nas o dobrowolnym datku dla przewodnika. Fe. Na dodatek potlukli mi termos w depozycie, matoly jedne - oczywiscie zobaczylam dopiero pol godziny pozniej w kebabowni (El Turco, mniam mniam) jak mi sie kaluza pod stolem zrobila.
Wieczorem niezmordowana Claudia (pracujaca do osmej wieczor) wyciagnela nas na impreze, rzadka okazja w naszej podrozy. Nastepnego dnia los od rana walczyl z plytami dvd, na ktorych przechowujemy wszystkie dotychczasowe zdjecia. Cale porysowane, odmawialy wspolpracy, ale w koncu udalo mu sie na piechote je skopiowac prawie bezstratnie. Potem pojechalismy na autobusowa wycieczke po miescie. Plus jest taki ze zabieraja cie w kilka miejsc poza centrum, o ktorych nie wiedzialoby sie ze warto je zobaczyc, ale ogolnie wycieczka nieco nudnawa. Najsmieszniejszy punkt programu to P a l a c io Goyeneche, straszny klocek, o zupelnie niezasluzonej nazwie, ktory mija sie z daleka wracajac do centrum. Wspominaja o nim tylko dlatego ze ladnie sie nazywa. Po powrocie zrobilismy sobie sesje zdjeciowa w zakladzie fotograficznym Claudii. Nie ma jak parasole odbijajace flesze! Wygladamy jak na reklamie telenoweli. Przed wyjazdem los postanowil oddac rzeczy do prania. Obiecali ze sie wyrobia w trzy godziny, ale oczywiscie jak przyszlismy pranie odebrac, byli jeszcze w polu, a za pol godziny autobus! Taksowkarz robil co mogl, ale byl piatkowy korek. Wpadamy na dworzec piec minut po czasie, a pan mowi, ze odjazd z drugiego terminala. Ja tu juz spazmow dostaje, klne losia za pranie, a pan nas spokojnie prowadzi do drugiego terminala (piec minut piechota),gdzie autobus grzecznie czeka, kulturalny kraj :-) W autobusie zamiast obiecanej kolacji podaja nam snacka czyli jakas bule i jagodowa breje, ktora sasiedzi zza oceanu probuja przelknac przez kolejna godzine (pozbyc sie zaserwowanego plynu w autobusie nie jest latwo :-), a my z trudem przelykamy denny film ”na faktach autentycznych” o porwanym samolocie, ktory dzieki dzielnym pasazerom nie rozbil sie na Bialym Domu. Film jest tak marny, ze glupawki dostajemy, az sasiedzi sie szokuja, bo dla nich to temat absolutnie nie do smiechu. Wreszcie gasza swiatlo i daja nam pod kocykiem odsapnac po dwoch niedospanych nocach. Zajezdzamy na miejsce raniutko, nie chcemy zrywac z lozka gospodarzy z HC, wiec najpierw jedziemy na stacje kolejowa po bilety do Machu Picchu. Tak jak w Boliwii dziala system numerkow, ale bilety sa tak porazajaco drogie, ze dla wszystkich chetnych ich wystarczy. Chodzi o to, ze na pewnym odcinku konczy sie droga i dalej jedzie juz tylko pociag, z czego kolej peruwianska skrzetnie korzysta. 170 zlotych od osoby za dwie godziny to najdrozsza trasa kolejowa jaka znam. Ostatnio popularna stala sie wycieczka piesza torami (niektorzy robia ja w nocy, blad bo traca sliczne widoki), ale wtedy trzeba przejsc ponad 30km, my tacy twardzi nie jestesmy, a poza tym trzeba zachowac energie na samo Machu. Z biletami w garsci dzwonimy do gospodarza, zeby podal nam adres. Wistmana nie ma, ale jego siostra zaprasza. Taksowka zawozi nas do niezlego ceglanego slamsu, no ladnie. Sam dom z zewnatrz wyglada nie najgorzej, pokoj mamy w osobnej dobodowce w stylu motelowym, tylko kibel upiorny, swad niesie sie na cale podworko. Siostra nas wita, z uroczym usmiechem napomyka o drobnym datku za zuzyta wode i prad po czym znika. Czyzby to zawoalowane kwatery byly pod szyldem Hospitality? A fe, bo warunki jak na platne to marne. Caly dzien wloczymy sie po miescie. Z poczatku jestesmy zrazeni kiepskim noclegiem, ale nie mozemy pozostac dlugo obojetni na uroki Cuzco. Ani jednej plomby, cale uliczki przeniesione zywcem z kolonialnej przeszlosci, ladniutko odnowione. Tylko ze zwiedzaniem kosciolow jest problem, bo nie mozna kupic pojedynczego biletu, tylko jakies koszmarnie drogie pakiety (70 zlotych). Poniewaz chcemy zwiedzic pod miastem ruiny Sacsayhuaman, kupujemy wreszcie pakiet, ale studencki, na dowod osobisty (ten orzelek to godlo uniwersytetu, psepani). Potem okazuje sie ze to nie my ich, tylko oni nas zrobili w ciula, bo pakietow jest cala masa a nasz nie obejmuje ani katedry, ani zadnego kosciola. Ale za to jest w nim wystep zespolu ludowego, nieoczekiwanie ciekawy. Zwlaszcza jeden taniec sie wyroznia – nasladujacy taniec godowy jakiegos ptaka. Z pakietu zwiedzamy jeszcze Santa Cataline, oczywiscie nieporownywalna ze swoja imienniczka z Arequipy, ale ma swietna kolekcje obrazow szkoly kuskenskiej, napatrzyc sie nie mozna. Mase czasu spedzilismy na rynku rzemiosla (Artesanias) przy stacji kolejowej. To najlepsze tego typu miejsce w Peru. Wszyscy zabiegaja o twoje wzgledy i sami zachecaja do targowania. Wiekszosc sprzedawczyn non stop dzierga, wiec wiadomo ze sie kupuje od producenta. Taniutko i superjakosc. Jedzenie w Cusco tez w duzym wyborze, knajpa na knajpie i, mimo ze cennik mocno zawyzony, to wszedzie jest menu dnia czyli zupa, drugie danie i picie albo deser (czesto dowolnie wybrane z karty) za 10 zlotych. Los upodobal sobie knajpe Chez Maggy na ulicy Plateros, z menu meksykanskim (mniam), ale drugiego zestawu, makaronowego nie bierzcie, bo paskudny. Latwo znalezc tansze knajpy odwiedzane przez lokalnych. Zajadaliamy tez sie faszerowana papryczka (ricotta rellena) na uliczce prowadzacej z Avenida del Sol do Avenida Grau, 50groszy za sztuke, hihi.
Po calym dniu wracamy o dziesiatej do gospodarzy. Klucza nam nie dali,dzwonka brak.Pukamy do bramy, pukamy, potem juz walimy i krzyczymy. Nie slysza, bo telewizor napieprza, ale w koncu Raquel otwiera i po krotkim czesc-czesc znowu znika. Nikt sie nami nie interesuje, bu. Nastepnego dnia przydybuje jakiegos faceta, cholera wie, czy to kolejny brat czy ojciec,bo nam sie nie przedstawial, ale mowi ze klucza zapasowego nie maja, trzeba pukac. Ech.
W zwiazku z mrozacymi krew w zylach cenami dojazdu i wstepu do Machu Picchu, postanowilismy wyrobic sobie lewe karty ISIC. Robia je w punktach ksero pod uniwerkiem. Trudno bylo znalezc delikwentow, ale mielismy dokladne namiary od znajomych. Kupe czasu czekalismy az sie uwina, bo wszystko robili od poczatku, okazalo sie ze za podstawe posluzyla karta naszego kolegi Marcina, hihihi, tego samego, ktory ten punkt nam polecil. Karta wyszla fatalnie, niezlym trzeba byc jeleniem, zeby ja uznac, bo kolory wyblakle, hologramu brak i w dodatku los kazal sobie zrobic okres waznosci na dwa lata, co normalnie jest niemozliwe, wiec nic dziwnego, ze na Machu pani od razu karte rozpozna jako falszywa i w dodatku zarekwiruje :-). Ale, jak to mawia Woloszanski, nie uprzedzajmy Z Puno pojechalismy do Arequipy, ktora przewodnik zachwala jako piekne kolonialne miasto polozone wsrod osniezonych wulkanow. Wszystkie autobusy jakna zlosc maja tak ustawione godziny odjazdu, ze zajezdza sie na miejsce bladym switem, a nawet wczesniej, ale mielismy szczescie, bo najpierw przed odjazdem czekalismy pol godziny na spozniona pasazerke, a potem w polowie drogi mielismy nalot celnikow. Ogolnie podroz opoznila sie akurat tyle, zeby zdazyc na wschod slonca. Nie zebysmy sie wyspali, bo w tym zamieszaniu bylo o to trudno. Celnicy przeszukiwali glownie babcie indianskie z wielkimi siatami – ciekawe co tam niby szmugluja. Poniewaz firma trafila sie gowniana, bagaze nie byly oznaczone i tylko co chwila z zewnatrz dolatowaly gromkie okrzyki: a ta niebieska siata w krate to czyja? Na dodatek losiowi ktos podrzucil bachora w becikach pod siedzenie (znowu boliwijskie zwyczaje), wiec nie mogl sie za bardzo ruszyc. Twierdzi, ze ani razu nie drgnelo, nawet jak bysie z cla je prawie stratowaly. Po przyjezdzie odstawilismy bagaze do przechowalni, bo myslelismy ze jeszcze tego samego dnia wyruszymy do Cuzco. Mielismy zaproszenie od dziewczyny z CS, ale chcielismy tylko pojsc z nia na piwo a potem w droge. Ale jak poznalismy Claudie, rozesmiana i zyczliwa osobke, to latwo sie dalismy namowic na spedzenie w Arequipie kolejnego dnia. I bardzo dobrze, bo duzo tu do zobaczenia. Po pierwsze miasto ma wielka starowke, wszystko z bialej wulkanicznej skaly (a wlasciwie szarawej, wiec przydomek Biale Miasto troche na wyrost). Ponadto sa koscioly ze slicznymi filigranowymi fasadami (chociaz wszystkie podobne, bo ich zaprojektowanie zlecono jednemu facetowi, ktory trzymal sie jednego sprawdzonego patentu), a ogromna strzelista katedra z wulkanami w tle zajmuje cala pierzeje glownego placu. I wreszcie jedyny w swoim rodzaju klasztor Santa Catalina, prawdziwy labirynt z wlasnymi wewnetrznymi uliczkami. Koniecznie do zwiedzenia z przewodniczka, ktora ma do opowiedzenia mase ciekawych rzeczy. Ogladac samych murow bez komentarza zupelnie nie ma sensu. Potem zwiedzalismy muzeum Juanity zwanej lodowa ksiezniczka, czyli zlozonej w ofierze inkaskiej dziewczynki, ktorej mumie znaleziono w wulkanie i teraz biedna jezdzi w tournee po ciekawskich krajach, a przez reszte roku spoczywa pod chlodzonym kloszem na miejscu, w Arequipie i jest glowna atrakcja dosc drogiego museum. Niestety rowniez najnudniejszego, jakie ostatnio zwiedzalam. Po obejrzeniu filmu dokumentalnego mogliby juz wpuszczac do sali z Juanita, ale uparli sie na ta nudna przewodniczke (obowiazkowa), ktora przez godzine zanudza szczegolami kazdego skrawka znalezionego materialu. Na dodatek obowiazkowe oprowadzenie nie jest wliczone w cene biletu. Tak samo jest w Catalinie, ale tam z przyjemnoscia wynagradza sie przewodniczke za setki przytoczonych ciekawostek, a tutaj to jest zwykly haracz. Po zakonczeniu wizyty wymknelismy sie w strone wyjscia, ale pani nas dogonila i zapytala czy poinformowano nas o dobrowolnym datku dla przewodnika. Fe. Na dodatek potlukli mi termos w depozycie, matoly jedne - oczywiscie zobaczylam dopiero pol godziny pozniej w kebabowni (El Turco, mniam mniam) jak mi sie kaluza pod stolem zrobila.
Wieczorem niezmordowana Claudia (pracujaca do osmej wieczor) wyciagnela nas na impreze, rzadka okazja w naszej podrozy. Nastepnego dnia los od rana walczyl z plytami dvd, na ktorych przechowujemy wszystkie dotychczasowe zdjecia. Cale porysowane, odmawialy wspolpracy, ale w koncu udalo mu sie na piechote je skopiowac prawie bezstratnie. Potem pojechalismy na autobusowa wycieczke po miescie, Plus jest taki ze zabieraja cie w kilka miejsc poza centrum, o ktorych nie wiedzialoby sie ze warto je zobaczyc, ale ogolnie wycieczka nieco nudnawa. Najsmieszniejszy punkt programu to P a l a c io Goyeneche, straszny klocek, o zupelnie niezasluzonej nazwie, ktory mija sie z daleka wracajac do centrum. Wspominaja o nim tylko dlatego ze ladnie sie nazywa. Po powrocie zrobilismy sobie sesje zdjeciowa w zakladzie fotograficznym Claudii. Nie ma jak parasole odbijajace flesze! Wygladamy jak na reklamie telenoweli. Przed wyjazdem los postanowil oddac rzeczy do prania. Obiecali ze sie wyrobia w trzy godziny, ale oczywiscie jak przyszlismy pranie odebrac, byli jeszcze w polu, a za pol godziny autobus! Taksowkarz robil co mogl, ale byl piatkowy korek. Wpadamy na dworzec piec minut po czasie, a pan mowi, ze odjazd z drugiego terminala. Ja tu juz spazmow dostaje, klne losia za pranie, a pan nas spokojnie prowadzi do drugiego terminala (piec minut piechota),gdzie autobus grzecznie czeka, kulturalny kraj :-) W autobusie zamiast obiecanej kolacji podaja nam snacka czyli jakas bule i jagodowa breje, ktora sasiedzi zza oceanu probuja przelknac przez kolejna godzine (pozbyc sie zaserwowanego plynu w autobusie nie jest latwo :-), a my z trudem przelykamy denny film ”na faktach autentycznych” o porwanym samolocie, ktory dzieki dzielnym pasazerom nie rozbil sie na Bialym Domu. Film jest tak marny, ze glupawki dostajemy, az sasiedzi sie szokuja, bo dla nich to temat absolutnie nie do smiechu. Wreszcie gasza swiatlo i daja nam pod kocykiem odsapnac po dwoch niedospanych nocach. Zajezdzamy na miejsce raniutko, nie chcemy zrywac z lozka gospodarzy z HC, wiec najpierw jedziemy na stacje kolejowa po bilety do Machu Picchu. Tak jak w Boliwii dziala system numerkow, ale bilety sa tak porazajaco drogie, ze dla wszystkich chetnych ich wystarczy. Chodzi o to, ze na pewnym odcinku konczy sie droga i dalej jedzie juz tylko pociag, z czego kolej peruwianska skrzetnie korzysta. 170 zlotych od osoby za dwie godziny to najdrozsza trasa kolejowa jaka znam. Ostatnio popularna stala sie wycieczka piesza torami (niektorzy robia ja w nocy, blad bo traca sliczne widoki), ale wtedy trzeba przejsc ponad 30km, my tacy twardzi nie jestesmy, a poza tym trzeba zostawic energie na samo Machu. Z biletami w garsci dzwonimy do gospodarza, zeby podal nam adres. Wistmana nie ma, ale jego siostra zaprasza. Taksowka zawozi nas do niezlego ceglanego slamsu, no ladnie. Sam dom z zewnatrz wyglada nie najgorzej, pokoj mamy w osobnej dobodowce w stylu motelowym, tylko kibel upiorny, swad niesie sie na cale podworko. Siostra nas wita, z uroczym usmiechem napomyka o drobnym datku za zuzyta wode i prad po czym znika. Czyzby to zawoalowane kwatery byly pod szyldem Hospitality? A fe, bo warunki jak na platne to marne. Caly dzien wloczymy sie po miescie. Z poczatku jestesmy zrazeni kiepskim noclegiem, ale nie mozemy zostac dlugo obojetni na uroki Cuzco. Ani jednej plomby, cale uliczki przeniesione zywcem z kolonialnej przeszlosci, ladniutko odnowione. Tylko ze zwiedzaniem kosciolow jest problem, bo nie mozna kupic pojedynczego biletu, tylko jakies koszmarnie drogie pakiety (70 zlotych). Poniewaz chcemy zwiedzic pod miastem ruiny Sacsayhuaman, kupujemy wreszcie pakiet, ale studencki, na dowod osobisty (ten orzelek to godlo uniwersytetu, psepani). Potem okazuje sie ze to nie my ich, tylko oni nas zrobili w ciula, bo pakietow jest cala masa a nasz nie obejmuje ani katedry, ani zadnego kosciola. Ale za to jest w nim wystep zespolu ludowego, nieoczekiwanie ciekawy. Zwlaszcza jeden taniec sie wyroznia – nasladujacy taniec godowy jakiegos ptaka. Z pakietu zwiedzamy jeszcze Santa Cataline, oczywiscie nieporownywalna ze swoja imienniczka z Arequipy, ale ma bardzo swietna kolekcje obrazow szkoly kuskenskiej, napatrzyc sie nie mozna. Mase czasu spedzilismy na rynku rzemiosla (Artesanias) przy stacji kolejowej. To najlepsze tego typu miejsce w Peru. Wszyscy zabiegaja o twoje wzgledy i sami zachecaja do targowania. Wiekszosc sprzedawczyn non stop dzierga, wiec wiadomo ze sie kupuje od producenta. Taniutko i superjakosc. Jedzenie tez w duzym wyborze, knajpa na knajpie i mimo, ze cennik mocno zawyzony, to wszedzie jest menu dnia czyli zupa, drugie danie i picie albo deser (czesto dowolnie wybrane z karty) za 10 zlotych. Los upodobal sobie knajpe Chez Maggy na ulicy Plateros, z menu meksykanskim (mniam), ale drugiego zestawu, makaronowego nie bierzcie, bo paskudny. Latwo znalezc tansze knajpy odwiedzane przez lokalnych. Zajadaliamy tez sie faszerowana papryczka (ricotta rellena) na uliczce prowadzacej z Avenida del Sol do Avenida Grau, 50groszy za sztuke, hihi.
Po calym dniu wracamy o dziesiatej do gospodarzy. Klucza nam nie dali,dzwonka brak.Pukamy do bramy, pukamy, potem juz walimy i krzyczymy. Nie slysza, bo telewizor napieprza, ale w koncu Raquel otwiera i po krotkim czesc-czesc znowu znika. Nikt sie nami nie interesuje, bu. Nastepnego dnia przydybuje jakiegos faceta, cholera wie, czy to kolejny brat czy ojciec,bo nam sie nie przedstawial, ale mowi ze klucza zapasowego nie maja, trzeba pukac. Ech.
W zwiazku z mrozacymi krew w zylach cenami dojazdu i wstepu do Machu Picchu, postanowilismy wyrobic sobie lewe karty ISIC. Robia je w punktach ksero pod uniwerkiem. Trudno bylo znalezc delikwentow, ale mielismy dokladne namiary od znajomych. Kupe czasu czekalismy az sie uwina, bo wszystko robili od poczatku, okazalo sie ze za podstawe posluzyla karta naszego kolegi Marcina, hihihi, tego samego, ktory tenpunkt nam polecil. Karta wyszla fatalnie, niezlym trzeba byc jeleniem, zeby ja uznac, bo kolory wyblakle, hologramu brak i w dodatku los kazal sobie zrobic okres waznosci na dwa lata, co normalnie jest niemozliwe, wiec nicdziwnego, ze na Machu pani od razu karte rozpozna jako falszywa i w dodatku zarekwiruje :-). Ale, jak to mawia Woloszanski, nie uprzedzajmy zdarzen. Tak czy siak zabawne bylo ogladac caly proces produkcyjny. Wracamy kolo jedenastej, bo ten ISIC sporo czasu zabral i tym razem pietnascie minut sie dobijamy, az budzimy Raquel (a przedtem wszystkich sasiadow). Nazajutrz raniutko idziemy na autobus do Ollantaytambo, skad rusza pociag (bo bezposredni z Cusco bylby jeszcze drozszy). Wlasciwie na autobus z przesiadka, bo nie chce nam sie wstawac na piata na jedyny bezposredni. W Ollanta mamy jeszcze czas na zdobycie prowiantu (chociaz kiepskie zaopatrzenie), bo wszyscy strasza drozyzna w Aguas Calientes. Pociag calkiem przyjemny, oczywiscie pelen gringo, widoczki z trasy rewelacyjne.
Po dotarciu na miejsce spieszymy sie zeby sie zalapac na wspinaczke na Waina Picchu czyli szczyt gorujacy nad Machu. Wpuszczaja do godziny 13 i tylko 400 pierwszych chetnych. Ale musimy gdzies zrzucic plecaki (nastraszeni cenami zabralismy namiot, karimaty i spiwory, a nie chce nam sie tego tachac na gore. Na szczescie sezon tu sie jeszcze nie zaczal, wiec wiele hoteli rozsyla nagabywaczy oferujacych pokoj za 10 zlotych od osoby (po tym jak wysmiejesz oferte 15 zl).
Jak juz wspomnialam, pani zabiera losia falszywke i kupujemy bilety normalne, 70 zlotych. Uwaga, spieszcie sie z wizyta, bo od sierpnia cena skacze do 118. Pani dowiaduje sie od bazy, ze do limitu dziennego jeszcze sporo brakuje i mozemy sie dzis wspiac, ale do konca nie mamy pewnosci, bo ubiegna nas autobusy ktore ruszyly przed nami, a nie wiadomo ilu jest chetnych do wspinaczki. Wsiadamy w strasznie drogi autobus (20 minut za kilkanascie dolarow), bo droga pod gore i nie ma sensu tracic sil i czasu na tym odcinku i do bramki na Waina Picchu docieramy 4 miejsca przed kreska. Pierwsze osoby ktore spotykamy na szlaku napedzaja nam stracha – mlode i wysportowane, a cale czerwone na twarzach i ledwie dyszace, ale widocznie bez sensu szli byle szybciej, bez odpoczynku, bo dalej spotykamy ludzi calkiem wypoczetych, nawet pania pod szescdziesiatke, w dodatku z astma. Po 45 minutach Los jest na gorze, ja dolaczam kwadrans pozniej. Widok nie jest powalajacy, bo tylko zarys z oddalenia, ale spacer bardzo przyjemny. Za to z bliska Machu rozbraja. Zwlaszcza z drogi do mostu Inkow jest pelna panorama, ta z pocztowki. Regularne kamienne miasteczko tonace w zieleni, cala stroma gora jest zaorana rzedami domkow, niesamowite. Jedyne miasto inkaskie, na ktorym Hiszpanie nic nie zbudowali, bo go nie znalezli. I dzieki temu Peru moze sie dzisiaj chociaz troche odkuc. Zeby sie nie dac doic, z gory zeszlismy juz piechota, ale zajelo nam to az poltorej godziny. Droga sie wije wokol gory, diabli wiedza ile tych zakretow jest, az sie sciemnic zdazylo, a my latarki nie wzielismy. Ale jakos sie dowleklismy. Patrzymy a tu filia Chez Maggy, ale ceny trzy razy wyzsze, a stara kelnerka mowi tylko w keczua, hihihi. Ale to byl wyjatek, bo, mimo ostrzezen, jedzenie tez nie jest strasznie drogie, tzn. sa menu za 10 zl. Tyle ze niezbyt smaczne i w dodatku raz przy placeniu rachunku probowali mi policzyc za normalny obiad wciskajac kit ze minela juz happy hour (a menu jest wszedzie wazne caly dzien).
Nastepnego dnia wsiedlismy w popoludniowy pociag do Ollanta. Nie wiem o co chodzilo, ale kilka razy stalismy w szczerym polu, zeby przepuscic inny, wazniejszy pociag i w zwiazku z tym mielismy pol godziny opoznienia. Prosto z pociagu sciagnal nas do swojego hoteliku bardzo bystry chlopaczek (znowu 10zl od osoby). Hotelik jeden z najlepszych w calej podrozy, bardzo polecamy, Las Portadas na ulicy wiodacej od glownego placu. Rano poszlismy zwiedzac ruiny fortecy (tez z naszego pakietu). Na zdjeciu wygladala na bardzo wysoka i monumentalna, na miejscu nie moglismy tego widokuze zdjecia odnalezc.No, dobra, to pewnie bedzie wyzej, wspinamy sie dalej. Konczy sie oficjalna sciezka, drapiemy sie stromo pod gore jakims kozim szlakiem czy co. Dobra, to Los niech idzie dalej i obluka czy warto, a ja tu poczekam. Widzisz cos, Los? “Nic” – mowi, po czym na godzine trace go z oczu. Wolam i wolam, ale gora tlumi dzwieki, tylko osly mi z dolu odpowiadaja. Po dwudziestu minutach panikuje i ide do gory, ale sladu po losiu nie ma. Probuje wrocic do miejsca, gdzie sie zgubilismy, ale juz nie umiem. Wreszcie schodze na dol i alarmuje obsluge. Uspokajaja mnie, mowiac ze nigdy sie nikt tu nie zgubil ani nie spadl i wysylaja jakichs ludzi zeby sie o Losia na gorze pytali. Okazuje sie ze Los tak dlugo nie wraca, bo wlasnie mnie szuka, az go jakis facet do mnie wysyla na dol. Z tego wszystkiego ciagle nie dotarlismy do miejsca ze zdjecia. Pytamy jakiegos faceta pod brama i w koncu dajemy mu sie oprowadzic za 10 zlotych. Opowiada duzo fajnych rzeczy, wiec naciagamy go jeszcze na opowiesc o Machu, bo tam oczywiscie z uslug przewodnikow nie korzystalismy (cennik w dolarach, niewaski). Po drodze do Cuzco zaliczamy jeszcze taksowka Moray i Maras – pierwsze to inkaskie laboratorium rolnicze, koncentryczne tarasy, na ktorych inkascy agroinzynierowie prowadzili uprawy na roznych wysokosciach, szukajac optymalnych warunkow dla poszczegolnych roslin. Drugie to saliny czyli baseniki z solanka, eksploatowane po dzis dzien. Wracamy calkiem wczesnie do Cusco, kolo szostej jedziemy po plecaki, a tu znowu cisza. No tego juz za wiele. Zdecydowanie najgorszy nocleg w historii. Za kilka minut panienka wraca jednak ze spaceru z psiakiem i znowu znika! Pakujemy sie, zostawiamy jakies drobne “za prad” i wymykamy sie cichcem, tyle ze Los zaplatuje sie plecakiem w wymyslne zawijasy kretych metalowych schodow, hihi. Chwile nam zabiera uwolnienie go, ale nadal nikt sie nami nie interesuje, tym lepiej. Wsiadamy w autobus do Nazca, trasa non-stop przez gory, trzesie jak diabli. Dla nas po Kolumbii to nie nowina, ale pod kiblem niezla kolejka rzygaczy. A….spac ide, ciag dalszy nastapi. Papa.
Z Puno pojechalismy do Arequipy, ktora przewodnik zachwala jako piekne kolonialne miasto polozone wsrod osniezonych wulkanow. Wszystkie autobusy jakna zlosc maja tak ustawione godziny odjazdu, ze zajezdza sie na miejsce bladym switem, a nawet wczesniej, ale mielismy szczescie, bo najpierw przed odjazdem czekalismy pol godziny na spozniona pasazerke, a potem w polowie drogi mielismy nalot celnikow. Ogolnie podroz opoznila sie akurat tyle, zeby zdazyc na wschod slonca. Nie zebysmy sie wyspali, bo w tym zamieszaniu bylo o to trudno. Celnicy przeszukiwali glownie babcie indianskie z wielkimi siatami – ciekawe co tam niby szmugluja. Poniewaz firma trafila sie gowniana, bagaze nie byly oznaczone i tylko co chwila z zewnatrz dolatowaly gromkie okrzyki: a ta niebieska siata w krate to czyja? Na dodatek losiowi ktos podrzucil bachora w becikach pod siedzenie (znowu boliwijskie zwyczaje), wiec nie mogl sie za bardzo ruszyc. Twierdzi, ze ani razu nie drgnelo, nawet jak bysie z cla je prawie stratowaly. Po przyjezdzie odstawilismy bagaze do przechowalni, bo myslelismy ze jeszcze tego samego dnia wyruszymy do Cuzco. Mielismy zaproszenie od dziewczyny z CS, ale chcielismy tylko pojsc z nia na piwo a potem w droge. Ale jak poznalismy Claudie, rozesmiana i zyczliwa osobke, to latwo sie dalismy namowic na spedzenie w Arequipie kolejnego dnia. I bardzo dobrze, bo duzo tu do zobaczenia. Po pierwsze miasto ma wielka starowke, wszystko z bialej wulkanicznej skaly (a wlasciwie szarawej, wiec przydomek Biale Miasto troche na wyrost). Ponadto sa koscioly ze slicznymi filigranowymi fasadami (chociaz wszystkie podobne, bo ich zaprojektowanie zlecono jednemu facetowi, ktory trzymal sie jednego sprawdzonego patentu), a ogromna strzelista katedra z wulkanami w tle zajmuje cala pierzeje glownego placu. I wreszcie jedyny w swoim rodzaju klasztor Santa Catalina, prawdziwy labirynt z wlasnymi wewnetrznymi uliczkami. Koniecznie do zwiedzenia z przewodniczka, ktora ma do opowiedzenia mase ciekawych rzeczy. Ogladac samych murow bez komentarza zupelnie nie ma sensu. Potem zwiedzalismy muzeum Juanity zwanej lodowa ksiezniczka, czyli zlozonej w ofierze inkaskiej dziewczynki, ktorej mumie znaleziono w wulkanie i teraz biedna jezdzi w tournee po ciekawskich krajach, a przez reszte roku spoczywa pod chlodzonym kloszem na miejscu, w Arequipie i jest glowna atrakcja dosc drogiego museum. Niestety rowniez najnudniejszego, jakie ostatnio zwiedzalam. Po obejrzeniu filmu dokumentalnego mogliby juz wpuszczac do sali z Juanita, ale uparli sie na ta nudna przewodniczke (obowiazkowa), ktora przez godzine zanudza szczegolami kazdego skrawka znalezionego materialu. Na dodatek obowiazkowe oprowadzenie nie jest wliczone w cene biletu. Tak samo jest w Catalinie, ale tam z przyjemnoscia wynagradza sie przewodniczke za setki przytoczonych ciekawostek, a tutaj to jest zwykly haracz. Po zakonczeniu wizyty wymknelismy sie w strone wyjscia, ale pani nas dogonila i zapytala czy poinformowano nas o dobrowolnym datku dla przewodnika. Fe. Na dodatek potlukli mi termos w depozycie, matoly jedne - oczywiscie zobaczylam dopiero pol godziny pozniej w kebabowni (El Turco, mniam mniam) jak mi sie kaluza pod stolem zrobila.
Wieczorem niezmordowana Claudia (pracujaca do osmej wieczor) wyciagnela nas na impreze, rzadka okazja w naszej podrozy. Nastepnego dnia los od rana walczyl z plytami dvd, na ktorych przechowujemy wszystkie dotychczasowe zdjecia. Cale porysowane, odmawialy wspolpracy, ale w koncu udalo mu sie na piechote je skopiowac prawie bezstratnie. Potem pojechalismy na autobusowa wycieczke po miescie, Plus jest taki ze zabieraja cie w kilka miejsc poza centrum, o ktorych nie wiedzialoby sie ze warto je zobaczyc, ale ogolnie wycieczka nieco nudnawa. Najsmieszniejszy punkt programu to P a l a c io Goyeneche, straszny klocek, o zupelnie niezasluzonej nazwie, ktory mija sie z daleka wracajac do centrum. Wspominaja o nim tylko dlatego ze ladnie sie nazywa. Po powrocie zrobilismy sobie sesje zdjeciowa w zakladzie fotograficznym Claudii. Nie ma jak parasole odbijajace flesze! Wygladamy jak na reklamie telenoweli. Przed wyjazdem los postanowil oddac rzeczy do prania. Obiecali ze sie wyrobia w trzy godziny, ale oczywiscie jak przyszlismy pranie odebrac, byli jeszcze w polu, a za pol godziny autobus! Taksowkarz robil co mogl, ale byl piatkowy korek. Wpadamy na dworzec piec minut po czasie, a pan mowi, ze odjazd z drugiego terminala. Ja tu juz spazmow dostaje, klne losia za pranie, a pan nas spokojnie prowadzi do drugiego terminala (piec minut piechota),gdzie autobus grzecznie czeka, kulturalny kraj :-) W autobusie zamiast obiecanej kolacji podaja nam snacka czyli jakas bule i jagodowa breje, ktora sasiedzi zza oceanu probuja przelknac przez kolejna godzine (pozbyc sie zaserwowanego plynu w autobusie nie jest latwo :-), a my z trudem przelykamy denny film ”na faktach autentycznych” o porwanym samolocie, ktory dzieki dzielnym pasazerom nie rozbil sie na Bialym Domu. Film jest tak marny, ze glupawki dostajemy, az sasiedzi sie szokuja, bo dla nich to temat absolutnie nie do smiechu. Wreszcie gasza swiatlo i daja nam pod kocykiem odsapnac po dwoch niedospanych nocach. Zajezdzamy na miejsce raniutko, nie chcemy zrywac z lozka gospodarzy z HC, wiec najpierw jedziemy na stacje kolejowa po bilety do Machu Picchu. Tak jak w Boliwii dziala system numerkow, ale bilety sa tak porazajaco drogie, ze dla wszystkich chetnych ich wystarczy. Chodzi o to, ze na pewnym odcinku konczy sie droga i dalej jedzie juz tylko pociag, z czego kolej peruwianska skrzetnie korzysta. 170 zlotych od osoby za dwie godziny to najdrozsza trasa kolejowa jaka znam. Ostatnio popularna stala sie wycieczka piesza torami (niektorzy robia ja w nocy, blad bo traca sliczne widoki), ale wtedy trzeba przejsc ponad 30km, my tacy twardzi nie jestesmy, a poza tym trzeba zostawic energie na samo Machu. Z biletami w garsci dzwonimy do gospodarza, zeby podal nam adres. Wistmana nie ma, ale jego siostra zaprasza. Taksowka zawozi nas do niezlego ceglanego slamsu, no ladnie. Sam dom z zewnatrz wyglada nie najgorzej, pokoj mamy w osobnej dobodowce w stylu motelowym, tylko kibel upiorny, swad niesie sie na cale podworko. Siostra nas wita, z uroczym usmiechem napomyka o drobnym datku za zuzyta wode i prad po czym znika. Czyzby to zawoalowane kwatery byly pod szyldem Hospitality? A fe, bo warunki jak na platne to marne. Caly dzien wloczymy sie po miescie. Z poczatku jestesmy zrazeni kiepskim noclegiem, ale nie mozemy zostac dlugo obojetni na uroki Cuzco. Ani jednej plomby, cale uliczki przeniesione zywcem z kolonialnej przeszlosci, ladniutko odnowione. Tylko ze zwiedzaniem kosciolow jest problem, bo nie mozna kupic pojedynczego biletu, tylko jakies koszmarnie drogie pakiety (70 zlotych). Poniewaz chcemy zwiedzic pod miastem ruiny Sacsayhuaman, kupujemy wreszcie pakiet, ale studencki, na dowod osobisty (ten orzelek to godlo uniwersytetu, psepani). Potem okazuje sie ze to nie my ich, tylko oni nas zrobili w ciula, bo pakietow jest cala masa a nasz nie obejmuje ani katedry, ani zadnego kosciola. Ale za to jest w nim wystep zespolu ludowego, nieoczekiwanie ciekawy. Zwlaszcza jeden taniec sie wyroznia – nasladujacy taniec godowy jakiegos ptaka. Z pakietu zwiedzamy jeszcze Santa Cataline, oczywiscie nieporownywalna ze swoja imienniczka z Arequipy, ale ma bardzo swietna kolekcje obrazow szkoly kuskenskiej, napatrzyc sie nie mozna. Mase czasu spedzilismy na rynku rzemiosla (Artesanias) przy stacji kolejowej. To najlepsze tego typu miejsce w Peru. Wszyscy zabiegaja o twoje wzgledy i sami zachecaja do targowania. Wiekszosc sprzedawczyn non stop dzierga, wiec wiadomo ze sie kupuje od producenta. Taniutko i superjakosc. Jedzenie tez w duzym wyborze, knajpa na knajpie i mimo, ze cennik mocno zawyzony, to wszedzie jest menu dnia czyli zupa, drugie danie i picie albo deser (czesto dowolnie wybrane z karty) za 10 zlotych. Los upodobal sobie knajpe Chez Maggy na ulicy Plateros, z menu meksykanskim (mniam), ale drugiego zestawu, makaronowego nie bierzcie, bo paskudny. Latwo znalezc tansze knajpy odwiedzane przez lokalnych. Zajadaliamy tez sie faszerowana papryczka (ricotta rellena) na uliczce prowadzacej z Avenida del Sol do Avenida Grau, 50groszy za sztuke, hihi.
Po calym dniu wracamy o dziesiatej do gospodarzy. Klucza nam nie dali,dzwonka brak.Pukamy do bramy, pukamy, potem juz walimy i krzyczymy. Nie slysza, bo telewizor napieprza, ale w koncu Raquel otwiera i po krotkim czesc-czesc znowu znika. Nikt sie nami nie interesuje, bu. Nastepnego dnia przydybuje jakiegos faceta, cholera wie, czy to kolejny brat czy ojciec,bo nam sie nie przedstawial, ale mowi ze klucza zapasowego nie maja, trzeba pukac. Ech.
W zwiazku z mrozacymi krew w zylach cenami dojazdu i wstepu do Machu Picchu, postanowilismy wyrobic sobie lewe karty ISIC. Robia je w punktach ksero pod uniwerkiem. Trudno bylo znalezc delikwentow, ale mielismy dokladne namiary od znajomych. Kupe czasu czekalismy az sie uwina, bo wszystko robili od poczatku, okazalo sie ze za podstawe posluzyla karta naszego kolegi Marcina, hihihi, tego samego, ktory ten punkt nam polecil. Karta wyszla fatalnie, niezlym trzeba byc jeleniem, zeby ja uznac, bo kolory wyblakle, hologramu brak i w dodatku los kazal sobie zrobic okres waznosci na dwa lata, co normalnie jest niemozliwe, wiec nicdziwnego, ze na Machu pani od razu karte rozpozna jako falszywa i w dodatku zarekwiruje :-). Ale, jak to mawia Woloszanski, nie uprzedzajmy wypadkow. Tak czy siak zabawne bylo ogladac caly proces produkcyjny. Wracamy kolo jedenastej, bo ten ISIC sporo czasu zabral i tym razem pietnascie minut sie dobijamy, az budzimy Raquel (a przedtem wszystkich sasiadow). Nazajutrz raniutko idziemy na autobus do Ollantaytambo, skad rusza pociag (bo bezposredni z Cusco bylby jeszcze drozszy). Wlasciwie na autobus z przesiadka, bo nie chce nam sie wstawac na piata na jedyny bezposredni. W Ollanta mamy jeszcze czas na zdobycie prowiantu (chociaz kiepskie zaopatrzenie), bo wszyscy strasza drozyzna w Aguas Calientes. Pociag calkiem przyjemny, oczywiscie pelen gringo, widoczki z trasy rewelacyjne.
Po dotarciu na miejsce spieszymy sie zeby sie zalapac na wspinaczke na Wayna Picchu czyli szczyt gorujacy nad Machu. Wpuszczaja do godziny 13 i tylko 400 pierwszych chetnych. Ale musimy gdzies zrzucic plecaki (nastraszeni cenami zabralismy namiot, karimaty i spiwory, a nie chce nam sie tego tachac na gore). Na szczescie sezon tu sie jeszcze nie zaczal, wiec wiele hoteli rozsyla nagabywaczy oferujacych pokoj za 10 zlotych od osoby (po tym jak wysmiejesz oferte 15 zl).
Jak juz wspomnialam, pani zabiera losia falszywke i kupujemy bilety normalne, po 70 zlotych. Uwaga, spieszcie sie z wizyta, bo od sierpnia cena skacze do 118. Pani dowiaduje sie od bazy, ze do limitu dziennego jeszcze sporo brakuje i mozemy sie dzis wspiac, ale do konca nie mamy pewnosci, bo ubiegna nas autobusy ktore ruszyly przed nami, a nie wiadomo ilu jest chetnych do wspinaczki. Wsiadamy w strasznie drogi autobus (20 minut za kilkanascie dolarow), bo droga pod gore i nie ma sensu tracic sil i czasu na tym odcinku i do bramki na Wayna Picchu docieramy 4 miejsca przed kreska. Pierwsze osoby ktore spotykamy na szlaku napedzaja nam stracha – mlode i wysportowane, a cale czerwone na twarzach i ledwie dyszace, ale widocznie bez sensu szli byle szybciej, bez odpoczynku, bo dalej spotykamy ludzi calkiem wypoczetych, nawet pania pod szescdziesiatke, w dodatku z astma. Po 45 minutach Los jest na gorze, ja dolaczam kwadrans pozniej. Widok nie jest powalajacy, bo tylko zarys z oddalenia, ale spacer bardzo przyjemny. Za to z bliska Machu rozbraja. Zwlaszcza z drogi do mostu Inkow jest pelna panorama, ta z pocztowki. Regularne kamienne miasteczko tonace w zieleni, cala stroma gora jest zaorana rzedami domkow, niesamowite. Jedyne miasto inkaskie, na ktorym Hiszpanie nic nie zbudowali, bo go nie znalezli. I dzieki temu Peru moze sie dzisiaj chociaz troche odkuc. Zeby sie nie dac doic, z gory zeszlismy juz piechota, ale zajelo nam to az poltorej godziny. Droga sie wije wokol gory, diabli wiedza ile tych zakretow jest, az sie sciemnic zdazylo, a my latarki nie wzielismy. Ale jakos sie dowleklismy. Patrzymy a tu filia Chez Maggy, ale ceny trzy razy wyzsze, a stara kelnerka mowi tylko w keczua, hihihi. Ale to byl wyjatek, bo, mimo ostrzezen, jedzenie tez nie jest strasznie drogie, tzn. sa menu za 10 zl. Tyle ze niezbyt smaczne i w dodatku raz przy placeniu rachunku probowali mi policzyc za normalny obiad wciskajac kit ze minela juz happy hour (a menu jest wszedzie wazne caly dzien).
Nastepnego dnia wsiedlismy w popoludniowy pociag do Ollanta. Nie wiem o co chodzilo, ale kilka razy stalismy w szczerym polu, zeby przepuscic inny, wazniejszy pociag i w zwiazku z tym mielismy pol godziny opoznienia. Prosto z pociagu sciagnal nas do swojego hoteliku bardzo bystry chlopaczek (znowu 10zl od osoby). Hotelik jeden z najlepszych w calej podrozy, bardzo polecamy, Las Portadas na ulicy wiodacej od glownego placu. Rano poszlismy zwiedzac ruiny fortecy (tez z naszego pakietu). Na zdjeciu wygladala na bardzo wysoka i monumentalna, na miejscu nie moglismy tego widoku ze zdjecia odnalezc.No, dobra, to pewnie bedzie wyzej, wspinamy sie dalej. Konczy sie oficjalna sciezka, drapiemy sie stromo pod gore jakims kozim szlakiem czy co. Dobra, to Los niech idzie dalej i obluka czy warto, a ja tu poczekam. Widzisz cos, Los? “Nic” – mowi, po czym na godzine trace go z oczu. Wolam i wolam, ale gora tlumi dzwieki, tylko osly mi z dolu odpowiadaja. Po dwudziestu minutach panikuje i ide do gory, ale sladu po losiu nie ma. Probuje wrocic do miejsca, gdzie sie zgubilismy, ale juz nie umiem. Wreszcie schodze na dol i alarmuje obsluge. Uspokajaja mnie, mowiac ze nigdy sie nikt tu nie zgubil ani nie spadl i wysylaja jakichs ludzi zeby sie o Losia na gorze pytali. Okazuje sie ze Los tak dlugo nie wraca, bo wlasnie mnie szuka, az go jakis facet do mnie wysyla na dol. Z tego wszystkiego ciagle nie dotarlismy do miejsca ze zdjecia. Pytamy jakiegos faceta pod brama i w koncu dajemy mu sie oprowadzic za 10 zlotych. Opowiada duzo fajnych rzeczy, wiec naciagamy go jeszcze na opowiesc o Machu, bo tam oczywiscie z uslug przewodnikow nie korzystalismy (cennik w dolarach, niewaski). Po drodze do Cuzco zaliczamy jeszcze taksowka Moray i Maras – pierwsze to inkaskie laboratorium rolnicze, koncentryczne tarasy, na ktorych inkascy agroinzynierowie prowadzili uprawy na roznych wysokosciach, szukajac optymalnych warunkow dla poszczegolnych roslin. Drugie to saliny czyli baseniki z solanka, eksploatowane po dzis dzien.Wracamy calkiem wczesnie do Cusco, kolo szostej jedziemy po plecaki, a tu znowu cisza. No tego juz za wiele. Zdecydowanie najgorszy nocleg w historii. Za kilka minut panienka wraca jednak ze spaceru z psiakiem i znowu znika! Pakujemy sie, zostawiamy jakies drobne “za prad” i wymykamy sie cichcem, tyle ze Los zaplatuje sie plecakiem w wymyslne zawijasy kretych metalowych schodow, hihi. Chwile nam zabiera uwolnienie go, ale nadal nikt sie nami nie interesuje, tym lepiej. Wsiadamy w autobus do Nazca, trasa non-stop przez gory, trzesie jak diabli. Dla nas po Kolumbii to nie nowina, ale pod kiblem niezla kolejka rzygaczy. A….spac ide, ciag dalszy nastapi. Papa.